Wacek i jego pies/Rozdział trzydziesty dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział trzydziesty dziewiąty
NOWY TOWARZYSZ


Inżynier i komisarz spełnili swoją obietnicę.
W tydzień po pogrzebie pana Piotra i jego żony do bramy gajówki podjechała bryczka o jednym koniu. Na koźle siedział znajomy Wacka — woźny z biura leśniczego..
Z bryczki wyskoczył rumiany i roześmiany młodzieniec o wesołych niebieskich oczach.
Zasalutował po wojskowemu i śmiejąc się głośno zawołał:
— Jestem wyznaczony na stanowisko gajowego... na trzy miesiące.
Wacek spochmurniał.
— To znaczy, że muszę odejść stąd? — spytał cichym głosem.
— Bynajmniej! Przysłano mnie tu do pomocy... koledze! — odparł.
— Taki otrzymałem rozkaz od pana leśniczego, a pan komisarz polecił mi doręczyć koledze skrzynię od niego.
Wacek zmieszał się, kiedy młody człowiek zwracał się do niego jak do kolegi.
Musiał to wyjaśnić.
Zapytał więc:
— Czy pan był już gajowym? W jakiej puszczy?
Młodzieniec zaśmiał się znowu i odparł:
Jestem studentem — leśnikiem... ale Niemcy pozamykali wszystkie uniwersytety, więc szukałem praktyki, żeby czasu nie marnować. Właśnie znalazłem ją tu... Będziemy dobrymi kolegami, prawda? Nazywam się Edward Strunowski...
Wyciągnął rękę do Wacka i mocno potrząsnął jego dłoń.
Chłopak poczęstował woźnego zimnym mlekiem ze świeżym plackiem, a gdy ten odjechał, począł pomagać studentowi urządzać się na nowym miejscu i rozkładać rzeczy w dużej szafie.
Gwarzyli ze sobą przy tym. Student opowiadał o chwytaniu przez Niemców młodzieży na ulicach miast polskich, wywożeniu ich do Rzeszy na roboty przymusowe lub wysyłaniu do obozów, gdzie już tysiące ich zginęło.
— Zwiałem więc z Warszawy! Wolę żyć z wilkami niż z Niemcami — mówił Strunowski, krzątając się po pokoju.
Wacek opowiedział studentowi o polowaniu w puszczy i pożarze w niej, o zamordowaniu gajowego i ranie Mikusia.
Kiedy przenieśli wreszcie wszystkie rzeczy z walizek do szafy — otworzyli w końcu skrzynię, przesłaną przez komisarza policji.
Były tam obfite zapasy żywności, a także świece, zapałki i kilka podręczników szkolnych.
— To już ja poradziłem! — pochwalił się Strunowski widząc radość Wacka. — W wolnych chwilach mógłbym pomóc w nauce...
Do wieczora gawędzili ze sobą nowi znajomi, ale Wacek przypomniał sobie nagle o Mikusiu.
— Skoczę na polanę zobaczyć, co się dzieje z moim psem — powiedział.
— No, to i ja pójdę! — ofiarował się student. Księżyc był w pełni.
Na polanie jasno było nieomal jak w dzień.
Mikusia znaleźli na nowym miejscu. Leżał na szczycie pagórka, skąd zwykle oglądał okolicę, gdy strzegł konia i krowę.
Na gwizdnięcie Wacka podniósł się nawet.
Po chwili jednak zatoczył się i osunął na ziemię.
— Ależ osłabło psisko! I chude to, jak szkielet! — dziwił się Strunowski, przyglądając się Mikusiowi.
Kiedy odchodzili od niego, pies znowu powstał i usiłował iść za nimi.
Nie mógł jednak, więc zaskamlał żałośnie.
— Mikuś chce wrócić do domu... — domyślił się Wacek.
— To znaczy, że już się wykurował — zauważył student. — Iść jednak jeszcze nie może... Musimy mu pomóc... Zaraz!.. Zaraz!..
Począł ścinać długie, grube pręty, zręcznie powiązał je i zrobił nosze. Złożyli na niego słabego Mikusia i ponieśli go do gajówki.
Pies przysłuchiwał się ich Rozmowie, z zadowoleniem mrużył ślepie i poruszał zwisającą z noszy kitą.
Kiedy wpuszczono go do kuchni, odnalazł od razu swoją miskę i stanął nad nią. Porozumiewawczo spoglądał na Wacka a potem wsuwał nos do miski.
Zupełnie zrozumiale wyraził myśl:
— Nalejże mi czegoś do tej miski!
Chłopiec dał mu mleka.
Mikuś w okamgnieniu, chciwie wychłeptał wszystko do dna.
Znowu spoglądał na Wacka i opuszczał nos do miski.
— Tyle dni nic nie jadł, to na pierwszy raz dostatecznie się posilił — zadecydował student.
Mikuś postał jeszcze kilka chwil nad naczyniem, po czym bardzo skwaszony odszedł i położył się na słomiance.
Usnął od razu i nic go obudzić nie mogło.
— Teraz to już psina wyliże się na pewno! — pocieszył Wacka Strunowski.
Nazajutrz Wacek z przykrością, spostrzegł, że studentowi nie spieszy się z poznaniem puszczy i rewiru.
Był czwartek. Strunowski dopiero około godz. 9 zaczął się ubierać i golić.
— Chcę pojechać do miasteczka. Znajomi prosili mnie na dziś na obiad — powiedział, zawiązując krawat. — Jutro też jestem zaproszony do rejenta...
Wacek zasmucił się.
Po chwili odezwał się:
— W niedzielę chciałbym być na mszy i na cmentarzu, więc proszę pana tego dnia choćby do południa pozostać w domu. Obawiam się zostawić gajówkę bez opieki.
— Tak, tak! W niedzielę na krok się nie ruszę — przyrzekł student i zaczął wypytywać Wacka o najkrótszą drogę do miasteczka.
Chłopak pozostał wkrótce sam.
Załatwiwszy wszystkie sprawy domowe, nalał
Mikusiowi mleka i nakruszył do niego sucharów. I /
Mikuś zjadł to w jednej chwili z taką łapczywością, iż zdawało się, że przełknie nawet miskę, i bezskutecznie, choć natarczywie prosił o jeszcze.
Chłopak wypuścił swoje zwierzęta z obory i stajni
i szedł za nimi na polanę.
Mikuś wlókł się w tyle, nie śpiesząc się.
Na pastwisku przepadł nagle z oczu Wacka.
Wkrótce niedaleko z łopotem skrzydeł zerwały się kuropatwy, ale Mikuś się nie pokazywał.
Zdziwiony tym Wacek poszedł na poszukiwanie psa.
Znalazł go w krzakach.
Mikuś, mrucząc, z zadowoleniem zjadał schwytaną przez siebie kuropatwę.
— Przebrzydły kłusowniku i nie wstyd ci?! — zawołał chłopiec, stając nad nim.
Mikuś nie okazywał jednak najmniejszej skruchy.
Był głodny.,
Jego wilcza natura potrzebowała mięsa, więc je sobie zdobył i zajadał z apetytem.
Musiał przecież nabrać sił do pracy.
Wieczorem Mikuś zdybał zająca, ale tę zdobycz przyniósł Wackowi.
Chłopak oddał mu łeb, wnętrzności i skoki zająca, resztę zaś pozostawił dla siebie i studenta na kolację.
Niestety, jadł ją w samotności.
Student nie powrócił na noc do gajówki.
Mikuś z trzaskiem gryzł kości i cmokał głośno.
Kiedy Wacek dał mu mleka, pies spojrzał na niego wymownie i począł powolnie chłeptać.
Kiedy podjadłem sobie jak się należy, to mogę i mleka się napić — tak, zdawało się, ruchami swymi mówił Mikuś, senny już i leniwy.
Wacek po kolacji przystąpił do smażenia sera. Miał zamiar sprzedać go w miasteczku.
Udał mu się znakomicie.
Ostry zapach jego obudził śpiącego Mikusia.
Wstał, przeciągnął się i położył łeb na kolanach Wacka.
— Daj mi do spróbowania! — żądały żółte ślepie. Wacek położył kawałek sera na chleb i podał psu.
— Dobre! — ucieszyły się ślepie, kiedy Mikuś w jednej chwili przełknął przysmak.
— Dobre czy niedobre, ale więcej nie dostaniesz żarłoku! — uśmiechnął się do niego Wacek.
Mikuś parsknę! pogardliwie i odszedł na swoją słomiankę.
W najbliższą niedzielę Wacek mógł pojechać do miasteczka, gdyż student spełnił swoje przyrzeczenie i w sobotę stawił się w gajówce.
Strunowski też zmusił Wacka, aby zaprzągł Siwka do wózka i pojechał do kościoła.
— Po co zdzierać sobie buty, kiedy jest szkapa, która tylko je, tyje i nic nie robi? — powiedział. — Nic temu Siwkowi nie ubędzie, jeżeli przeleci się do miasteczka.
Słowa te trafiły do przekonania Wackowi.
Chłopak zdążył na czas na sumę. Odprawiał ją jakiś poważny, przyjezdny prałat, obaj zaś księża — proboszcz i wikary spełniali przy nim obowiązki diakonów.
Nabożeństwo było długie i bardzo uroczyste.
Prałat miał piękne kazanie.
Mówił o karze Bożej, która spadła nagle na wszystkie niemal ludy i państwa, a śród nich i na Polskę. Kara ta, którą jest wojna, wymierzona została za to, że ludzie zapomnieli o ofierze, jaką za nich i dla ich szczęścia złożył Jezus, Syn Boży, i że nie postępowali według jego nauki. Polska również grzeszyła, bo zamiast miłości pomiędzy wszystkimi Polakami, rozpętała walki, spory i nienawiść i przestała kochać matkę-ojczyznę, aż ją znów utraciła...
W tłumie, zgromadzonym w kościele, rozlegały się głośne westchnienia i płacz.
Wacek również był bardzo wzruszony.
Rosło w nim pragnienie uczynić coś wielkiego dla matki-ojczyzny, i to nie kiedyś tam, w przyszłości, lecz jak najprędzej, choćby dziś jeszcze.
Prosił Boga, aby nauczył go i pomógł w tym zamiarze.
Po skończonym nabożeństwie wszedł do zakrystii, by pozdrowić proboszcza i wikarego.
Wikary ucieszył się na jego widok i zawołał.
— O wilku mowa, a wilk — tu!
Wacek ze zdziwieniem patrzał na księdza, lecz dowiedział się o wszystkim, kiedy jak zwykle przeszli do mieszkania proboszcza na herbatę.
Chłopak spotkał się tam z leśniczym i jakimś starszym panem.
— Mój chłopcze, pan rejent ma do ciebie interes — powiedział wikary. — Chciałem nawet posłać po ciebie, ale pan Strunowski zapewnił nas, że będziesz dziś na mszy.
Starszy pan przetarł okulary i zaczął mówić:
— Otrzymałem list od panny Kazimiery Rolskiej z Rzeszy:..
— To córka pana Piotra i pani Wandy, którzy już nie żyją! — zawołał Wacek.
— Otóż to! — kiwnął głową rejent. — Owa panna Kazimiera dowiedziała się o zgonie rodziców, lecz przyjechać nie może, bo jej Niemcy nie dają przepustki... Poleca więc mi sprzedać majętność rodziców, odnaleźć ich oszczędności, które posiadali i przechowywać do jej przyjazdu lub końca wojny. Powiedz mi, mój drogi, co mieli państwo Rolscy i czy pozostawili po sobie jakiekolwiek oszczędności.
Wszyscy uważnie przyglądali się chłopakowi.
Wacek odpowiedział natychmiast, patrząc na leśniczego:
— Pan Piotr miał kajet, w którym spisał wszystkie przedmioty rządowe i własne. Ten kajet leży w szufladzie stołu.
— A oszczędności? — spytał rejent.
— Tak jest! Państwo Rolscy mieli oszczędności — odparł Wacek.
— Na jaką sumę i co to jest? — badał go rejent.
— Nie wiem, bo tego nie widziałem — wzruszył ramionami chłopak.
— Czy wiesz, gdzie się one przechowują?
— Wiem.
— Powiedz — gdzie?
Wacek zamyślił się.
Pani Wanda w tajemnicy i zaufaniu powiedziała mu o dziupli na polanie.
Kazała oddać wszystko, co zostało tam ukryte, tylko córce...
Spojrzał więc na rejenta, a potem zwrócił się do księdza wikarego:
— Nie wiem czy mogę odkryć tę tajemnicę?
Odezwał się znowu rejent:
— Nie obawiaj się, chłopaku! Mam urzędowe upoważnienie od jego córki. Zresztą przyjmie to od ciebie komisja, złożona z nas tu trzech.
— Tak, mój drogi, możesz to śmiało uczynić! — dodał wikary.
Leśniczy ruchem głowy potwierdził słowa księdza.
Stanęło na tym, że komisja przybędzie do gajówki nazajutrz koło południa.
Wacek pożegnał wkrótce panów, którzy uścisnęli mu ręce jak dorosłemu i równemu sobie mężczyźnie, wsiadł do wózka i popędził Siwka.
Chciał koniecznie zrobić wycieczkę do puszczy.
Coś dziś ciągnęło go tam ze zdwojoną siłą.
Poza tym postanowił zabrać ze sobą Mikusia, po raz pierwszy po chorobie.
Pies czuł się już zupełnie dobrze. Był wesoły, miał przerażający apetyt i szybko tył.
Mikuś coraz częściej wychodził przed bramę, wpatrywał się w puszczę i wsłuchiwał w jej szum. Powróciwszy do domu, chodził po nim, głośno węszył, stawał przed Wackiem i trącał go nosem, jak gdyby o coś pytając.
Wacek zrozumiał w końcu, że pies próżno szuka tych, którzy odeszli na zawsze, a nie znalazłszy żadnego po nich śladu, pyta się Wacka, gdzie są?
Chłopak nie wiedział, jak wytłumaczyć Mikusiowi, że gajowy i jego smutna zawsze, schorowana > kobieta nigdy już nie powróci do puszczy i do cichego, jasnego domku.
Pies, widząc pochmurną, poważną twarz Wacka, podwijał ogon i zmartwiony odchodził ze spuszczonym łbem.
Czy rozumiał myśli chłopca bez słów, czy też smutek jego udzielał się Mikusiowi, a może przypomniał sobie dzień, w którym leżeli obaj z gajowym w krzakach przebici kulami?
Wacek zastał w gajówce gości.
Byli to młodzi chłopi z sąsiedniej wsi spoza rzeki — Andrzej Tracz i Aleksander Pietrzak.
Chłopak znał obydwu.
Trudnili się bednarstwem i kilka razy przyjeżdżali do gajówki.,
Pan Piotr sprzedawał im na zlecenie biura leśniczego buki na klepki do beczek.
Teraz siedzieli przy stole i z ożywieniem rozmawiali ze studentem.
Kiedy Wacek wszedł do izby, umilkli nagle i jak gdyby z obawą czy podejrzliwością patrzyli na niego.
Strunowski uśmiechnął się poważnie do chłopaka i wesołym głosem zawołał:
— Nie bójcie się, obywatele, bo pan Wacław Wężyk jest uczciwym i dzielnym Polakiem!
Chłopi uścisnęli Wackowi rękę i mruknęli do studenta:
— Takie to jeszcze młode...
— Młode, bo młode, ale w głowinie i sercu ma wszystko w porządku! — odparł poważnie już Strunowski.
— Czy należy do organizacji? — spytał Pietrzak.
— Jeszcze nie, ale tymczasem nie jest to potrzebne — przyciszonym głosem odpowiedział student.
Wacek, przebierając się w sąsiednim pokoju słyszał tę rozmowę i nie rozumiał jej.
Postanowił przy sposobności zapytać o to gajowego.
Chłopi odeszli wkrótce.
Strunowski odprowadził ich do bramy.
Powracał do gajówki pogwizdując głośno.
Mikuś kręcił się koło niego i poszczekiwał ochoczo, bo mu wygwizdywana melodia przypadła do smaku i budziła wesołość.
— To już idziesz? — spytał Strunowski wchodząc do pokoju.
— Idę! — potwierdził Wacek, wkładając do plecaka chleb i słoik ze serem.
Student chodził po izbie w zamyśleniu.
Wreszcie stanął przy Wacku i powiedział:
— Wiesz co? Chciałbym pójść razem z tobą! Muszę przecież poznać nasz rewir!
Wacek ucieszył się na razie, lecz po chwili spochmurniał.
— Jakżeż pozostawimy dom na cały dzień bez dozoru? — spytał.
Student klepnął go po ramieniu i odparł:
— Za chwilę przyjdzie tu woźny z biura leśniczego. Ma coś dostarczyć mi. Poproszę go, żeby poczekał aż wrócimy. Damy mu dzbanek maślanki, pajdę tego wybornego chleba, coś go, bracie, wczoraj upiekł. Chłop podje sobie setnie i wyśpi się za wszystkie czasy!
— Bardzo się cieszę, że pan pójdzie ze mną do puszczy! Zobaczy pan jak w niej. ślicznie i uroczyście niby w kościele farnym! — zawołał Wacek.
Rzeczywiście, niebawem przybył woźny Sączyński. Przyniósł jakiś ciężki worek, złożył go w stajni i starannie przykrył słomą, szepnąwszy coś do Strunowskiego.
Woźny zgodził się chętnie pilnować domu.
— Dziś mam wolny dzień, to go przynajmniej spędzę na świeżym powietrzu — mówił przyglądając się Wackowi, który stawiał przed, nim na stole dzbanek z maślanką, bochenek chleba i miseczkę z tłustym serem.
Wacek ze studentem wyruszyli wreszcie.
Przed nimi biegł ogromnie podniecony Mikuś i oglądał się niecierpliwie.
Puszcza ogarnęła ich.
Studentowi, mieszkańcowi zgiełkliwej Warszawy wydało się, że skończył się raptownie zwykły świat i otworzył się zupełnie inny. A był to świat pełny ciszy i dostojnego spokoju.
— Chłopak ma słuszność! Uroczyście tu jak w świątyni! — pomyślał Strunowski.
Wysokie, równe piony sosen niby złote kolumny podtrzymywały zielone sklepienie.
Nieuchwytny prawie pogwar brzmiał ni to dobiegające skądś z wysoka przygłuszone dźwięki organów, ni to głosy niewidzialnego chóru, śpiewającego nieznany hymn bez słów.
Nic nie płoszyło ciszy.
Gruba warstwa igliwia tłumiła kroki idących w milczeniu ludzi.
Nie nawykłego do ciszy leśnej studenta ogarnął strach.
Spojrzał na Wacka i zdumiał się.
Tu, w puszczy chłopiec zmienił się nie do poznania.
W gajówce, przy pracy, był w stałym ruchu i jak gdyby obarczony nadmiarem pracy chodził lekko przygarbiony.
Teraz szedł wyprostowany, jak niegdyś chodził gajowy, z głową podniesioną, z skupionym i czujnym wyrazem twarzy i szeroko otwartymi oczyma, które zdawało się widziały wszystko, a nawet mogły zajrzeć pod ziemię, gdzie ryły sobie korytarze i komory drobne nornice, krety i połówki, gdzie przesypiały dzień w głębokich legowiskach lisy i borsuk — samotnik.
Mikuś również stał się do siebie niepodobnym.
Biegł truchtem, wpatrzony przed siebie zmrużonymi ślepiami, poruszał uszami i rozdymał chrapy.
Strunowski pomyślał, że pies widział, słyszał i czuł wszystko, co się działo w puszczy, jak długa była i szeroka.
Nie było w niej dla niego żadnych tajemnic i niespodzianek. Dlatego on i Wacek mieli taki spokój i pewność w spojrzeniu i ruchach.
Stanowili jedność z puszczą, która tyle przedziwnych wypadków i rzeczy widziała w swym długim życiu.
Rozumieli przytłumioną gwarę najstarszych, próchniejących już sosen, lip i dębów, może tysiącletnich czy jeszcze sędziwszych.
One zaś szeptały im prastare opowieści, klechdy i baśnie o dawnych dziejach, bliskie ich sercom, zrozumiałe i rzewne, to znów budzące dumę i jakieś palące pragnienia.
Wreszcie Strunowski dotknął ramienia idącego obok Wacka i szepnął:
— Jak tu pięknie!
Chłopak zwrócił ku niemu promienną twarz i odparł gorąco:
— Pięknie! Pokażę panu coś z dziwów puszczy...
To powiedziawszy skręcił w zarośla buczyny i zaczął się przedzierać ku niewysokim, piaszczystym pagórkom, gdzie stały stare sosny.
Śród nich widniały ogromne, szare głazy.
Wacek pokazał studentowi wykuty na jednym z nich krzyż i jakieś zatarte już litery.
— Co to jest? — spytał Strunowski.
— Grób dziesięciu powstańców, którzy polegli w puszczy — odpowiedział Wacek.
— To tak? — szepnął zdumiony student i zdjął kapelusz.
Szli dalej.
Strunowski opowiadał chłopakowi o powstaniu roku 1863, kiedy małe, słabe, źle uzbrojone oddziały powstańców usiłowały wypędzić Moskali z zagarniętych przez nich ziem polskich.
Wacek słuchał, a oczy mu pałały.
— Teraz przeżywamy jeszcze straszniejsze czasy — mówił smutnym głosem student. — Niemcy rozdarli Polskę i tępią naród bez miłosierdzia. Zamierzają pozostawić ruiny, zgliszcza i pustynię i zasiedlić ją swymi ludźmi... Chciwi wrogowie nasi powaśnili się jednak o zdobycz i teraz krwawią w straszliwych bitwach...
— Trzeba bronić naszej ziemi! — wyrwał się Wackowi namiętny okrzyk.
— Bronimy, ale niewidocznie, potajemnie, z ukrycia — odpowiedział student wpatrując się ostro w pałające źrenice chłopca.
— Jak? Kto broni? Gdzie? — dopytywał się niecierpliwie Wacek.
Strunowski opowiedział mu o tajnych organizacjach, o napadach na Wrogów, o potyczkach z nimi, o wyrokach śmierci na katów narodu i szpiegów, i wreszcie o śmierci nieznanych żołnierzy Polski podziemnej.
— Nie dbamy o sławę, zaszczyt i wdzięczność narodu — mówił twardym głosem student — bo nikt nawet nie zna naszych prawdziwych nazwisk!
Walczymy o Polskę wolną, i umieramy cisi, bezimienni, spokojni, że spełniliśmy nasz najświętszy obowiązek w tej straszliwej dla ojczyzny dobie i że nie pójdzie on na marne.
— Mój Boże, i ja chciałbym walczyć! — wzruszonym głosem szepnął Wacek.
Strunowski zajrzał mu do oczu, a widać, że coś wyczytał z nich, bo uścisnął Wackowi rękę i szepnął:
— Pomówimy o tym niebawem...
Długo szli w milczeniu, pogrążeni w myślach.
Wacek nie zapomniał jednak, że jest w puszczy, którą miał pokazać studentowi.
Zaprowadził go więc do wąwozu, gdzie borsuk miał swoją norę.
Mikuś jednak, powęszywszy koło wejścia do legowiska leśnego pustelnika, odszedł obojętnie.
— Polowanie i pożar w puszczy wypłoszyły borsuka... Porzucił nasz rewir... Pan Piotr tak się cieszył, kiedy powiedziałem mu, że widziałem borsuka w wąwozie — smutnym głosem mówił Wacek.
Stamtąd przeszli na rozległe, długie bagno, gdzie dziki miały swoje leże.,
Tam również nic już nie znaleźli.
Nawet starych śladów nie udało im się spostrzec na wilgotnej, miękkiej ziemi.
Dziki powędrowały gdzieś z rewiru i już nie powróciły.
Osamotnione bagienko ze stoiskiem łosi zarastało szuwarami i wiklinę.
Zwierzęta przekoczowały do innej części puszczy i tam już pozostały, żyjąc każde samodzielnie, by łatwiej było się żywić i ukrywać.
Głuszca tylko udało się Mikusiowi wypłoszyć z haszczy, lecz piękny kogut nie usiadł tym razem na gałęzi i nie ukazał się w całej swej wspaniałości.
Zerwał się z łopotem skrzydeł i ochrypłym krzykiem, by natychmiast wzbić się ponad korony drzew i odlecieć jak najdalej.
Wacek opowiadał studentowi o łosiach, dzikach, jeleniu i łaniach, o lisach i rysiu, który omal nie zagryzł Mikusia, o wilkach i kunach, wiewiórkach i pospolitych szarakach.
Strunowski słuchał, szczerze zaciekawiony.
Wreszcie zauważył ze śmiechem:
— Człowiek psuje życie nie tylko innemu człowiekowi, ale nawet zwierzętom i ptakom! Ośmiela się przy tym twierdzić z pychę, że jest najdoskonalszym na ziemi stworzeniem! Ha-ha-ha!
Wacek, który w swoim krótkim życiu widział tyle już niesprawiedliwości, zgadzał się ze studentem, więc kiwał głowę.
Tak gaworząc o ciekawych, wesołych i porywających rzeczach, to znów przechodząc do smutnych i poważnych, nie śpiesząc się powracali do gajówki.
Mikuś, zrozumiawszy, że przechadzka po puszczy się skończyła, chciał sobie pofolgować, więc szperał po zaroślach i w wysokiej trawie.
W jednym miejscu spłoszył śpiącego w dołku zająca i napędził go pod nogi idących przyjaciół; na wrzosowisku podniósł duże stadko kuropatw; z haszczy leszczynowych wypędził derkacza, a potem gonił łasicę i długo tropił przepiórkę, zanim zmusił ją, by zerwała się z furkotem i odleciała.
Szli dalszą drogą i dotarli wreszcie do starego szlaku drwali.
Mikuś, który zapędził się daleko, zaczął nagle ujadać wściekle.
Wacek i Strunowski słyszeli wyraźnie podniesione głosy trzech ludzi i coraz natarczywsze szczekanie napadającego na nich psa.
Czym prędzej pośpieszyli tam.
Ujrzeli Szumachera w uniformie i dwóch tęgich wyrostków o tępych twarzach i okrągłych, bezmyślnych oczach.
Mikuś z wściekłością nacierał na Szumachera i usiłował skoczyć mu do gardła.
Niemiec bronił się wymachując laską.
Wyrostki ciskali w psa kamieniami i odłamkami drzewa.
Mikusia doprowadzało to do coraz większego szału.
Wacek gwizdnął.
Pies z warczeniem odszedł i stanął w krzakach.
— Kto pan jest? — spytał studenta po niemiecku Szumacher.
— Gajowy z tego rewiru.
— Szedłem właśnie do was, by powiedzieć, że pan leśniczy obwodowy zezwolił tym młodym ludziom — panom Flemmingom polować w rewirze pana...
— Bardzo się cieszę! — odparł swobodnie student. Wskażę tym panom dobre miejsca, w których się trzyma zwierzyna. Poproszę tylko o pozwolenie pana leśniczego na piśmie z pieczątką, urzędową, gdyż inaczej nie wolno mi wykonywać rozkazów władz. x
Wacek bacznie wpatrywał się w wyrostków. Przecież oni to poranili i okradli panią Karską i małą Zosię.
Mikuś, spostrzegłszy, że Szumacher zajęty jest rozmową, wypad! nagle z krzaków i z głuchym rykiem popędził ku niemu.
Na szczęście Wacek w porę spostrzegł swego psa i krzyknął rozkazująco:
— Mikuś do nogi!
Pies skręcił w bok i podbiegł do chłopca.
Miał nastroszone kudły na karku, kłapał zębami i drżał cały.
— Radzę wam zastrzelić tego psa, bo możecie mieć przez niego poważne przykrości, a nawet dostać się do więzienia! — z pogróżką w głosie mruknął Szumacher.
— Pies spełnia swój obowiązek — nie wpuszcza obcych do rewiru — wzruszając ramionami odparł student.
Po chwili zaśmiał się i dodał:
— Raczej warto mu nadać medal zasługi...
Szumacher nie żegnając Strunowskiego oddalił się pośpiesznie, co chwila oglądając się podejrzliwie.
Mikuś rwał się z rąk Wacka.
Chłopak z całych sił trzymał go za obrożę.
— He — uśmiechnął się student — gdyby tak teraz puścić Mikusia! Pokazałby on tym drabom, czego są warte jego kły.
Wacek był blady i niespokojny.
— Mikuś poznał w Szumacherze mordercę pana Piotra i dlatego tak napadał na niego... Muszę teraz pilnować Mikusia, bp oni gotowi zabić go czy otruć — półgłosem powiedział Wacek.
— O, to oni potrafią! — zgodził się Strunowski. — Ale po co oni tu się włóczą? Przecież przyszli nie po to, by nam o polowaniu tych wyrostków oznajmić?
— Właśnie myślałem o tym — szepnął chłopak — i jestem niespokojny o Mikusia i... o pana.
— Tymczasem jestem w porządku...
Ta zagadkowa odpowiedź studenta jeszcze bardziej zatrwożyła Wacka.’
W gajówce zastali woźnego chrapiącego na tapczanie i długo nie mogli go dobudzić.
Miał mocny sen.
Po kolacji odszedł.
Student położył się wkrótce i zgasił lampę.
Wacek wyszedł i usiadł na stopniach ganku.
Noc była ciemna, jesienna.
Zrywał się zimny wiatr.
Szumiały korony drzew.
Pomruk biegł od puszczy.
Krakały wrony, które obsiadły na noc stary grab przy drodze.
Mikuś obchodził podwórko, spoglądał na gwiazdy i siedzącego przed domem Wacka.
Chłopak nasłuchiwał.
Pochwytywał tylko pomruk puszczy i lekkie pogwizdywanie wiatru w suchych chwastach za płotem gajówki.
Niepokój jednak nie odstępował.Wacka.
Zaczął się więc modlić, prosząc Boga, Ojca w niebie, o opiekę i obronę dla siebie.
Potem modlił się za rodziców, Rolskich i Siwików i za wszystkich, których uniosła śmierć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.