<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Walka o Meksyk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI
TROPEM ZBRODNIARZY

W tym samym czasie, gdy w willi Rodriganda rodzina Sternaua radowała się otrzymanem z Meksyku listem, nastrój jeńców, pozostawionych w Santa Jaga, był o wiele mniej podniosły. Najemnicy, zaangażowani przez Arrastra do zdobycia starego klasztoru, przypuszczali, że Juarez nie będzie dla nich zbyt surowy. Natomiast bardzo byli przygnębieni Cortejowie, Józefa, Landola i Manfredo. Zdawali sobie bowiem sprawę, że z chwilą uregulowania stosunków w kraju, sąd wyda na nich bardzo surowy wyrok.
Dwustu jeńców, schwytanych przez Kurta i Sternaua, mieściło się wygodnie w obszernych piwnicach klasztornych. Piątkę, składającą się z Corteja, Józefy, Landoli i Manfreda, zamknięto w ustroniu i rozmieszczono nawet w dwóch osobnych, ciemnych podziemiach; na wszelki wypadek przykuto wszystkich łańcuchami do ścian, jakto przedtem przykuwał swych jeńców Hilario. Józefa siedziała wraz z ojcem w jednej celi podziemnej, Gasparino, Landola i Manfredo zamknięci byli w drugiej. Obydwie cele przedzielał korytarz.
Dni upływały jeńcom w ponurem przygnębieniu. Nie mieli hartu ducha doktora Sternaua i jego towarzyszy, których wiary w Opatrzność nie potrafiła złamać ani szesnastoletnia tułaczka, ani nieludzkie traktowanie przez Hilaria. Ponadto Józefa ustawicznie jęczała wskutek bólu żeber; dlatego Pablo miał wrażenie, że go zamknięto na dnie piekła.
Gasparino i Landola szybko pogodzili się z towarzyszem niedoli Manfredem, który niedawno trzymał ich pod kluczem. Podłe, nikczemne dusze odnajdą i połączą się zawsze; wspólne cele jednają wrogów. Pierwszego dnia częstowali się najstraszniejszemi przekleństwami, ale wkrótce klątwy obrócili przeciw obecnym ciemiężcom. Wspólnie snuli plany ratunku i zemsty. Ale czas, płynący niezmiernie wolno, robił swoje, z dnia na dzień przycichali, pokornieli; po trzech tygodniach doszli do stanu, graniczącego z apatją i zupełną biernością.
Czarny Gerard, którego pozostawiono w Santa Jaga razem z Marianem, starym hrabią Fernando, kapitanem Ungerem, Grandeprisem i Mindrellem, skręcał się wprost z nudów. Pojechał więc do głównej kwatery Zapoteki, aby zaofiarować swe usługi. Energicznej jego naturze odpowiadało to bardziej, niż pilnowanie jeńców, pozostawionych, jego zdaniem, pod zupełnie pewną strażą. Pożegnawszy przyjaciół, odjechał. Czy mógł przewidzieć, co się przygotowuje w podziemiach klasztoru? — — —
Caramba! — zaklął Landola. Przyzwyczajony do życia na morzu, najdotkliwiej reagował na duszność więziennego powietrza i ciągłe ciemności. — Jeżeli to się nie skończy, oszaleję! Wolałbym, aby nas bodaj postawiono pod sąd. Takiego życia dłużej nie zniosę. Jak długo już siedzimy w tej dziurze? Niech mnie djabli porwą, jeżeli potrafię na to odpowiedzieć!
— Siedzimy od dwudziestu dni — westchnął Gasparino zmęczonym, bezdźwięcznym głosem. — Liczyłem dokładnie. Codzień w południe otrzymujemy kawał chleba i dzban wody. Naliczyłem dwadzieścia, więc siedzimy dwadzieścia dni.
— Dwadzieścia dni! — powtórzył Landola. — Wydają mi się wiecznością. Nie mogę już zebrać myśli. To powietrze i ta ciemnota wysysają szpik z kości. Oddałbym całe życie pozagrobowe, w które zresztą nie wierzę, gdybym mógł raz jeszcze ujrzeć światło słońca i poczuć pod nogami pokład okrętu.
— Mam wrażenie, że wkrótce niczego już czuć nie będziecie pod nogami, — rzekł Manfredo — gdyż kat założy wam stryczek na szyję. Gdybym miał swobodne ręce! Nie słuchałbym wtedy gwizdania szczurów.
— Tak, gdyby! — odparł szyderczo Landola. — Słówko gdyby wymyślił djabeł. Jakżebyście się zresztą wydostali z tego mrowiska? Opowiadaliście wprawdzie, że pod klasztorem jakiś tajemny korytarz prowadzi do kamieniołomów. Powiedzieliście jednak, że wrogowie nasi zmusili was do wydania im planu krużganka. Możecie być zresztą pewni, że postarano się o zamknięcie wyjścia. Jeżeli nie, to jest z pewnością strzeżone i nikt z nas nie będzie mógł wyjść przez nie.
— Słusznie! Nie mówiłem wam jednak o tem, że istnieje drugie tajemne wyjście. Tego wyjścia niema na planie, który musiałem wydać temu przeklętemu doktorowi. Stryj pominął je, chciał sobie bowiem zapewnić tylną furtkę na wypadek, gdyby się komuś udało wtargnąć w tajemnice klasztoru.
— Wiecie, gdzie się mieści ta furtka?
— Wiem. Nie warto jednak mówić o tem, dopóki...
Umilkł, gdyż ktoś odsunął rygiel. Otworzyły się okute żelazem drzwi — wszedł jakiś człowiek. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej dzban z wodą. Pod pachą miał bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie wydał okrzyku zdumienia. Opanował się jednak, gdyż człowiek, który wszedł przed chwilą, ściągnął karcąco brwi.
Położywszy bochen i postawiwszy dzban z wodą, człowiek wyszedł, rzuciwszy znaczący wzrok na chleb. Po chwili znów zapanowała ciemność.
— Co to było? — zapytał Landola. — Miałem wrażenie, że ten człowiek chciał na coś zwrócić naszą uwagę. Zresztą, chleb i wodę przynosił nam dotychczas ktoś inny. Cóżto znaczy?
— Cicho! — ostrzegł Manfredo. — Nie mówcie zbyt głośno, aby nie usłyszał pilnujący nas wartownik. Znam tego człowieka. To jeden z dozorców klasztornych. Wyświadczyłem mu raz pewną przysługę i wydobyłem z wielkich tarapatów, może chce się teraz odwdzięczyć. Nie wiem, w jaki sposób udało mu się przynieść nam wikt. Wskazywał znacząco na chleb. Zobaczmy, co w nim być może!
Chwycił kawał chleba, leżący u nóg.
Pierścienie, opasujące jeńców, były w ten sposób wbite w ścianę, że więźniowie nie mogli się dotykać wzajemnie. Mogli jednak zupełnie swobodnie brać jedzenie, które kładziono obok nich. Gdy Manfredo przełamał swoją kromkę, zmiarkował natychmiast, co wyrażało spojrzenie dozorcy. Nie widział wprawdzie nic, ale wyczuł palcami przedmioty, zawarte w chlebie.
Cielo! Oto krzesiwo, używane w prerjach, — szepnął, starając się ukryć wzruszenie. — To zdaje się jest knot świecy. A tu skrawek papieru i ołówek.
Pozostali słuchali z zapartym oddechem. Landola szepnął ochrypłym od wzruszenia głosem:
— Zapalcie więc świecę! Żywo!
— A jeżeli światło padnie przez drzwi i zdradzi nas?
— Czy widzimy choćby promyk światła, gdy nam przynoszą jedzenie? Wartownik nie zauważy płomienia. A więc, jazda!
Bratanek Hilaria usłuchał rozkazu Landoli. Wkrótce zamigotał słaby płomyk. Manfredo zapalił świeczkę i przy jej blasku odczytał następujące gryzmoły:

Z wielkim trudem udało mi się otrzymać pozwolenie na przyniesienie wam posiłku. Manfredo, czy życzysz sobie czego? Jeżeli tak, napisz na tej kartce i włóż do pustego dzbanka.
Valgame Dios! — zawołał Manfredo. — Jesteśmy uratowani!

— Daleko jeszcze do tego — rzekł Landola. — Jakże się oswobodzić z kajdanów? Nato potrzebny nam odpowiedni klucz.
— Jeżeli tylko o to chodzi, — rzekł Manfredo ze swobodą — to w szafce, w pokoju stryja, wisi drugi klucz. Przypuszczam, że nie zwrócono nań uwagi. Jeżeli naszemu sprzymierzeńcowi uda się klucz przynieść, będziemy wolni.
— Jakże wydostaniemy się za mury klasztoru?
— Już moja w tem głowa! Miejmy przedewszystkiem klucz i nóż.
— Wypiszcie wasze żądania na kartce. Musimy oszczędzać świecy. Resztę omówimy pociemku.
— Słusznie — oderwał się Cortejo. Po głosie jego można było poznać, że znowu wstąpiła weń nadzieja. — Piszcie!
Manfredo wziął ołówek i, podłożywszy pod kartkę kromkę chleba, napisał:

W kancelarji stryja umieszczona jest nad biurkiem kaseta. Znajdziesz w niej kluczyk, który otwiera nasze kajdany. Przynieś ten klucz i jakiś ostry nóż. Oto wszystko, czego nam potrzeba.

Schował do rękawa kartkę i inne przedmioty, znalezione w chlebie, wraz za zgaszoną świecą. Gdyby wartownik zjawił się teraz, nie domyśliłby się, że przed chwilą uczyniono pierwszy krok w kierunku uwolnienia jeńców.
— Cóż dalej? — szepnął Gasparino Cortejo, gdy zapanowały dawne ciemności.
— Trzeba czekać — odparł lakonicznie Landola. — Oto wszystko.
— Jak długo? — ciągnął z uporem Cortejo.
— Najmniej trzy dni.
— Trzy dni! — jęknął Cortejo. — Dlaczego tak długo? Mam wrażenie, że nie wytrzymam nawet trzech godzin.
— Kpem jesteście, jeżeli uważacie, że prędzej niż za trzy dni możemy być wolni.
— Dlaczego?
— Nasz przyjaciel będzie mógł przeczytać kartkę dopiero jutro w południe, gdy zjawi się z chlebem i wodą. Musi nadto minąć dzień również, zanim nam wskazane narzędzia przemyci. I wtedy nie odrazu odzyskamy wolność. Trzeba będzie zaczekać do następnego południa. Prędzej nie będziemy się mogli wydostać, gdyż drzwi są zamknięte. Gdy drzwi otworzą trzeciego dnia, wyjdziemy przez nie i rzucimy się na stojącego przy nich wartownika.
— Cóż z nim zrobimy? Darujemy mu życie?
— Nie. Powinien wiedzieć, że nie jesteśmy głupcami.
— A nasz wybawca?
— Z tym zupełnie inna sprawa. Zwiążemy go i skneblujemy, oczywiście pozornie. Nie będzie nam tego miał za złe. W ten sposób uniknie podejrzeń, że był z nami w spółce. Ale tak daleko jeszcześmy nie zaszli.
— Niestety! Sporo okoliczności może nasze plany pokrzyżować. Cóż zrobimy, jeżeli się uda? Czy zabierzemy mego brata i siostrzenicę? Wystarczy odsunąć rygiel przeciwległych drzwi, aby ich oswobodzić.
Hm — rzekł Landola po namyśle. — Tak bardzo tęsknicie za swymi krewnymi?
Hm — mruknął również Gasparino. — Właściwie nie. Ta para nie zasłużyła na moją litość.
— Macie rację. Zresztą, siostrzenica wasza, trapiona bólami, byłaby nam tylko przeszkodą w ucieczce. Pocóż kłopotać się o babę, którą i tak niedługo djabli porwą? Niech siedzi, gdzie ją zamknięto!
Twarde te słowa wypowiedział zgrubjańska. Jednakże ani Gasparino, ani Manfredo nie zaprotestowali, myśleli bowiem jedynie o sobie.
— Nasza rola w aferze rodziny Rodriganda skończona — ciągnął Landola. — Skończona raz na zawsze i ostatecznie. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Chodzi tylko o to, jak z bankructwa wyciągnąć maximum korzyści. Cóż wy na to, sennor Cortejo?
— Nie wiem, co tu jeszcze można zarobić. Nigdzie nie widzę nadziei.
— W to nie wątpię! — rzekł szyderczo Landola. — Czy zapomnieliście jednak o swym synu Alfonsie?
— Jakto? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Sprawa zupełnie prosta. Syn wasz jest do tej chwili bezspornym dziedzicem hiszpańskich posiadłości domu Rodrigandów. Trzeba tylko uprzedzić przeciwników. Spieniężymy wszystkie ruchomości i ulotnimy się z zagarniętemi miljonami.
— Tak uważacie? A jeżeli Alfonso się nie zgodzi?
— Cóż mu innego pozostaje? Nie będziecie chyba tak dziecinni, aby przypuszczać, że Alfonso może w dalszym ciągu grać rolę hrabiego. Musi ustąpić. Będzie nam wdzięczny, że ostrzegamy go, póki czas.
— Jakże sobie wyobrażacie podział zysków w razie powodzenia?
— Jest nas trzech: wy, Alfonso i ja. Każdy musi otrzymać jedną trzecią.
— Zapominacie o czwartym — wtrącił Manfredo. — Chyba nie przypuszczacie, że się pozwolę pominąć?
— Nie zrobimy ci krzywdy — uspokoił Landola. — Rozumie się samo przez się, że, skoro wam zawdzięczamy ratunek, otrzymacie swoją część.
Brzmiało to serdecznie i uczciwie. Gdyby Manfredo mógł wzrokiem przeszyć ciemności, zobaczyłby na twarzy Landoli szyderczy uśmiech, któregoby się przeraził.
— Jakże sobie wyobrażacie ucieczkę? — zapytał Cortejo. — Do jakiego portu się udamy? Do Veracruz?
— Drogę do Veracruz odcinają cesarskie i meksykańskie wojska. Musimy dotrzeć do jakiegoś zachodniego portu, do San Blas lub Manzanillo. Droga do tych portów jest jako tako wolna. Mam nadzieję, że i Maksymiljan będzie się jeszcze opierać Juarezowi do czasu, aż przybijemy do bezpiecznej przystani. Należy wygrać na czasie i uprzedzić wrogów. Zanim wojna się skończy i wieści o stanie faktycznym dotrą do Hiszpanji, musimy załatwić ostatecznie sprawę Rodrigandów.
Naradzali się czas jeszcze jakiś, wreszcie ustalili plan aż do najdrobniejszych szczegółów.
Ze wzruszenia i podniecenia przez następne trzy noce nie spali prawie. — — —


∗             ∗

Gdy czwartego dnia zjawił się wartownik, aby zluzować kolegę, ujrzał ku przerażeniu, że poprzednik jego leży w kałuży krwi. Nóż, wepchnięty w serce, pozbawił go życia. Pełen złych przeczuć, nowy wartownik podszedł do najbliższych drzwi i odsunął rygiel. W celi zastał Corteja i Józefę w kajdanach. Ale u drzwi przeciwległych rygiel był odsunięty. Uchyliwszy drzwi, wartownik omal nie upadł na ciało, rozpostarte na ziemi. Przy blasku latarni dojrzał, że leży przed nim człowiek, który miał zanieść jeńcom jadło. Był związany, usta miał zakneblowane. Trzej jeńcy zginęli, zostawiwszy otwarte pierścienie, w które ich zakuto.
Szybkim ruchem uwolnił wartownik z więzów i odkneblował leżącego na ziemi kolegę. Ten opowiedział, co zaszło.
— Gdy wczoraj w południe otworzyłem drzwi, aby wnieść jeńcom codzienne pożywienie, jeden z nich, nazwiskiem Landola, przebiegł obok mnie z podniesionym nożem i, dopadłszy w korytarzu wartownika, przebił mu serce. Pozostali dwaj rzucili się na mnie, związali, skneblowali i rzucili na ziemię. Oto wszystko, co mogę powiedzieć. Istna to dla mnie zagadka, w jaki sposób jeńcy uwolnili się od więzów i skąd Landola dostał nóż.
Wartownik zameldował o wypadku majorowi, który obsadził klasztor. Zjawił się po upływie pięciu minut wraz z don Fernandem, Marianem, strzelcem Grandeprisem, kapitanem Ungerem i Mindrellem, których ucieczka zbrodniarzy najżywiej poruszyła.
Grandeprise zaczął przeszukiwać celę, nie znalazł jednak nic, co mogłoby się przyczynić do wykrycia zagadki. Kiwając głową, rzekł do majora:
— Sądzi pan, sennor, że jeńcy mogli ujść bez pomocy osoby postronnej?
— Uważam to za wykluczone.
— Słusznie. Proszę w takim razie o aresztowanie człowieka, którego znaleziono w celi związanego i skneblowanego. Mam mocne podejrzenie, że dopomógł jeńcom do ucieczki.
— Jakież są podstawy tego podejrzenia?
— Jest ich kilka. Powiedział pan sam, że jeńcy nie mogli uciec bez obcej pomocy. Wchodzić więc mogą w rachubę tylko dwie osoby — wartownik i człowiek, który w ostatnich dniach nosił jeńcom żywność. Nie mógł to być nikt inny, gdyż wobec tego, że wyjścia są pilnie strzeżone, nikt nie miał tutaj dostępu. Dlaczego zbiegowie wartownika zamordowali, a tamtego jedynie obezwładnili? Przecież tylko dlatego, że cieszył się ich względami.
— Ma pan rację. — I, zwracając się do pielęgniarza, udającego zdumienie, rzekł groźnie: — Przyznajcie się, żeście ułatwili tym łotrom ucieczkę!
— Myli się pan, sennor! — tłumaczył się pielęgniarz. — To nie ja. Nie mam pojęcia, jak — — —
— Zobaczymy! Związać go!
Pielęgniarz chciał się bronić, ale wobec przewagi sił związano go w okamgnieniu.
Przystąpiono teraz do przesłuchania obydwu wartowników, którzy stali wczoraj przy wyjściach.
Żaden nie zauważył nic podejrzanego. O wydostaniu się przez kamieniołomy, lub przez podwórze klasztorne mowy być nie mogło. Przesłuchano również Pabia Corteja i Józefę. Na wiadomość, że towarzysze niedoli uciekli bez nich, zaczęli wprost szaleć ze złości.
Ucieczka jeńców pozostałaby nierozwiązaną zagadką, gdyby nie to, że major miał angielskiego charta, który świetnie tropił zbiegów. Już nieraz znajdowano przy jego pomocy żołnierzy, którzy samowolnie przedłużali sobie urlopy. Po upływie kwadransa sprowadzono charta do celi, w której mieścili się zbiegowie. Psu podsunięto pod nos wiązkę słomy, podniesioną z ziemi. Pochyliwszy pysk, zaczął z taką siłą ciągnąć za linkę, że prowadzący żołnierz ledwie mógł za nim podążyć. Pozostali ruszyli za nimi, zaciekawieni, co też się dalej stanie.
Chart przebiegł przez korytarz, potem, minąwszy schody, dostał się do piwnicy, położonej nieco wyżej. Tu zatrzymał się przez chwilę, poczem przednią łapą zaczął drapać jedną ze ścian. Bacznie obejrzawszy ścianę, ku najwyższemu zdumieniu odkryto, że mieszczą się w niej tajemne drzwi, a obok nich maleńkie wgłębienie. Grandeprise włożył rękę i przycisnął: w tejże chwili ściana się rozsunęła.
— Do licha! — zawołał strzelec ze zdumieniem. — Doktór Hilario znał jeszcze jedno wyjście, którego niema na mapie. Ten stary klasztor jest prawdziwym labiryntem. Jazda, naprzód!
Dosyć długi korytarz kończył się prostopadłym murem. Czujny pies zaczął go obwąchiwać. Po długich poszukiwaniach odkryto jakiś niepozorny guzik, naciśnięto — — i mur się rozstąpił. Wszyscy stanęli nagle w pełnem świetle słonecznem, pośrodku drogi, prowadzącej z miasta do szpitala. Przez gałęzie drzew widać było woddali mury klasztorne. Miejsce, w którem się znaleźli, było tak podobne do kamiennego otoczenia, że żaden z przechodniów nie przypuściłby z pewnością, że ukrywa się tutaj tajemny korytarz.
Pies chciał iść za śladami, prowadzącemi wdół, lecz Grandeprise wstrzymał go i, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Stać! Zagadka jest rozwiązana. Już wiemy, którędy te kanalje zbiegły. Teraz nie wolno tracić czasu. Panie majorze, czy pan użyczy nam psa do ścigania złoczyńców?
— Chętnie. Ale chyba nie zamierza sennor puścić się w pogoń w pojedynkę?
— Nie — odparł Grandeprise. — Poszukam jeszcze kilku tęgich ludzi, którzy lubią polowania.
— Niech pan nie zapomina, — rzekł Mariano — że mamy z tymi ludźmi wielkie porachunki. Idę z panem! Sądzę, że nie będzie się sennor temu sprzeciwiać.
— I ja się przyłączę — rzekł Mindrello zdecydowanie. — Zawdzięczamy tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
— Mindrello ma rację — wtrącił don Fernando. — Ja również nie chcę patrzeć spokojnie, jak te łotry...
Stopp! — zawołał Grandeprise. — Szanuję pana bardzo, don Fernando, ale pozostaw pan pościg nam, młodszym. Przysięgam na wszystkie świętości, że może się pan na nas zdać zupełnie. Zgadzam się na towarzystwo bratanka pana i sennora Mindrella. Ale na tem koniec, bo większa kompanja zwolniłaby tylko tempo pościgu. Zresztą, powinien ktoś zostać przy jeńcach. Trzeba baczyć, aby i oni nie zbiegli.
Don Fernando i kapitan Unger musieli się tem zadowolić. Major usiłował wcisnąć Grandeprisemu do kompanji kilku dragonów, ale strzelec oparł się stanowczo. Po upływie godziny Grandeprise, Mariano i Mindrello, zaopatrzeni w żywność na przeciąg ośmiu dni, ruszyli na świetnych koniach. Na czele małego oddziału biegł pies. Dotykając niemal nosem ziemi, pędził niezwykle szybko. Po stromej ścieżce jeźdźcy musieli jechać stępa; skoro ją minęli, popędzili w cwał, aby nie stracić z oczu czworonogiego przewodnika.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim łukiem dookoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandepise’a.
— Zależy, czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszeniem a naszem, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którem pełno było śladów kopyt końskich. Obwąchiwał je przez jakiś czas; zwracał się to w jedną, to w drugą stronę, wciągał nosem powietrze, wreszcie kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali już bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Ślady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewne ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku rancho. Przy bramie powitał go stary, ponury vaquero.
Buenos dias, sennor! — rzekł strzelec uprzejmie. — Bądźcie łaskawi powiedzieć, czyście nie widzieli tu wczoraj trzech ludzi?
Vaquero zasępił się jeszcze bardziej.
— To wasi towarzysze, sennor?
— Nie, ale szukamy ich. To zbiegli zbrodniarze. Powinni byli przechodzić tędy.
Wyraz podejrzliwości ustąpił z twarzy vaquera.
— Jeżeli tak, chętnie powiem, co mi wiadomo. Nie widzieliśmy nikogo, ale musieli tu być jacyś trzej ludzie, gdyż dziś rano stwierdziliśmy brak trzech koni i trzech siodeł.
— Nie ulega wątpliwości, że to oni. Dziękuję za wiadomość. Adios, sennor!
— Niema za co. Jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, powieście tych łotrów na pierwszej lepszej gałęzi.
— Pomyślę o tem, kiedy ich schwytamy. Możecie być pewni, że nic dobrego ich nie spotka!
Strzelec wrócił do towarzyszy. Badanie śladów pokazało, że datują się od ubiegłej nocy.
Nie dotarli zbyt blisko zbrodniarzy i nie było nadziei, aby to rychło nastąpić mogło. Zbiegowie jechali z pewnością przez całą noc, mieli więc przewagę jednej nocy i jednego przedpołudnia. Niełatwo było nadrobić ten czas, zwłaszcza, że nie mogli poruszać się nocą, kiedy śladów niesposób dojrzeć. Przyszłość okaże, kto będzie wytrwalszy.
Grandeprise wziął psa na smyczę i po krótkim wypoczynku ruszono w kierunku południowym, ścigający byli w doskonałym humorze. Podtrzymywała ich wiara, że jednak schwytają wrogów, pozbawionych pieniędzy, broni i amunicji. Konieczność zaopatrzenia się w żywność opóźni ucieczkę, co wyjdzie tytko na korzyść ścigających.
Jechali w milczeniu. Minęło popołudnie, nastał wieczór. Jeszcze nie mieli żadnych oznak, że zbliżyli się do zbrodniarzy. Mindrello klął na czem świat stoi. Mariano miał minę ponurą. Patrząc bez przerwy na grzywę swego konia, targał niecierpliwie brodę. Tylko Grandeprise zachowywał pozory spokoju. Ale pod popiołem obojętności w sercu jego szalał wulkan nienawiści i zemsty.
Zatrzymali konie i zsiedli z nich późnym wieczorem, gdy już najbystrzejsze oko nie mogło dojrzeć śladów. Znaleźli się na zasobnem pastwisku jakiejś hacjendy. Była to ostatnia z hacjend, wysuniętych na południe. Grandeprise i Mariano udali się do niej, aby zmienić zmęczone konie na wypoczęte. Okazja taka w najbliższej przyszłości zdarzy im się już nieprędko. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.