Wesołe wakacje/Niespodziewane spotkanie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wesołe wakacje |
Wydawca | „Nowe Wydawnictwo” |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Grafia“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jerzy Orwicz |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe Wesołe wakacje |
Indeks stron |
— Ogromnie lubię las wiodący do młyna — rzekł pewnego dnia Leoś w rozmowie z siostrami.
— A ja go wcale nie lubię! odezwała się Zosia.
— Dlaczegoż to? Las jest prześliczny — wtrącił Janek.
— Ale zawsze tam zdarza się jakaś nieszczęśliwa przygoda — odrzekła Zosia.
— Nie znajduję tego. Wybornie się w nim zabawić można — mówił Leoś, lubiący zawsze przeczyć.
— Być może, ale co do mnie nie bawiłam się dnia tego, gdy omal się nie udusiłam w ohydnej dziurze...
— To była twoja wina.
— Nie przeczę, w każdym razie jednak przeniosłam straszne męki — zapewniała Zosia, wzdrygając się na przykre wspomnienie.
— Czy ci było tak niewygodnie? wypytywał Leoś.
— Przecież powiadam tobie, że mało się nie zadusiłam.
— Nie mogłaś się udusić, gdyż powietrze dochodziło do ciebie z góry.
— Ależ byłam na samym dnie otworu, ściśnięta ze wszystkich stron korą drzewa.
— O, jabym tam sobie dał radę! przechwalał się Leoś.
— Chciałabym to widzieć! zawołała Zosia zniecierpliwiona.
— Nie potrzebowałbym niczyjej pomocy dla wydobycia się z tej dziury, ręczę za to — dodał Leoś z wielką pewnością siebie.
— Ee! Chwalisz się, mój drogi, niewiadomo jakby to w praktyce wyglądało — rzekł Janek, śmiejąc się.
— Nic łatwiejszego, niż spróbować — zawołał z żywością Jakóbek.
Chodźmy teraz do lasu, niech Leoś wejdzie na drzewo i spuści się do otworu, z którego wyciągnęliśmy Zosię, ale jemu pomagać nie będziemy: niech sam sobie daje radę. Czy zgoda?
— Naturalnie zrobiłbym to bez wahania — mówił Leoś niepewnym tonem — tylko nie wiem czy...
— Czy co?
— Czy... czy nie przerażą się moje kuzyneczki, które mogłyby się obawiać!..
— Czego by się miały obawiać, wiedząc, żeś tak odważny, jak o tem zapewniałeś przed chwilą — podchwycił Jakóbek.
— Czemu sam nie spróbujesz, a tylko innym doradzasz? odburknął Leoś z niezadowoleniem.
— Ee moim zdaniem takie spuszczenie się w spróchniałe drzewo nie jest wcale przyjemnem a przy tem jest niebezpieczne, miałbym stracha, odrzekł Jakóbek.
— Stracha, ty? który zawsze udajesz zucha? Gotów rzucać się w największe niebezpieczeństwa o ile one nie istnieją, bo Jakóbkowi chodzi tylko o pozyskiwanie rozgłosu niezwykłej dzielności i męstwa — mówił szyderczo Leoś, zwracając się do Janka, ale ten ujął się wnet za niesprawiedliwie osądzonym i zawołał:
— O tak, Jakóbek mógłby się bać, właśnie dlatego, że jest prawdziwie mężny, jeśli chodzi o dopomożenie komuś lub ratowanie w niebezpieczeństwie, ale narażanie się bez potrzeby dla fantazji budzić w nim może lęk, a raczej odrazę.
— A ja wam dowiodę, że jestem odważniejszy od Jakóbka — rzekł Leoś. Chodźmy do lasu. W jednej chwili zasunę się w głąb spróchniałego dębu i... Muszę tylko zapytać ojca o pozwolenie.
— He! ha! Dobre sobie! Będzie to sposób wymknienia się z całej sprawy, wiesz bowiem doskonale, że ojciec na takie doświadczenie nie pozwoli.
Janek mówił te słowa tonem drwiącym który draźnił niezmiernie Leosia, gdyż wiedział że go mają za tchórza.
— Ojciec napewno pozwoli, jeżeli będzie tego co i ja zdania, że to nie jest wcale rzecz niebezpieczna. Zaraz przekonacie się.
I to mówiąc, poszedł do sąsiedniego pokoju, w którym panowie rozmawiali z sobą. Dzieci wszystkie weszły za nim.
— Czy mogę, tatusiu, pójść do lasu i wejść do tej kryjówki, z której Zosię wydobyto? Powiada, że omal się w niej nie zadusiła, mówił Leoś jakby podsuwając ojcu myśl niedopuszczenia do tej próby, ale ojciec uśmiechnął się tylko i rzekł:
— A czy nie będziesz obawiał się, że nie zdołasz ztamtąd się wydostać mój Leosiu?
— Nie, tatusiu, niczego się nie ulęknę, jeżeli jednak tatuś nie zabrania...
— Nie zabraniam wcale, tylko przestrzegam, żebyś był ostrożny.
— Jeżeli tatuś obawia się wypadku, nie będę w takim razie próbował, gdyż nie chciałbym przyczynić najmniejszego niepokoju — ciągnął Leoś, na którego twarzy malowało się wzruszenie. Powiem zaraz dziewczątkom, Jankowi i temu drwiącemu wciąż Jakóbkowi, że tatuś jest przeciwny takiej próbie.
— Źle mnie zrozumiałeś, mój kochany. Sprobój — nic nie mam przeciw temu, nawet sam pójdę z wami, żeby być świadkiem twego śmiałego czynu, bezużytecznego, co prawda, ale który każe zamilknąć złośliwym, posądzającym cię o tchórzostwo.
Leoś, zupełnie zbity z tropu, nie wiedział już jak się wykręcić z niefortunnego przedsięwzięcia. Dziękował ojcu niepewnym głosem za pozwolenie, ale wyraził obawę, czy mama nie będzie się gniewała...
— To ci nudziara! krzyknął ojciec zniecierpliwiony. Jeżeli zezwoliłem, to matka też napewno się zgodzi. Chodźmy więc zaraz. Czy idziesz z nami? zapytał uprzejmie szwagra, który przystał z wesołym uśmiechem. Dzieci zatrzymały się nieopodal drzwi i, wysłuchawszy rozmowy, były nieco zaniepokojone.
— Wujaszku — szepnęła Kamilka — korzystając z tego, że Leoś wybiegł po kapelusz — czy to nie będzie wielką nieostrożnością pakować się do tego drzewa?
Wujaszek roześmiał się i pogładził siostrzeniczkę po głowie.
— Nie lękaj się, moja mała, rzekł po chwili. Wysłuchaliśmy całej waszej rozmowy i dla ukarania Leosia za jego tchórzostwo i przechwałki nakłaniam go do tego odważnego czynu, którego napewno nie wykona. Nie dopuściłbym nawet do tego, gdyż Leoś będzie dostatecznie ukarany podczas trwania przechadzki. Widzisz jaki blady schodzi ze schodów!
Istotnie wygląd Leosia był godnym politowania. Drżał nerwowo, jakby szedł na ścięcie.
— Niech wujaszek pozwoli uspokoić go trochę — szepnęła Kamilka — powiem mu że wujaszek w ostatniej chwili nie dopuści do wskoczenia w drzewo...
— Nie, Kamilko, muszę dać mu nauczkę, której bardzo potrzebuje. Pozwalam ci tylko uprzedzić tamte dzieci. Powiedz im, że nic nie grozi Leosiowi.
Poszli wszyscy razem do lasu. Dzieci były strapione, ale powoli pod wpływem słów Kamilki rozjaśniły się oblicza. Rozmawiali z sobą półgłosem, śmieli się nawet ukradkiem spoglądając na Leosia, któremu docinali z lekka z powodu jego przechwałek bez miary. Teraz przymilkł zupełnie. Nie widząc innego wyjścia, oddzielił się nieznacznie od reszty towarzystwa i zboczył na ścieżynę, gdy wszyscy szli prostą drogą. Ojciec zauważył ten wybieg i szepnął do szwagra:
— Co teraz począć? Nie wiem jak wybrnąć z tej sytuacji?
Ojciec Jakóbka zawsze potrafił znaleźć radę.
— Udawaj, że go szukasz — odpowiedział — a znalazłszy zawstydź, iż jest tchórzem i namów, aby wlazł na drzewo. Gdy to wykona, ja go powstrzymam, mówiąc że niebezpieczeństwo, w jakiem znalazła się Zosia, było bardzo poważne i ryzykować mu nie radzę.
Przybywszy na polankę pod dębem dzieci zauważyły dopiero nieobecność Leosia. W tej chwili dał się słyszeć krzyk przerażenia pochodzący z krzaku, za którym Leoś był ukryty. Ojciec i wuj chcieli iść w tę stronę, ale jednocześnie wybiegł Leoś, jak szalony, a zanim ukazał się człowiek dość nędznie ubrany, trzymający gruby kij w ręku. Poszedł skłonił się i na zapytanie co się stało? opowiedział spokojnie:
— Nie pojmuję doprawdy dlaczego młodziutki panicz tak bardzo był wystraszony. Usnąłem pod drzewem i obudziwszy się ujrzałem o parę kroków odemnie tego paniczka skulonego pod krzakiem. Nie zauważył ani mnie, ani też żmii jadowitej, która dotykała już prawie jego nogi. Nie miałem czasu uprzedzić o niebezpieczeństwie, lecz chwyciłem szybko w ramiona, zanim żmija zdołała wbić żądło w ciało i postawiłem chłopca na ścieżynie. Wtedy krzyknął nie swoim głosem, jakby go djabeł porwał i pobiegł przed siebie zupełnie, jakgdyby goniony przez nieczyste siły.
Ojciec Leosia nie dziwił się temu, pewno syn przerażony sądził, iż wpadł w ręce bandyty, dopiero widok znajomych twarzy uspokoił chłopca. I wujaszek i tatuś wstydzili się Leosia i rozmawiali z nim chwilę na uboczu, dzieci tymczasem przyglądały się nieznajomemu, zwłaszcza Zosia nie mogła oczu oderwać od jego twarzy. Jakieś mętne wspomnienia budził w niej ten człowiek, głos jego zdawał się znany. On również utkwił spojrzenie na drobnej postaci, jakby rozjaśniło mu się nagle w myślach i rzekł wzruszony:
— Przepraszam bardzo państwa, ale mi się wydaje, że ta paniusia jest panną Zofją de Réan.
— Tak jest — odpowiedziała Zosia. To moje prawdziwe nazwisko. I mnie się coś przypomina... to było już dawno!.. Czy nie podczas rozbicia okrętu? Wiem już! Nazywano pana Normandczykiem.
— Tak, panienko. Jakże się to stało, że panienka ocalała?
— Tatuś mnie uratował, niemam pojęcia w jaki sposób. Nie wiem też nic, co się potem zrobiło z biednym Pawełkiem? Został zdaje się przy kapitanie?
— Jakże jestem szczęśliwy, że widzę panienkę zdrową! A byłem pewien, że pochłonęło ją morze! wołał przybysz uradowany.
Dzieci nie mogły wyjść z podziwienia dlaczego ów nieznajomy nazywa Zosię panną de Réan, dotąd bowiem znano ją pod nazwiskiem Fiszini. Nigdy też nie było mowy o jej przygodach na oceanie. Leoś ogromnie ucieszył się, że ogólna uwaga zwrócona była teraz na Zosię i nieznajomego i przestano zupełnie nim się zajmować. Zosia w dalszym ciągu wypytywała Normandczyka.
— Nie mówi pan, co się stało z biednym moim Pawełkiem? Czy może zginął wraz z okrętem?
— Nie, panienko. Gdy komendant zobaczył oddalające się szalupy, wiele strat w ludziach, gdy już nikt nie pozostał prócz mnie ze służby okrętowej, zburczał mię za to, żem nie starał się uratować wraz z innymi. „Nie opuszczę mego komendanta ani tej naszej skorupy do ostatniego tchu“ odpowiedziałem stanowczo. Uścisnął mą rękę, popatrzył tkliwie na Pawełka, który tulił się do jego kolan, płacząc „Teraz my z naszej strony starajmy się jakoś wydostać. Okręt w przeciągu godziny najdalej zatonie, rzekł do mnie. Zbiliśmy tratwę na poczekaniu, umieściliśmy na niej, co się jeszcze uratować dało, suchary, świeżą wodę, komendant zabrał swą busolę i siekierę za pas włożył. Na ręku trzymał mocno Pawełka, wskakując na tratwę. Zacząłem wiosłować. Widziałem jak komendant otarł łzę, gdyśmy się już oddalali od opuszczonego okrętu, a potem rozglądnął się dokoła, badał chwilę gwiazdy, ukazujące się na niebie i rzekł: „Nie jesteśmy zbyt daleko od ziemi. Wiosłuj dobrze, ale nie męcz się zbytnio, a gdy będziesz znużony, to cię zastąpię.
— Ale proszę mi powiedzieć, co mówił, co robił biedny Pawełek? pytała Zosia.
— Prawdę mówiąc nie bardzo na niego zwracałem uwagę. Pamiętam tylko, że wciąż płakał, a komendant uspokajał go, jak mógł. Wiosłowaliśmy naprzemian aż do rana. Nagle komendant krzyknął: „Ziemia„! Zbliżaliśmy się do lądu, który wydawał mu się wyspą. Przybiliśmy szczęśliwie do brzegu. Zobaczyliśmy zieleń i drzewa. Tak oto Bóg łaskawy nas uratował.
— Więc Pawełek nie umarł? Gdzie jest obecnie? dopytywała Zosia.
— Tego nie umiem powiedzieć. Dzicy zabrali nas i uprowadzili komendanta z Pawełkiem w jedną, a mnie w drugą stronę. Udało mi się umknąć od tych czerwonoskórych. Cztery lata żyłem samotnie w lasach, wreszcie okręt angielski zabrał mię do Europy. Z Hawru powróciłem do rodzinnych stron, aby odszukać swoją żonę i dziecko, ale dotąd nie natrafiłem na ich ślady.
Wszyscy słuchali z zajęciem opowieści, w której odczuwało się prawdę szczerą, a gdy żeglarz przestał mówić, dzieci poczęły zasypywać Zosię pytaniami bez końca.
Wszystko, co się działo przed pięciu laty, wydawało się już bardzo odległe i trudno jej było dobrze zdać sobie sprawę z wielu szczegółów własnego nie długiego życia.
— Dlaczego nazywają ciebie Zosią Fiszini nie właściwem nazwiskiem? pytał Jakóbek.
— Nie wiem napewno, ale zdaje się, że tatuś był w Ameryce dla odwiedzenia przyjaciela z lat dziecinnych, pana Fiszini, który pozostawił duży zapis na imię ojca, z warunkiem, że przyjmie jego nazwisko.
Zosię niepokoił teraz najwięcej los Pawełka.
— Możliwe, że go zjedli dzicy — odezwał się Leoś.
Zosia krzyknęła przerażona, a Janek powiedział z gniewem.
— Jak możesz pleść takie głupstwa, które mogą gorzej jeszcze zasmucić biedną Zosię!
Jakóbek spojrzał na Leosia pogardliwie. Dziewczątka całowały i uspokajały swą przyjaciółkę, zapewniając, że Pawełek napewno żyje i odnajdzie się niebawem.
— Moje dzieci — rzekł pan de Rugis, ojciec Leosia i Janka — proszę was nie wspomnijcie ani jednem słowem pani Rostburgowej o spotkaniu z tym człowiekiem, którego prawdziwe nazwisko brzmi Lecomte. Muszę ją wpierw do tego przygotować, gdyż komendantem „Sybilli“ był właśnie jej mąż.
— Mój tatuś? wykrzyknęła Stokrotka niechże ten pan opowie mi jeszcze o nim!..
Normandczyk zbliżył się, a gdy mu powiedziano, że ma przed sobą córeczkę komendanta, schwycił Stokrotkę, uniósł w górę i ucałował gorąco.
— Życie bym oddał chętnie za naszego zacnego komendanta — zawołał z uczuciem głębokiego przywiązania.
— Podobno nazywa się pan Lecomte? rzekła Stokrotka. Poszukuje pan swojej żony i dziecka. Czy przypadkiem nie miała córka pana na imię Lucynka?
— O tak! Musi mieć teraz rok pietnasty. Czyżby panienka coś o niej wiedziała? — odparł Lecomte zdumiony.
— W takim razie nie potrzebujesz pan szukać daleko — odezwała się Madzia — Lucynka z matką mieszkają w tym białym domku, który widać zdaleka.
Lecomte wpadł w szał radości usłyszawszy tę nowinę. Zdawało się, że zupełnie przytomność traci. Chciał biec co tchu we wskazanym kierunku, ale pan de Rugès powstrzymał go, mówiąc:
— Zastanów się pan, że od lat pięciu silne wrażenie mogłoby zabić twoją wątłą żonę, gdybyś ukazał się jej znienacka. Pójdziemy wszyscy razem. Tak będzie lepiej.
Po drodze dziewczątka opowiedziały chłopakom jak znalazły w tym samym lesie biedną Lucynkę, zrozpaczoną chorobą i niedolą matki; jak pani Rosburgowa dopomogła im urządzić się w białym domeczku, dowiedziawszy się, że ojciec Lucynki nazywa się Lecomte i służył na fregacie „Sybilla“, którą pan Rosburg dowodził.
Gdy podeszli już do wioski o sto kroków od białego domku, panowie Rugès i Fraypi prosili żeby Lecomte się zatrzymał wraz z dziećmi, a sami poszli pierwsi oznajmić ostrożnie ważną nowinę.
W tym czasie Lucynka wracała do domu i stanęła przechodząc obok dziewczątek, gdyż uderzył ją niezwykle uroczysty wyraz ich twarzy.
— Czyżby to była ona?.. wyrwało się z ust żeglarza, Lucynka?..
Lucynka zadrżała i spojrzała uważnie na obcego człowieka, którego z początku nie zauważyła, ale głos znajomy uderzył ją odrazu.
— Czy podobna?... Czyżby... szeptała blednąc i czerwieniąc się naprzemian.
— Twój ojciec, dziecko najdroższe wykrzyknął Lecomte, chwytając ją w ramiona.
— Co za szczęście! Co za radość! powtarzała Lucynka tuląc się do niespodzianie odzyskanego ojca.
— Poznałbym ją pomiędzy tysiącem innych!.. zapewniał uszczęśliwiony Lecomte, patrząc na wzruszone tą sceną dzieci.
— I tatuś też nie bardzo się zmienił — mówiła Lucynka. — Myślałam często o tatusiu, miałam go ciągle przed oczami. Muszę zaraz zawiadomić mateczkę, że tatuś wrócił.
— Tylko ostrożnie, moje dziecko drogie; już tam poszli panowie oznajmić o moim przybyciu.
Lucynka wpadła do izdebki matczynej i rzuciwszy się matce na szyję, wołała:
— Jakże jestem szczęśliwa! Jak niezmiernie szczęśliwa!
Matka spojrzała na nią zdumiona, potem zwracając się do obecnych panów, rzekła:
— Słyszałam w tej chwili pocieszające słowa o radości odzyskania zaginionych... Zaczynam rozumieć! Pewno otrzymali państwo wiadomość o moim mężu... Powiedźcież mi, na Boga, gdzie on jest?
— Tu przy tobie, moja Franiu, zawołał Lecomte, który idąc za Lucynką, zatrzymał się chwilę przy drzwiach otwartych i słysząc pytanie żony, nie mógł dłużej powstrzymać się, aby nie powitać ukochanej. Porwał ją w objęcia, lecz krzyk rozpaczliwy wydarł się z jego piersi, widząc, że słania się blada jak trup i nie mówi ani słowa.
— Zabiłem ją! Zabiłem! — wołał przez łzy. O Boże, ratuj! Franiu, ocknij się! To ja, twój mąż!..
Lucynka przy pomocy panów trzeźwiła zemdloną. Franciszka wkrótce otworzyła oczy. Uśmiech niezmiernej błogości rozjaśnił jej twarz bladą, poczem, gdy spotkała wzrok męża, łzy radości popłynęły z jej oczu.
— Płacze, więc już wszystko w porządku — rzekł pan Ruges. Jesteśmy tu niepotrzebni. Obcy mogą ich tylko krępować.
Wyszli cicho, zamykając drzwi za sobą i zabrawszy gromadkę dzieci, powrócili zwolna do domu, zalecając raz jeszcze, aby nie mówiono przedwcześnie pani Rosburgowej o przybyciu Lecomte’a.
— Możliwe bardzo że i komendant powróci — mówił pan de Fraypi. Widocznie owi dzicy nie są zbyt okrutni, cieszą się tylko, mogąc porwać Europejczyków, którzy ich uczą wielu pożytecznych rzeczy.
Dzieci przyrzekły zachować tajemnicę i pani Rosburgowej nie wspominać o powrocie męża Franciszki. Leoś był uszczęśliwiony, uniknąwszy strofowania, którego się od rodziców spodziewał za okazane tchórzostwo, wszyscy bowiem byli zajęci sprawami większej wagi i nadziejami obudzonemi przyjazdem Lecomte’a.