<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Walka o Meksyk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V
NIEFORTUNNE PORWANIE

Podczas gdy Miramon i Orbanez omawiali plan skierowany przeciw Emilji, sennorita wróciła do swego mieszkania. Zmiarkowawszy, że rola jej skończona, myślała z utęsknieniem o wyjeździe. Nagle usłyszała odgłos kroków męskich. Zatrzymały się przed drzwiami. Stara służąca otworzyła drzwi, prowadzące na korytarz, i, stanąwszy w nich, rzekła:
— Dwaj sennores chcą mówić z wami, sennorita. Jeden zwie się sennor Unger, drugi Strau — Strau — ber, tak — Straubenberger.
Zjawili się Kurt i mały André. Zobaczywszy André‘go, Emilja podeszła doń szybko i, wyciągając radośnie ręce, zawołała:
— Co za niespodzianka! Kogo widzę, sennor André! Skądże pan przybywa?
André rozejrzał się ostrożnie dokoła. Przekonawszy się, że służącej niema, odparł cicho:
— Od Juareza.
— Od Juareza? Przeprawa bardzo niebezpieczna! Któż panu towarzyszy?
— Słyszała pani o dwóch braciach Unger, należących do otoczenia Sternaua?
— Owszem. Pan ma na myśli Piorunowego Grota i kapitana, nieprawdaż?
— Tak. Oto sennor Kurt, syn kapitana. Przybył z Niemiec, aby nas ratować. Dręczyliśmy się wszyscy w okropnej niewoli.
André i Kurt usiedli i zaczęli opowiadać. Gdy André skończył. Kurt poinformował Emilję o celu obecnej wizyty.
— Jakto? — zapytała Emilja. — Chce pan mówić z cesarzem? Nie wolno mi wiedzieć, jaki cel ma ta rozmowa, nieprawdaż?
— Zgadła pani. Muszę milczeć, choć jestem przekonany, że mogę mieć do pani pełne zaufanie.
— Ależ oczywiście! Jak długo zamierza pan tutaj pozostać?
— Nie wiem dokładnie. To zależy od odpowiedzi cesarza. Skoro ją otrzymam, wrócę do Juareza.
— Oh, czy zabierze mnie pan ze sobą? Czuję się tu bardzo niepewnie i nędznie.
— Oczywiście, zabierzemy panią! — zawołał mały André z entuzjazmem.
— Jestem tego samego zdania, co mój kolega, — rzekł Kurt.
— Kiedyż pójdzie pan do cesarza?
— Natychmiast.
— Kiedy zobaczę panów znowu? Może dziś wieczorem, po dziewiątej? Trzeba panom wiedzieć, że przyjęcia odbywają się tutaj bardzo późno.
— Przyjdziemy, sennorito. Wszak prawda, drogi André?
— Z przyjemnością.
— Chciałabym jutro ruszyć w powrotną drogę.
— Może będę mógł przynieść pani tę radosną nowinę.
Wyszli. André wrócił do venty, Kurt udał się do klasztoru La Cruz.
Wpuszczono go i poddano skrupulatnemu przesłuchaniu. Dopiero po sprawdzeniu papierów pozwolono mu wejść do przedpokoju. Zameldowano go natychmiast, mimo, iż wiele osób czekało na audjencję. Po upływie dziesięciu minut pozwolono mu wejść.
Stanął przed człowiekiem, o którym mówił cały świat, którego jedni podnosili pod niebiosa, drudzy — a liczba ich była przerażająca — potępiali.
Maksymiljan spojrzał na Kurta szeroko otwartemi oczami i rzekł:
— Zameldowano mi pana jako porucznika Ungera?
Kurt skłonił się dziarsko.
— Nazywam się Unger, jestem porucznikiem, Najjaśniejszy Panie.
— Był pan w stolicy?
— Owszem, niedawno.
— Przybywa sennor od pana v. Magnusa?
— Niestety, nie.
Twarz cesarza rozjaśniła się przy ostatniem pytaniu. Otrzymawszy odpowiedź Kurta, Maksymiljan spoważniał znowu i rzekł:
— A więc przybywa pan w sprawie prywatnej?
— W sprawie prywatnej? Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, w sprawie, w której chodzi o pańską osobę?
— Nie. Najjaśniejszy Panie. Przybywam z Zacatecas.
Cesarz cofnął się o krok.
— Z Zacatecas? Z głównej kwatery Juareza? Czy pan był u niego?
— Rozmawiałem z nim.
— Jakże się sennor dostał do Juareza, będąc pruskim oficerem?
— Zjawiłem się nie jako oficer, lecz jako osoba prywatna. Był przed laty przyjacielem i obrońcą kilku członków mej rodziny. Odwiedziłem go w sprawach rodzinnych.
— Jakżeto się stało, że pan przybył od niego do Queretaro?
— Wysłał mnie do Waszej Cesarkiej Mości.
Twarz cesarza nabrała lodowatego wyrazu.
— Czy pan uważa mnie za człowieka, utrzymującego stosunki z Juarezem?
— Skądże znowu — odrzekł Kurt. — Przybyłem tu z inicjatywy kilku wybitnych ludzi. Choć przebywają w otoczeniu Zapoteki, los cesarza leży im bardzo na sercu.
— Jaki zaszczyt, co za cześć! — odparł Maksymiljan z ironją. — Cóż mi sennor ma do powiedzenia?
— Polecono mi wręczyć Waszej Cesarskiej Mości pewien papier. Musiałem jednak dać słowo honoru, że go zniszczę, gdyby Wasza Cesarska Mość nie chciała się nim posłużyć.
— To znaczy, że po przeczytaniu muszę panu oddać papier zpowrotem?
— Tylko wtedy, gdy Wasza Cesarska Mość nie zechce się nim posłużyć.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Proszę pokazać papier!
Kurt wyciągnął portfel. Wyjął pismo Juareza i podał cesarzowi. Maksymiljan czytał z początku ze zdumieniem, stopniowo jednak brwi ściągały mu się ponuro.
— Co to jest? Kto to pisał?
— Juarez — oświadczył Kurt.
Zmiarkował odrazu, że misja się nie udała.
— Czy to prawdziwy jego podpis?
— Najjaśniejszy Panie, jestem oficerem!
Maksymiljan przeszył Kurta ostrym wzrokiem.
— Chciałem zapytać, — rzekł — czy Juarez podpisał dokument w pańskiej obecności?
— Tak.
— Z jakiej to się stało przyczyny?
— Osoby, o których mówiłem przedtem, błagały Juareza usilnie.
— Przypuszcza więc, że zamierzam uciec?
— Nie. Ale wszyscy jego zwolennicy są przekonani, że to jedyny ratunek dla Waszej Cesarskiej Mości.
— Młodzieńcze, niech pan nie zapomina, przed kim pan stoi!
— Dokładnie zdaję sobie z tego sprawę.
— W myśl tego pisma powinienbym się oddać pod czyjąś opiekę, nieprawdaż?
— Tak. Pod opiekę dostawcy tego glejtu.
— Ah. Więc to pan! — zawołał cesarz z najwyższem zdumieniem. — Pan chce mnie uratować?
— Tak.
— Młody porucznik!...
— Jestem przekonany, że wasza Cesarska Mość może mi w zupełności zaufać. Juarez wierzy w to również.
— Byłby to krok szalony! Oto glejt — niech go pan zabierze.
Kurt wziął papier i włożył do portfelu.
— Uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę Waszej Cesarskiej Mości, że to ostatni krok, który Benito Juarez może uczynić.
— Uwaga zupełnie zbyteczna.
— Płynie z dobrego serca. Pozwalam sobie zwrócić ponadto uwagę Waszej Cesarskiej Mości, że powstał spisek, który ma obalić Juareza przez zmuszenie go do zamordowania Waszej Cesarskiej Mości.
— To brzmi bardzo romantycznie.
— Jest jednak twardą rzeczywistością. Ponieważ Juarez stać się może mordercą tylko w tym wypadku, gdy Wasza Cesarska Mość wpadnie w jego ręce, spiskowcy nie cofną się przed niczem, byle zmusić Waszą Cesarską Mość do pozostania tutaj w Queretaro.
— Skądże pan jest o tem tak dokładnie poinformowany?
— Pozwolę sobie przedewszystkiem zapytać, czy nie było tu niejakiego doktora Hilaria z Santa Jaga?
— Uważam, że tego pytania nie słyszałem.
— Mogę tylko stwierdzić, że lekarz ten jest narzędziem w rękach wrogów Waszej Cesarskiej Mości; że byłoby bardzo wskazane relacyj jego słuchać z rezerwą.
— Rozumiem. Juarez obawia się runąć. Dlatego nie chce mnie schwytać i nakłania do ucieczki.
Cesarz wypowiedział te słowa obrażonym tonem.
Kurt odparł spokojnie:
— Oświadczam pod słowem honoru, że Juarez napisał tych kilka słów, które miałem zaszczyt przedłożyć Waszej Cesarskiej Mości, nie dla jakiejś spekulacji, a wyłącznie pod wpływem naszych próśb oraz głosu swego serca. Ludzie tego pokroju, co Juarez, nie uprawiają kabały. Ludzi, tak mocnych, tak niezachwianych zasad, jak Zapoteka, można zwyciężyć, zgładzić, ale nie można przypisywać im pospolitych matactw. Juarez wie, do czego dąży, i zdaje sobie sprawę, że cel swój osiągnie. Skoro podczas tytanicznej walki wyjawia na chwilę, że w sercu jego mieszka nietylko godna podziwu siła, lecz i szlachetne uczucie, należy je uznać i zaufać jego szczerości.
Po tych słowach Kurt skłonił się i wyszedł.
Cesarz nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił. Zapomniał zapytać, czy Kurt pozostanie w Querataro, czy też opuści miasto. Zapomniał również, że ze względów politycznych należałoby ograniczyć wolność osobistą człowieka, który widział wnętrze miasta i może wszystko zdradzić Juarezowi. Myślał tylko o ostatnich słowach Kurta. Brzmiały mu w uchu, jak daleki grzmot. Ale zmarnował lekkomyślnie sposobność ratunku. — —
Kurta ogarnęło przygnębienie, nie chciało mu się wracać do venty. Zatopiony w rozmyślaniach, włóczył się po mieście do wieczora. Z nadejściem mroku udał się do André’ego, który czekał z kolacją.
— Udało się? — zapytał André lakonicznie.
— Nie — odrzekł Kurt. — Cesarz łudzi się jeszcze, że pokona Juareza.
— Pójdzie mu to djablo ciężko. — — —
Była godzina dziewiąta. Emilja czekała na swych gości. Rozległy się kroki, uchylono drzwi, zajrzała przez nie para oczu. Przekonawszy się, że Emilja jest sama, przybysz wszedł do pokoju.
W pierwszej chwili Emilja przestraszyła się nieco. Lęk jednak ustąpił natychmiast, poznała bowiem adjutanta Miramona.
Skłonił się uprzejmie.
— Wybaczcie, sennorito, że wchodzę w taki sposób. Ale przyszedłem w sprawie ściśle poufnej. Pani była dziś z generałem Mejią u cesarza. Jego Cesarska Mość nie mógł z panią rozmawiać ze względu na obecność Miramona i innych osób. Jego Cesarska Mość chciałby przedstawić pani pewne plany i dowiedzieć się czegoś o osobie doktora Hilaria, więc sądzi, że będzie mógł panią zobaczyć u siebie na chwilę.
— Zaprowadzi mnie pan do cesarza?
— Tak. Stosownie do życzenia Jego Cesarskiej Mości wizyta ma się odbyć w ścisłej tajemnicy.
— Uważam spełnienie woli cesarza za mój obowiązek. Muszę jednak przed wyjściem powiedzieć służącej...
— Ależ nie! Niech i ona nie wie, dokąd się pani udaje.
— Powiem tylko, aby oświadczyła gościom, których oczekuję, że wrócę za godzinę.
— Dobrze! Służąca jest na dole, u gospodyni. Zejdę nadół. Będę na panią czekać przed domem.
Major Orbanez odszedł.
Emilja przebrała się szybko. Na dole zapowiedziała duennie, że wróci po godzinie, i wyszła na ulicę, gdzie czekał major. Podeszła do niego.
— No, jestem do dyspozycji.
— Nikt się nie domyśla, dokąd pani idzie?
— Nikt.
— Chodźmy więc!
Emilja nie zdążyła nawet postąpić pięciu kroków, gdy schwyciły ją z tyłu czyjeś mocne ramiona.
Ratun — — —
Urwała, gdyż wpakowano jej chustkę między zęby, skrępowano ręce i nogi. Drugą chustkę zawiązano dokoła oczu. Poczuła, że ją ktoś wsadził na konia Jeździec wziął Emilję na ręce i ruszył. Para ramion trzymała tak mocno, że nie mogła wykonać najdrobniejszego ruchu.
Konie cwałowały czas jakiś po bruku, potem puściły się galopem po szerokiej drodze wiejskiej.
Oddychała z wielką trudnością. Miała wrażenie, że jazda trwa wieki. Nareszcie stanęli. Zdjęto jej chustkę z oczu. Mogła swobodnie oddychać, patrzeć...
— Na miłość Boską, co to jest? — jęknęła. — Musieliście się pomylić, sennores!
— O nie! Wiemy dobrze, jakiego schwytaliśmy ptaszka, — rzekł jeździec z uśmiechem.
— Czegóż ode mnie chcecie? — zapytała przerażona.
— Stul pysk! Usłyszysz, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Z takiemi kobietami, jak ty, nie robi się wielkich ceregieli. Dla ciebie stryczek byłby zaszczytem.
Słowa te wypowiedział pułkownik Miguel Lopez.
— Oto koń, na którym pojedziesz dalej. Nie mogę cię dłużej dźwigać. Przy wiążemy cię więc do niego. Nie opieraj się, nie próbuj gadać, ani uciekać, — bo kulka łeb!
Przywiązano Emilję do konia. Pułkownik ujął lejce i ruszył galopem.
Jechali tak przez jakieś trzy godziny. Po upływie tego czasu przybyli przed ventę, samotnie stojącą przy drodze. Przez szpary okiennic widać było płonące w gospodzie światło.
— Popatrz-no, Diego, kto tam jest we środku? — polecił Lopez.
Żołnierz zsiadł z konia i popatrzył przez szparę.
— Kilku vaquerów — odparł. — Najwyżej pięciu.
— Zsiądźmy więc i napijmy się czegoś. Odwiązać babę, wnieść do gospody!...
Przywiązał konie do barjery, umieszczonej przed ventą, i weszli do gospody. — — —
Przy porwaniu Emilji z pod domu w Queretaro obecny był major Orbanez. Gdy konie miały ruszyć, popełnił nieostrożność i zawołał:
— Szczęśliwej drogi do Tuli!
Jeźdźcy nie zwrócili na ten okrzyk uwagi, usłyszeli go jednak dwaj inni ludzie. — — —
Tuż przed dziewiątą Kurt i André ruszyli do Emilji. Jak zresztą we wszystkich miastach meksykańskich, nie było w Queretaro kamiennych chodników. Szli więc krokiem prawie bezszelestnym.
Nagle usłyszeli wołanie:
Ratun — — —
Zatrzymali się.
— Cóżto takiego? — zapytał André.
— Ktoś woła o pomoc — powiedział Kurt. — Mam wrażenie, że to kobieta.
— Nie dokończyła słowa. Zakneblowano jej usta.
— Musimy jej pomóc. Naprzód!
— Baczność! Podkradnijmy się wolno i cicho.
Starając się zachować największą ciszę, posuwali się naprzód. Dotarłszy do bramy, stojącej otworem, ujrzeli grupkę ludzi, która właśnie ruszała.
— Szczęśliwej drogi do Tuli! — zawołał ktoś.
W okamgnieniu znalazł się Kurt obok nieznajomego i chwycił go, wołając:
— Co się tu dzieje, łotrze?
— Nic! — syknął schwytany. Wykonał szybki ruch: Kutrowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Ucieka! — zawołał André, gotując się do pościgu.
— Stać! — krzyknął Kurt.
André usłuchał, ale burknął niechętnie:
— Pozwolimy uciec łotrowi?
— Może to najlepsze. Gdyby nawet przypuszczenie moje się potwierdziło, byłby nam zbyteczny.
— Co? Pan coś podejrzewa? W związku z sennoritą Emilją?
— Przekonajmy się!
— Niech djabli porwą tych szubrawców!
Mały André skoczył ku bramie, wbiegł na schody. Na górze nie było światła. Drzwi od pokoju zastał zamknięte. Gdy wrócił nadół, na ganku zjawiła się służąca.
— Pan do kogo? — zapytała.
— Sennorita Emilja w domu?
— Nie — odrzekła dumna. — To na panów zapewne czekała. Jeżeli tak, to proszę wrócić za godzinę. Przybył po nią adjutant generała Miramona. Wyszła z nim razem.
— Przyświećcie-no! Znacie ten surdut?
— Wielkie nieba! To surdut adjutanta Orbaneza, krewniaka mojej gospodyni.
— To mi wystarczy! Sennorita wyjechała na jakiś czas, wróci jednak wkrótce. Pozamykajcie wszystkie jej rzeczy. Kluczów nie wydawajcie nikomu!
Nie pożegnawszy zdziwionej staruszki, pobiegł w kierunku venty.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilję uprowadzono. Ponieważ ten idjota adjutant zdradził się, dokąd ją porwano, musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Dotarli do gospody. Oberżysta zdziwił się nieco, dlaczego Kurtowi tak śpieszno z rachunkiem i dlaczego obydwaj tak gorączkowo siodłają konie.
— Chcecie odjechać, sennores? Nie wydostaniecie się. W nocy nie wolno nikomu wyjeżdżać miasta.
— Co dla ciebie jest nocą, to dla nas musi być dniem. Adios, świętoszku!
Po tem napoły czułem, napoły niechętnem pożegnaniu André’go, ruszyli. Dotarłszy do bramy, ujrzeli w blasku lampy wartownika.
— Stać! Kto tam? — zawołał żołnierz.
— Oficerowie.
— W jakim charakterze?
— Adjutanci generała Mejii.
— Droga wolna!
— Powiedz-no, kochanku, czy przed półgodziną przejeżdżało tędy kilku jeźdźców? To nasi towarzysze.
— Owszem. Przejeżdżał pułkownik Lopez.
— Racja. Wieźli jeńca — kobietę?
— Tak. Musieli się śpieszyć, bo zaraz za bramą popędzili galopem.
— Dogonimy ich jednak. Oto masz!
— Dziękuję, sennor!
Kurt rzucił żołnierzowi otwierającemu bramę srebrną monetę. Gdy się znaleźli poza miastem i konie pognały w zawrotnym galopie, André rzekł:
— Piękna gospodarka w tem Queretaro! Nie mają nawet hasła.
— Nam wyszło to na korzyść.
— Byłem już gotów do zdzielenia łotra kolbą. Myślałem o wyrwaniu kluczy.
— Szkodaby go było; to Bogu ducha winny dureń. Jedźmy jednak dalej!
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w gospodzie sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
— Jeden oficer i czterech żołnierzy — szepnął André.
— I kilku vaquerów przy drugim stole — dodał Kurt. — Ztyłu, obok pieca, siedzi sennorita.
— Słusznie! No, ciesz się, pułkowniku Lopez; mały André jest wpobliżu.
— Trzeba go w miarę możności oszczędzać.
— Poczekamy nieco.
— Ryczą tak nieludzko, że nie słyszeli z pewnością tętentu naszych koni. Wejdźmy!
Kurt miał rację. Gdy weszli do mizernej chaty i ukłonili się, Lopez cofnął się przerażony. Spostrzegłszy jednak, że jest ich tylko dwóch, usiadł zpowrotem. Zwrócił głowę w ich stronę i przyglądał się badawczo.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów przecież tylko dwóch.
— Niech cię o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał się pułkownik:
— Kim jesteście, sennores?
André siedział tyłem. Usłyszawszy pytanie Lopeza, odwrócił głowę i rzucił nań nieprzyjemne spojrzenie.
— Skądże ta ciekawość?
— Co takiego? Ciekawość? Czy nie wiecie, kim jestem? — huknął oficer.
Pah! Wcale o tem wiedzieć nie chcemy. Z pewnością nie dowiemy się nic mądrego.
— Człowieku, oszalałeś?
— Lopez podniósł się i podszedł do stołu.
Zobaczywszy Kurta i André’go, Emilja nie wątpiła, że przybyli, aby ją ratować. Nie zdradziła się jednak najmniejszym ruchem. Teraz zdjął ją lęk o małego André’go, który spojrzał na pułkownika z nieustraszoną miną i rzekł:
— Jeden z nas dwóch oszalał na pewno.
— To ty!
— Zobaczymy!
W tejże chwili André walnął pułkownika pięścią w głowę tak silnie, że Lopez zsunął się na podłogę. André skoczył mu kolanami na piersi i zatkał gardło.
Czterej żołnierze chcieli pośpieszyć swemu oficerowi z pomocą, ale Kurt wstrzymał ich, wyciągnąwszy nabity rewolwer.
— Stać! — rozkazał. — Milczeć, nie ruszać się, bo kula w łeb!
Wyglądał tak groźnie, że żołnierze odrazu zrezygnowali z oporu. Usiedli zpowrotem, nie myśląc użyć broni. Vaquerzy i gospodarz, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, uważali, że najlepiej będzie nie mieszać się do awantury.
— Skończone z pułkownikiem? — zapytał Kurt.
— Zaraz — odparł mały André, częstując Lopeza jeszcze jednem uderzeniem w głowę. — No, na dzisiejszy wieczór powinno wystarczyć.
— Podaj pan sznury, leżące pod ścianą. Trzeba trochę związać tych czterech sennorów.
André przyniósł sznury i powiązał jednego żołnierza po drugim. Kurt skierował na nich swój rewolwer, nie stawiali więc oporu. Ostatniego związano pułkownika.
— No tak! — rzekł mały. — Od tej chwili nie wolno nikomu bez naszego pozwolenia wychodzić z izby. Nikomu nic nie grozi, ale kto się będzie opierać, to go djabli porwą, albo ja.
Podszedł do Emilji.
— Musiała pani przeżyć straszne chwile — rzekł. — Zjawiliśmy się pod pani domem w chwili, gdy te łotry panią porywały. Oczywiście, popędziliśmy za nimi. Niech pani wypije nieco wina.
Zaprowadził Emilję do stołu i podał jej trzecią szklankę.
— Widzisz, — rzekł do gospodarza — miałem rację, żądając trzech szklanek.
Emilja podziękowała z całego serca. Gdy podniosła szklankę do ust, rozległ się tętent konia. Po chwili tętent, ucichł. W drzwiach stanął mały grubas, wysłannik tajnego związku.
Na widok związanych żołnierzy, chciał się cofnąć, ale André skoczył i chwycił go za rękę.
— Zaczekaj, ptaszku! Kto tu raz wszedł, ten musi zostać przynajmniej tak długo, jak my.
— Ależ sennor, nie miałem wcale zamiaru pozostać, — rzekł Arrastro półgłosem. — Chciałem tylko wstąpić na łyk wina.
— Wypij dziesięć łyków! Wtedy i my będziemy gotowi i będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz.
— Co to, to nie, — rzekł Kurt z uśmiechem. — Ten sennor odprowadzi nas do Juareza.
Grubas zbladł jak trup.
— Do Juareza? Dlaczego?
— Prezydent ma ochotę poznać pana. Gdzie sennor dziś bawił?
— W Queretaro i okolicy. Jestem kupcem. Jeżdżę w interesach firmy.
— Tak, to prawda. Kupczy pan kłamstwami, interesem sennora jest zdrada.
— Wielki Boże, sennor, mylicie się! — zawołał Arrastro, pełen przerażenia.
— Mylę się? Zaraz zobaczymy! Czy znają pana w Santa Jaga?
— Nie.
— Zna sennor lekarza Hilaria i jego bratanka Manfreda?
— Nie. Nie znam.
— Kłamstwo! Sam pana tam widziałem. —
— Mylisz się, sennor!
Kurt wymierzył grubasowi tak potężny policzek, że Arrastro uderzył głową o ścianę. Po chwili rzekł:
— Krzywdzicie mnie. Ten, któregoście widzieli, musi być do mnie podobny.
— Tak podobny, że wlazł w twoją skórę, mój chłopcze! Czy nie rozmawiałeś we środę wieczorem w pokoju starca z jego bratankiem? Czy nie mówiłeś, że przybędzie dwustu żołnierzy, których Manfredo ma poprowadzić na górę klasztorną?
Arrastro patrzył na Kurta z przerażeniem.
— Nie — skłamał w żywe oczy.
— Żołnierze mieli zawładnąć klasztorem, aby Juarez stał się mordercą cesarza.
— Nie. Nie myślałem wcale o tem!
— Możesz gadać, co ci się podoba. Nie jestem katem. Ale zmusimy cię do wyśpiewania prawdy i dowiemy się, kto należy do waszego wisielczego związku. Uwiążemy cię na koniu i zabierzemy ze sobą. No, w drogę!
Kurt rzucił na stół złotą monetę, ujął grubasa i przywiązał do konia przy pomocy André’go. Emilja wsiadła na drugiego konia, poczem ruszyli.
Musieli w drodze powrotnej okrążyć Queretaro, aby dotrzeć do przednich straży Juareza. — —
Ostrożny i energiczny Zapoteka przedsięwziął tymczasem ofenzywę. Był ze swem wojskiem znacznie bliżej, niż się to dziś po południu wydawało generałowi Mejii; to też Kurt trafił około południa na silny oddział, należący do korpusu generała Veleza.
Skierowano ich do kwatery generała. Velez widział Kurta u Juareza i znał dobrze Emilję. Był to surowy, ognisty, często bezwzględny, republikanin. Kazał sobie opowiedzieć, co zaszło, i przyprowadzić Arrastra. Przyglądał mu się długo, zachowując ponure milczenie.
— Przeczyłeś temu, co ci ten sennor zarzuca? — zapytał wreszcie generał.
— Przeczyłem, ponieważ to nieprawda, — odparł grubas. — Nazywam się Perdillo, handluję siodłami.
Generał uśmiechnął się ironicznie:
— A jeżeli cię znam lepiej, aniżeli ten sennor?
— W takim razie pan się myli.
— Psie! Czy znałeś kiedyś niejakiego Taverę?
Arrastro zbladł jak trup.
— Nie — wystękał.
— Taverę, który wydał generała Tonamente pod nóż najeźdźców?
— Nie znałem go, sennor.
— Nie? A może przypomnisz sobie inne nazwisko. Znasz człowieka imieniem Arrastro?
Pod grubasem zadygotały kolana.
— Nie, sennor! Nie wiem, o kim pan mówi.
Przesłuchanie odbywało się w polu. Generał stał przed jeńcem z groźną miną.
— Człowieku, masz odwagę do szelmostw wszelkiego rodzaju, ale na wyznanie prawdy nie zdobędziesz się! — zawołał Velez. — Nazwałeś się Perdillo, co oznacza człowieka zgubionego, bowiem jesteś zgubiony. Demaskuję cię: przed kilkoma miesiącami sąd wojenny w Monterey skazał cię na karę śmierci przez powieszenie. Udało ci się zbiec, ale teraz — — krzyżyk!
Arrastro trząsł się i bełkotał niezrozumiałe.
— Ogłaszam wyrok — ciągnął bezlitośnie generał. — Powieście go na najpiękniejszej gałęzi!
Zarzucono sznur dokoła szyi Arrastra i pchnięta go w kierunku najbliższego drzewa, nie zwracając uwagi na biadania skazańca.
— Generale, — rzekł Kurt — może nam będzie jeszcze potrzebny. Może co wyzna, wymieni nazwiska współwinowajców i wspólników.
— To mi zupełnie obojętne! Wyroki są na to, aby je spełniać. Skończcie! Podciągnąć go wysoko! Niech świat wie, jak republikańska armja rozprawił się ze zdrajcami.
Jeden gwałtowny ruch i Arrastro znalazł się między niebem a ziemią. Ciało jego chwycił krótki, słabnący z każdą chwilą, skurcz. Potem drgawki ustały. — — —
Tego samego popołudnia powrócił do Quoretare pułkownik Lopez ze swymi czterema żołnierzami. Można sobie wyobrazić jego nastrój. Spełniając obowiązek, udał się natychmiast do Miramona i złożył raport o tem, co zaszło.
Generał słuchał ze zdziwieniem.
— Co takiego? — rzekł. — Dwaj ludzie obezwładnili was? Dokądże zabrali niewiastę?
— Vaquerzy powiadają, że do Juareza.
— To szczęście, bo w takim razie możemy być pewni, że cesarz nie zobaczy jej już nigdy. Z tego względu wybaczam panu ten błąd. Mam nadzieję, że następne polecenie wykonane zostanie lepiej, staranniej i ostrożniej.
Pułkownik domyślał się, o co chodzi, zachował jednak milczenie. — — —
Od tej chwili wypadki pędzą z zawrotną szybkością.
Escobedo zbliżał się coraz bardziej i otoczył piętnaście tysięcy żołnierzy Maksymiljana dwudziestoma pięcioma tysiącami republikanów. Rozpoczęło się oblężenie Queretaro.
Równocześnie Porfirio Diaz otoczył swą armją stolicę Meksyku, w której zapanował niebawem, straszliwy głód.
Kurt nie chciał stać na uboczu. Przyłączył się do saperów i objął kierownictwo robót ziemnych. Sternau był czynny jako lekarz. Juarez przeniósł siedzibę rządu do San Luis Potosi. Dryden przebywał u jego boku. Można sobie wyobrazić, jak się lord ucieszył wiadomością o wybawieniu jeńców. Złożył im osobiście serdeczne gratulacje.
Skoro tylko otwarła się droga do portu, Sternau napisał do domu, zawiadamiając, że wszyscy są uratowani. Gdyby już mógł być w swoim starym, kochanym Reinswaldenie!

∗             ∗

A w Reinswaldenie siedział sobie w krześle bujającem kapitan Rodenstein i przerzucał papiery. Stary leśniczy postarzał się i posiwiał. Dziś właśnie dręczyły go straszliwy atak podagry.
Wszedł Ludwik, uderzył obcasem o obcas, i czekał, kiedy pan do niego przemówi. Leśniczy odwrócił się i rzekł niechętnie po długiej chwili milczenia:
— Dzień dobry, Ludwiku.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Co nowego? Żadnej kradzieży? Żadna krowa nie ocieliła?
— Nie.
— Niech cię wszyscy djabli wezmą z twojem wiecznem „nie“. — Au!
Leśniczy wykonał ruch zbyt gwałtowny ze względu na podagrę. Wykrzywił się więc straszliwie pod wpływem bólu.
— Znowu! — fuknął. — Bodajbyś był leśniczym! miał podagrę!
— A pan chciałby być ewentualnie Ludwikiem bez podagry? I ja mam swoje boleści, panie kapitanie.
— Jakież to?
— Podwyżka pensji.
— Do kroćset kartaczy! A to nikczemność — au, au! Zejdź mi z oczu, bo gotów jestem rzucić ci w twarz fajkę, że ci podwyżka na nosie wyrośnie! Hola, któż to idzie? Ktoś zapukał.
— Ewentualnie nie wiem — rzekł Ludwik obojętnym głosem.
— Otwórz więc drzwi i popatrz, ośle!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie!
Ludwik odwrócił się, uchylił nieco drzwi, ostrożnie wysunął głowę i rzekł po chwili:
— Listonosz.
— Popatrz-no, co przynosi!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Ludwik podszedł do drzwi i wrócił po chwili z listem w ręku.
— Skąd? — zapytał stary niecierpliwie.
Hura, z Meksyku!
— Skąd? Z Me — Me — Meksy — — Naprawdę, łotrze?
— No tak, z Meksyku!
Kapitan otworzył szeroko oczy,
— Boję się, że mnie z radości djabli porwą. Wyrzucam ten stary grat! Dziś napchamy drugą. Zrozumiano?
Po tych słowach kapitan wyrzucił przez okno swą fajkę. Spadła na podwórze wraz z odłamkami stłuczonej szyby.
— Wedle rozkazu! — mruknął Ludwik. — Naprzód mnie w głowę, a potem w szybę i przez okno. Wolałbym ewentualnie dostać ją w podarunku.
— Zejdź nadół i weź sobie.
Dzielny Ludwik nie kwapił się nadół. Był niezwykle ciekaw treści listu.
Stary otworzył kopertę i zaczął czytać. List zawierał wiadomość, że Kurt uratował wszystkich. Bliższe szczegóły miał przynieść list następny.
Przeczytawszy radosną nowinę raz jeszcze, kapitan zerwał się i, przewracając krzesło, zawołał radośnie:
Hura, uratowani, wszyscy uratowani! Przez Kurta! A to dopiero szczęście! Gaudeamus igitur! Reszta w następnym długim liście! Tu dulci jubilo! Wasz Sternau!
Ludwik patrzył na leśniczego ze zdumieniem.
— Ależ panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan żadnych bólów? Nic nie strzyka, nie łamie...?
— Cóż ma łamać, u djabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary teraz dopiero przypomniał sobie podagrę. Uderzywszy kilka razy nogą o podłogę, zawołał:
— Ludwiku, niema jej, niemal Bogu niech będą dzięki!
— To dziwne — rzekł Ludwik, kiwając głową.
— Tak. Czyjaż to zasługa?
— Albo radości, albo listu.
— Radości, ośla głowo! W dodatku list jest adresowany do mnie, do mnie! A to zuch ze Sternaua. Leć do kuchni, powiedz, niech wam dziś wydzielą świąteczny obiad. Ja zaś pobiegnę do willi Rodriganda, aby list odczytać.
Nie trzeba chyba nadmieniać, jaką radość wywołał w willi list Sternaua. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.