[13]Usiłując wniknąć w istotę psyche Szewczenki, by odszukać najprawdziwsze rysy Szewczenkowej fizjognomii wewnętrznej, stanąłem przed problematem widocznej dwoistości tej psyche: ujrzałem w niej jakgdyby dwa Janusowe oblicza. Jedno — prometejskie, podparte żelaznemi barami, zdolnemi dźwignąć naród z prochu ziemi w królestwo chmur i piorunów, a drugie — oblicze cichego samotnika, z plemienia tych, którym wobec ludzi, w życiu, zimny wiatr dumy wszystkie łzy mrozi, nim jeszcze wypłynęły na rzęsy, którzy jednak sami, bez widzów, z tem większą zapamiętałością rozdzierają swe serce, jakgdyby pastwiąc się nad własnem cierpieniem po to, by je zrozumieć, uczynić je płodnem i — przezwyciężyć. Tak więc rozróżniam w Szewczence dwie jaźnie. Wieszcz narodu — to jednej z nich miano, druga — to człowiek świadomy. Nie pora tutaj kusić mi się o rozwiązanie teoretyczne zagadnienia, która z tych jaźni jest głębszą, bardziej i na dłuższą zasługuje pamięć wszechludzkości. Jest to zresztą niepotrzebne; rozstrzygnie — czas. Z tą myślą, ja — usiłując wedle wiedzy i możności mojej stworzyć poezję Szewczenkową w języku[14]polskim — nie trzymałem się metody naukowej. Jedynym moim przewodnikiem w tym pięknym świecie Szewczenki-samotnika była intuicja artystyczna. Ogólnie biorąc, przedstawia się Szewczenko-artysta, jako spiżowy posąg wśród stepów, któremu potężną rękę, wyciągniętą ku wschodzącemu we krwi słońcu, odbito a na którego ustach naprzemian głośno rozbrzmiewa, to znowu rwie się memnonowski hymn wieczystemu pięknu.
Wielce Zacnemu Panu Drowi Cyrylowi Studyńskiemu przekład ten dedykuję. S. T.
Dumy moje, dumy moje, Jakże źle mi z wami! Przecz stoicie na tych kartkach Smutnymi rzędami? Czemu wiatr was nie rozprószył W stepie, hen po świecie, Lub niedola nie uśpiła Jako swoje dziecię?
Ta niedola was zrodziła w świat na pośmiewisko,
Łzy kąpały… Czemuż łez tych topielisko
W morze was nie zniosło lub nie zmyło w polu?
Niktby mnie nie pytał, czemu ckny mi świat,
Niktby nie zapytał, skąd mi wątek bolu,
Czemu los przeklinam… „Pędziwiatrów brat!“
Nie rzekliby, szydząc. Dzieci, moje kwiecie!
Pocom ja was tulił, was, swój drobny mak?
Czy choć jedno serce załka tak we świecie,
Jak jam z wami płakał? Może też to tak…
Może znajdzie się dziewczęce Serce, zadrgnie w męce, Łzami olśni ciemne oczy; Ja nie pragnę więcej. Jedna łza — i jam na chwilę Mocarz nad mocarze! Dumy moje, źle mi z wami, Więc się wami skarżę…
O tych czarnych brwiach i oczach, W noc bezsenną, czułą, Serce — tęskne i radosne Opowieści snuło; Opiewało, jak umiało, Sielskie noce ciemne, Strojny w zieleń sad wiśniowy, Pieszczoty tajemne. O mogiłach i o stepach Hen po Ukrainie, — Serce śniło na obczyźnie, Milcząc w śnień godzinie. Nie chciałem ja pośród śniegów Kozaczej gromady Z buławami, z buńczukami Zwoływać na rady.
Niechaj mi kozacze duchy Bujają szeroko W Ukrainie, tam, gdzie kresu Nie odszuka oko; Gdzie, — jak wolność, co minęła, — Dniepru nurt rozlany, Step i step bez końca, w stepie Jak góry, kurhany. Tam się lęgła, tam urosła Ta kozacza WOLA, Co wrogami, tatarami
Zasiewała pola; Dżdżem przelanej krwi skrapiała, Stepów żar chłodziła, Aż spoczęła. Oto nad nią Wyrosła mogiła. Nad mogiłą Orzeł czarny Zwisł, sprawując straże… O mogile dobrym ludziom Śpiewają kobzarze. Ślepce — dzieje opiewają, A ja… ja — niemowa: Mam ja łzy o Ukrainie, Ale nie mam słowa… A o troskach — precz mi z troską! Kogoż-to nie trudzi?! Kto przez duszę na świat patrzy, Przeze łzy na ludzi — Piekło przejdzie na tym świecie A w tamtym… Troskami Nie nakłonię sobie szczęścia, Gdy mi nie łaskawe. Żyjcież smutki czas niekrótki, Skryte w sercu, krwawe. W pierś je skryję, w serce wpiję Wężową obręczą, Aby nawet wróg nie przeczuł, Jak one mnie męczą.
Niech myśl moja, jak kruk czarny, Wciąż krąży i kracze, A me serce w noc, jak słowik, Jąknie i zapłacze Cicho: ludzie nie wyszydzą Pogardliwą zgrają… Moich ran nie ocierajcie, Niechaj krwią spływają! Niech na cudze pola rzeką Moja łza się toczy, Aż na wieki mi zasypią Cudzym piaskiem oczy…
Dumy moje, dzieci moje! Całe życie mroczne Was tuliłem, — wychowałem, Cóż ja z wami pocznę? W Ukrainę idźcie, dzieci, W naszą Ukrainę, Popod płoty, sierotami, A ja — tutaj zginę. Tam znajdziecie szczere serca I słowa łaskawe, Tam znajdziecie szczerą prawdę, A może i sławę…
Przyjmij, matko Ukraino, Te sieroce roje Moich dzieci nierozumnych, Jako dzieci swoje.
Jak dzisiaj widzę… Nad ruczajem,
Wieńczona zewsząd wierzbin gajem,
Bieleje chata. Nad nią wzgórze.
Na przyzbie chaty siwy dziad,
Staruszek, wsparty na kosturze,
Małego wnuka bawi rad.
I widzę — Wyszła z izby matka,
Całuje dziecię swe i dziadka,
Wesoło trzykroć ich uściska;
Z uśmiechem, mówiąc: „głodne snać…“,
Na usta dziecka z piersi tryska,
I potem je odnosi spać.
A dziad do siebie się uśmiecha
I sapiąc jeszcze, niby z miecha,
Powiada cicho: „Gdzież te trwogi?
Te liczne ciosy, troski, wrogi?…“
W wierzbowym gaju zachód płonie…
Dzień cicho gaśnie w nocy łonie…
Spoczęło wszystko — Ludzie — Światy —
I starzec poszedł spać do chaty.
Wiatr miecie śniegiem. Zawierucha.
W opłotkach wlecze się starucha —
Zgarbiona, idzie w dół ulicą…
Na pieńku siądzie pod dzwonnicą,
I po proszonem, nie inaczej,
Wyciągnie rękę do bogaczy,
Co to jej syna zmarnowali,
Kiedy go dali do moskali
Łońskiego roku, haw… A wiecie,
Raz przecie chciała żyć na świecie —
I rozmyśliła se w cichości,
Że wywczasuje stare kości
Tak po bożemu, nie sąsiedzku,
U swej synowej na przypiecku…
Bóg nie dał!… Stawi, pełna troski,
Za syna świecę Matce Boskiej.
W wielkanocny dzień na słomie,
Złotej w blasku słońca,
Dzieci bawią się w pisanki,
Chełpiąc się bez końca
Z upominków; ten na święta
Z listwą wdział koszulkę,
Ta dostała kraśną wstążkę,
Ta jedwabiu szpulkę,
Tamten czapkę barankową,
Z końskiej skóry butki,
Inny guńkę… Jeden tylko
Dzieciak wciąż cichutki —
To sierotka. Siedzi sobie,
Chowa twarz w rękawy.
— Mnie kupili w mieście matka.
— Mnie, żem to był żwawy,
Dali ociec… — A mnie kołacz
Chrzestna matka spiekła.
„A ja dziś u popa jadłam!“
Sieroteńka rzekła…
Radziła wieś: „Nie rzucaj matki!“
A tyś rzuciła, poszła w świat.
Szukała matka parę lat
I nie znalazła. Płacząc, zmarła.
Przestały mówić i sąsiadki,
I wreszcie pamięć się zatarła.
Dom w pustce. Izby wiatr zakurza. Pies powędrował gdzieś z podwórza. W zwilczałym sadzie błędne owce W dzień szczypią osty i żarnowce, A w noc puszczyków smętny tren Sąsiadom z powiek płoszy sen; I ten barwinek twój krzyżowy Na ślubny wianek dla twej głowy, Łopiany zagłuszyły, szczaw; Wysycha w gaju czysty staw, Gdzieś ty nurzała pierś swą ongi; Gaj smuci się, i ptak z połągi Oddawna żaden już nie śpiewa — I ptaki z tobą odleciały; Żałobę z zielsk jar przywdział cały, Zgarbiły się wierzbowe drzewa. Już niema w jarze twej krynicy, I ścieżkę, którą stopy młode Deptały, biegnąc w jar po wodę, Krze tarnin kryją i brusznicy.
Nie hulała w dzień niedzielny.
Na jedwabny strój weselny
Zarabiała w noc i zrana,
Przyśpiewując pieśń do wiana:
„Chustę, szytą w ścieg, Białą niby śnieg, Wyhaftuję, podaruję, On mię za to pocałuje… Biały rąbek mój, Malowany strój! Moja kosa rozczesana, Ze swym miłym chodzę zrana… Szczęsna dola ta To matusia ma! Ździwią się sąsiadki puste, Że sierota strojna w chustę, W biały rąbek ten, Haftowany w len“.
Wyszywała nicią cienką,
Poglądając wciąż w okienko,
Czy nie klekcą woły w rogi,
Czy nie wraca czumak z drogi…
Na mokradłach brząka kumak,
Z za Limanu wraca czumak.
„Dolo ludzka, dolo! Czemuś nie jednaka? Hej, dolo czumaka! Czym ja pił po nocy? Czym się stracił z mocy? Czy do ciebie moje nogi W step nie znają drogi? Czyż ja swoich darów tobie Nie ślę w każdej dobie? Ślę, co mam, ochoczy: Moje czarne oczy… Młode siły me junacze Kupili bogacze; Przez nich sprawia może inny Z miłą zrękowiny… Naucz tedy pić czumaka, Dolo moja zła!“
I na oczach nieboraka Zaświeciła łza…
Hej zajęczał puszczyk płowy
W stepie na mogile:
Chyli troska młode głowy:
Do wsi cztery mile…
„Pobłogosław, atamanie,
Zoczyć wieś oczyma,
I do popa na tapczanie
Zanieść pobratyma!“
Nie pomogła spowiedź święta, Na nic i znachory;
Skrzypią wozy w dalszą drogę, Rusza czumak chory…
Czy to pracą utrudzona Jego młoda siła?
Czy tęsknica go wśród stepów Z białych nóg zwaliła?
Czy też jego czarne oczy Ludzie źli urzekli,
Że na wozie go do domu Towarzysze wlekli?…
„Boże! gdyby wieś i miłą Ujrzeć choć zdaleka!…"
Nie wybłagał!… A niczyja Łza nie rosi wieka…
Postawili krzyż czumaki
W stepie nad sierotą,
Poszli w światy, jak majaki…
Jak liść, strącon słotą,
Odszedł junak z tego świata,
Wszystko zabrał oto…
A gdzież chusta wyszywana,
Gdzie jedwabny rąbek?
Gdzież dziewczyny śpiew do wiana
I jej śmiech gołąbek?
W chustę na stepowym krzyżu
Wieje wiatr wśród lata,
A dziewczyna w monastyrzu
Warkocz swój rozplata…
Włóczyła się z łopatą dżuma,
Szczerbata baba, czarta kuma,
Mogiły kopiąc w czarnej niwie,
Gdzie kładła trupy człecze mściwie,
A nie śpiewając requiem zgoła.
Wszyściutko zmiata w mig dokoła.
Na wiosnę. Kwitnie wokół ziele,
A sady, druchny w białem płótnie,
Umyte rosą, proszą butnie
Z dziewuchą ziemią na wesele.
Dziewoja, idąc poprzez wieś,
Na licach kalin ma rumieniec,
Na czole gajów ciemny wieniec,
A biedny naród co dnia bladszy.
Jak wystraszone jagnię patrzy…
Po chatach wszystko skryte gdzieś,
Pogląda trwożnie, co świtanie,
Czy to już dzisiaj śmierć w drzwiach stanie…
W ulicy ryczą głodne woły,
A konie wloką się w konopie,
Rozniósłszy zgniłe częstokoły —
A znikąd nie wybieży chłopię,
Do stajni zagnać, owsa dać.
Posnęli… Twardy sen to snać,
Gdy przepomnieli święty dzień:
Niedziela — znikąd dzwon nie huczy!
Bez dymu sterczą chat kominy;
A za wsią rosną co godziny
Mogiłki, jakby rył je kret…
I miejsca już nie będzie wnet!…
Gdzieś z głębi sadów, z jakiejś kuczy,
Zaszyci w skóry, smołą zlani,
Grabarze wyszli, jak pijani.
Z chat łańcuchami trupy wloką,
By je pogrzebać tam za tłoką,
Bez trumny… Mija rzesza skora
Dni, niedziel. Zmilkło nieme sioło,
Śmiertelnie zcichło wszystko wkoło,
Porosło pokrzyw chwastem już.
Jedyny grabarz, żyw z wieczora,
Pod chatą też się zwalił w kurz,
Nogami bijąc, tocząc pianą…
A nikt nie wyszedł z chaty rano,
By go pochować… Tam, pod chatą,
Nieszczęsny zgnił przez skwarne lato.
Jak oaza na ugorach Sioło się zieleni.
Nikt nie wchodzi tam w tych porach,
Tylko wiatr co mieszka w polu,
Ogniska płoną, skrzypki strojne
Zawodzą, łkają nieukojne!
Jak drogi klejnot, lśniący w żar,
Młodzieńcze oczy płomienieją,
Radością mienią się, nadzieją,
Te młode oczy. Cudny czar
W tych oczach bez przewiny mar!
I wszyscy w tanach. Tylko ja
Sam, jak zaklęty, w zadumie
Słucham, jak serce niemo łka.
I po czem płaczę? Łzy me gorą,
Że bez wydarzeń, szarą porą,
Minęła w życiu młodość ma.
Przebrzmiała pieśń, odchodzim w świat
Bez płaczu i bez słów.
Czyli powrócą dni te znów?
Powtórzym śpiew? za ile lat?…
Ha, może być… lecz gdzie i jacy?
I jaka pieśń popłynie z dusz?
Nie tutaj, pewno nie junacy —
Tej pieśni nam nie wtórzyć już!
Z nas tu nie śpiewał nikt wesoło;
Wesele zawsze słonił cień…
Lecz jakoś żył człek z dnia na dzień,
Z smutnymi smutny, ot tak wkoło,
Kochając ten nasz cudny kraj,
Ten kręty Dniepr, te białe wioski,
I wszystkie nasze młode troski
I ten nasz młody, grzeszny raj.
Młodości złotej i bezcennej
Nie płaczę nigdy: Niczyj żal
Nie płacze doli — bezpromiennej…
Lecz serce skrwawi ni to stal,
A duszę zroszą łzy tułacze,
Gdy, wlokąc się przez wieś, zobaczę
Małego chłopca, co jak liść,
Jak zwiana z wierzby puchów kiść
Samiutki, w prochu gdzieś pod płotem
W łachmanach tkwi, zszarganych błotem.
Ach, wtedy zda mi się: To ja!
To ta miniona młodość ma!
I zda się jeszcze, że i na nie
Wiośniane nigdy nie tchnie wianie,
Wolności święty wiew!… Bez kras
Przeminął wreszcie jego czas,
Młodości złoty płomień zgasł…
I czad mu duszę tak przygniecie,
Że na szerokim wolnym świecie
Najmitą będzie… Kiedyś tam,
By łez nie ronił na zły los,
By w całym świecie nie był sam, —
Ostrzygą mu pod miarą włos…
W trzynaste lato szło mi życie, Gdym pasał owce wedle wsi.
Czy Bóg sam jaśniał w nieba szczycie,
Czy jam śnił szczęścia cud w zachwycie, Jak tylko dusza dziecka śni — Tak błogo było mi w te dni,
Jakgdybym pasał trzodę Boga.
Zwołują już i na południe, A ja w burzanach, paląc chrust,
O domu Boga marzę cudnie…
Zwidują mi się raje złudnie, Modlitwa sama płynie z ust! Igrają owce pośród bruzd,
Łagodnie świeci oko Boga…
Czy z piekieł trysła struga wrąca, By prędko zwarzyć ten mój raj,
Czy też jarząca żagiew słońca
Spaliła rajski sen bez końca — Zczerniało sioło, step i gaj, Zbladł nawet niebios siny kraj,
I już nie śniłem chwały Boga!
Spojrzałem. Owce, wełny wiechy — A ja ni owcy nie mam tam…
Posłałem wzrok na złote strzechy —
Bóg nie dał piędzi, jak za grzechy…
W calutkim świecie jestem sam… Załkałem, myśląc o tem… Łkam
I na głos żalę się na Boga…
A tam, przy drodze gdzieś, dziewczyna, Ukryta pośród smukłych traw,
Konopie czy też len dożyna,
Pod sierp ostatnią naręcz zgina, A kładąc suszyć ją nad staw, Płynącą zkądś z burzanów ław
Zasłyszy skargę mą na Boga.
Podeszła do mnie uśmiechnięta Jak ten na łanie maku kwiat.
Całuje w usta… Pachnie mięta…
Dziewczyna zgania me jagnięta — Choć one cudze, patrzę rad I myślę „mój ten cały świat…"
I w sobie samym czuję Boga. ——————————
Dzieciństwa!… Jednak, kiedy wspomnę, To taki mię ogarnia smęt,
Że ja, pacholę to bezdomne,
Nie orzę dzisiaj skiby skromnej, Że nie umarłem jako pęd —
Nie znając chimerycznych pęt
I nie przekląwszy ludzi, Boga…
Minęła młodość… Niby z knieji
Dmie zimny wicher z pól nadzieji
I mrozi duszę. Zima tuż!…
Samotne życie, cztery ściany,
I niema przed kim odkryć rany,
Podzielić bólu. Cmentarz dusz…
Nikogo nigdzie niemasz już!
Samotny, utkwij wzrok w nadzieję:
Wpierw zmąci zmysły szychem złud,
A potem oczy zetnie w lód,
A dumy pogna na rozchwieje,
Jak w stepie lotny śnieżny pył…
Żyj, choć do życia brak już sił.
Nie czekaj wiosny: Święto doli
Już nigdy znikąd przyjść nie zwoli,
By w zieleń przybrać ten twój sad,
By wskrzesić rojeń zmarły kwiat,
Rój dum — spętane ptaki woli —
Wypuścić w boży świat… Żyj — siedź —
O niczem nie myśl. — Wszystko — śniedź…
Konają dni, konają noce,
Skon lata wieści szelest ckny
Pożółkłych liści. Wzrok w pomroce,
Zasnęły dumy, serce, sny,
Zasnęło wszystko, — nicość w łonie.
Czym jeszcze żyw, czym teraz w skonie?
Czy to już zwid mój w świecie trwa?
Tak obce dziś mi śmiech i łza…
Nijakiej doli! gdzieś ty, dolo?
Niech dola zła pobieli włos,
Jeżeli nie jest Boga wolą,
Choć późno, dać mi szczęsny los…
Niech nicość duszy nie ostudzi,
Bym śpiący wlókł się pośród ludzi,
Bogdajbym nie padł tu czy tam,
By zbutwieć, niby zgniły tram.
Tchnij we mnie życie, wielki Boże!
W me serce uderz, wykrzesz skrę,
Niech wszechmiłością duch rozgorze!
Lub spraw, gdy z Twojej woli mrę,
Bym swem przekleństwem spalił ziemię.
Żyć, brzęcząc w więzy, straszne brzemię,
W niewoli umrzeć straszno snać,
Lecz straszniej — wolnym być i spać.
O trzykroć straszno zejść bez śladu,
W bezczucie zsunąć się, jak w grób,
Podobne sennej zdrętwie gadu.
Na jedno wtedy żyw czy trup…
O gdzieżeś bytu mego dolo?
Jeżeli nie jest Boga wolą,
Choć późno, — dać mi szczęsny los,
Niech dola zła pobieli włos!
W niewoli ciężko, choć wolności
Nie znałem w on miniony dzień;
Lecz jakoś żyłem: życia cień,
Nie życie — tułać swoje kości
Na cudzej roli… Dziś — złowroga
Ta dola zda się — — uśmiech Boga!…
Dziś doli tej wyglądać muszę!
Przeklinam nierozumną duszę!
Gdy lada szalbierz ją odurzy, —
Utopi wolność, ot, w kałuży…
Krew, serce mrozi smutek ten,
Co żyć w ojczyźnie mi nie wróży
I nie w ojczyźnie ledz na sen.
Szczęśliwy, kto ma dom rodzinny,
A w domu kochające siostry Wraz z dobrą matką!
Ba, los człowieka bywa ostry —
Więc to się zdarza — z Boga winy? — Czasami — jakoś nazbyt rzadko…
I mnie się raz tak wydarzyło.
W dalekiej stronie morze, puszcza —
Płakałem, żem jest ten, co niema,
Gdy tych, co mają — w świecie tłuszcza! ——————————
Na morzu długo nami chwiało;
Nareszcie w Darję wpłynął statek.
W milczeniu każdy chwyta listy,
Czytając słowa sióstr i matek…
Z kominka w ciszy ogień trzaska…
Ja z towarzyszem ze załogi Coś tam gadamy,
Po chwili — niemo pijem grogi,
A ja rozmyślam: gdzie u djaska Wyszukać w świecie listu, — mamy? —
„A ty, czy masz?“ — „Mam żonę, dzieci,
I dom, i w domu matkę, siostrę, A listu niema…“ ..................
Największa męka — we więzieniu
Przypomnieć wolność przeszłych dni.
O tobie serce moje śni,
Wolnością tyś mi była bowiem.
Jak nigdy, — zdajesz się w marzeniu
Kwitnąca świeżem, młodem zdrowiem,
A postać twoja taka cudna,
Jak tylko może być ułudna
Marzenia zjawa na obczyźnie…
Nie miałem ciebie w życiu, dolo,
To może cię choć w pieśni wyśnię!
Straconą wolność pieśń wyzwala;
O przyjdź, uśmiechnij się choć zdala,
Z za Dniepru spójrz, jak sny mię bolą…
Ach! oto widzę cię, jedyna: Wstajesz tam z za morza,
Z mgły różowej się wynurzasz, Jak promienna zorza.
Za sobą wiedziesz na swych blaskach Moje młode lata,
Skinieniem ręki dziwy tworzysz: W drugim krańcu świata
Przedemną, niby powódź światła, Liman nasz i sioła,
Wiśniowych sadów białe raje I rzesza w nich wesoła.
A oto sioło to i ludzie Kędy mnie, przybysza,
U progów powitano: Bracie! Wejdź, gościnna krysza.
I widzę: w chacie stara matka, Siwa własta rodu.
Jak kornie, pomnę, z rąk jej brałem Dzban złotego miodu!
Czy też i dziś, jak w owe czasy, W jej świetlicach rojno?
Czy też i dziś na wieczornicach Młodzi tańczą strojno,
Jak ojcowie, po dawnemu — Aże świt zaświeci? —
A wy, smagłe krasawice, Wy czarniawe dzieci
Łady-wiosny i Daż-boga, Czyliż wciąż wesoło
Tan u starej rozwijacie Po świetlicy wkoło?
A wśród nich ty, moja dolo, Czy wciąż płyniesz jeszcze?
Święto moje czarnobrewe! Sny o szczęściu wieszcze!
Czy twych ócz bławaty czarne Wciąż oczarowują
Ludziom duszę? Czy i teraz Próżno się dziwują
Twej urodzie? O jedyna Ma miłości święta!
Jeśli kiedy cię otoczą W krąg dzieci-dziewczęta,
I niewinnie zaszczebiocą W długi wieczór w zimie,
Niechże tobie kto powtórzy Wtedy moje imię.
Ty zaś wówczas się uśmiechnij Cicho, pokryjomu…
Nie zdradź naszych dawnych rojeń… Nie zwierz ich nikomu…
Mnie już dzisiaj nic nie boli… Modlę się w niewoli…
I znowu: choćby mi literkę
Przywiozła poczta z Ukrainy!
Za jakiś chyba wielki grzech
Bóg wygnał mnie w ten kraj pustynny
Na kary wieczną poniewierkę.
W swym wielkim gniewie Bóg mię żenie,
Lecz nie wiem — a i któż mi powie? —
Czem zgrzeszył piersi mojej dech,
Za jaką myśl się kajać głowie,
I jakie-m spełnił przewinienie?
O smuć się, serce me, w noc ciemną
Wspominkiem szarych dni w ojczyźnie,
I płacz, że dniom tym przyszedł kres…
I oto troski czas nademną:
Zapomniał brat mnie, siostry bliźnie.
Choć snuli ze mną nić żywota,
To tak rozeszli się, jak chmara;
Bez zbożnej rosy, próżni łez.
I oto mi w starości kara:
Osamotnienie, ból, zgryzota… ................
W niewoli, w głuchej samotności,
Dla zwierzeń, serce, nie masz brata,
Więc szukasz bóstwa, Pana świata,
By w noc rozmawiać z nim w cichości.
Żarliwie, serce, szukasz Boga,
A co znajdujesz — wyznać trwoga…
Ach, co zrobiły ze mnie lata
I mego życia noc złowroga!
Już przeszło chmurnie święte lato,
Twe lato, duszo moja biała.
Li-tylko pewność ci została,
Że się nie stałaś zbyt bogatą:
Żeby wspomnienie, choć cień głupi
Odszukać, gdy się człowiek skupi!…
Jakby śnieżyca zawiewała
Czyjś nieochłódły zewłok trupi…
Na djabła cała ta tortura:
Marnuję papier, czas i pióra!
A gdy się oczy nie ustrzegą,
To błysną łzami. Nie dlatego,
Że świat jest zły, że ludzi wina…
Tak czasem, pijąc, starowina
Dziad gorzko płacze i mamrota,
Że to on, wiecie wszak, sierota.
Toć nie dla ludzi, nie dla sławy
Mój wiersz wzorzysty, i chropawy; Wszak sława, bracia, jest jak dym — Dla siebie wiążę z rymem rym!
Gdy tworzę wiersze te w niewoli,
To jakoś lżej mię dusza boli: Ojczyste słowo — cud i czar Wśród tych niemiłych cudzych gwar;
Z za Dniepru dźwięk za dźwiękiem leci
Jak dziwny rój skrzydlatych dzieci, A gdy ich głośny płacz i śmiech Rozbrzmiewać pocznie w tysiąc ech
W zatęchłych mrokach kazamaty,
To wiem, żem rodzic ich bogaty! I błagam: broń ich mocny Bóg, By ich nie uśpił tutaj wróg;
Niech lecą z wieścią stąd, o świcie,
Za Dniepr: jak ciężko przeżyć życie!… Tam bezmiar naszych pól i łąk Przywita lotnych dzieci ciąg.
Przyjmując je w rodzinnem kole,
Co zbożnie zbierze się sięsię przy stole, Pokiwa głową ojciec, dziad, Zaś matka westchnie: „Gorzki świat…“
Dziewczyna drgnie… Jej dusza biała
Pomyśli: „Jam je ukochała!“
W wiezieniu liczę dni i noce, Już i liczyć trudno!
O Boże mój, jak te wszystkie Dni mijają nudno!
A za nimi rzeką cichą Płyną moje lata
I unoszą zło i dobro Hen, na krańce świata;
W dal unoszą, by nie zwrócić Już nigdy niczego…
I nie módl się, bo przepadnie Modlitwa do Niego.
Pośród burzanów błotną rzeką,
Za porą tą, co już daleko,
Upłynął smutno trzeci rok;
Trzy lata te uniosły w świat,
Com jeszcze w ciemnej krył komorze,
Cichaczem zniosły w morze, w mrok;
I cicho pochłonęło morze
Nie złoto, ani srebrny grad —
Jedyny ten mój skarb i plon,
Tę nudę mą, te moje żale,
Te niewidzialne me skrzyżale…
Niewidny pisał mi je trzon…
Czwartą z rzędu rozpoczynam Księgę tu w niewoli
W hafty wzorzyć… Wyhaftuję Własną krwią i łzami
Mą niedolę na obczyźnie: Słowo tylko mami,
Słowem nigdy opowiedzieć Nikomu nie zdolę
Przekleństwa życia! Niema słów, By wyznać niewolę!
O, niema słów i niema łez, Przeszła wszelka trwoga,
Już niczego niemasz wokół, Niemasz nawet Boga.
Niema na czem ócz zatrzymać; Przed kim zwierzyć duszę?
Żyć obrzydło mi na świecie, A żyć muszę, muszę!
Na jedno mi, czy w Ukrainę
Nieść brzemię życia każe Bóg,
Czy kiedy wspomną tam, że ginę
W śniegowych zaspach obcych włók —
Na jedno mi, jam próżen trwóg!
W niewoli wzrosłem, cierpiąc rany,
I, żalem swoich niepłakany,
W niewoli umrę, łkając w szloch.
Wziąć wszystko mi w mogilny loch!
Ślad nawet nikły po mnie zginie
Na naszej sławnej Ukrainie,
Na tej nie swojej naszej ziemi.
I nigdy ojce, ucząc syny,
Nie rzekną dziecku: „Módl się, dziecię!
Za wyzwolenie Ukrainy
Zamęczon był w dalekim świecie.“
Na jedno mi, czy kto pacierze
Słać będzie w rocznicowe dnie…
Lecz wiem: nie jedno mi, o nie,
Że matkę uśpią źli szalbierze,
I wreszcie, okradzioną w śnie,
Pożoga ją z uśpienia zbudzi…
Och, nie na jedno to mi, nie!
O czemu mi ciężko? czem nudę ukoję?
Przecz serce me kwili i żali się w jęk,
Jak głodne niemowlę? O serce ty moje,
Czem ciebie utulić? czy nęka cię lęk?
Spragnioneś, czy łakniesz, czy senność cię mroczy?
O zaśnij, na wieki mi zaśnij i śpij
Zbolałe i głodne. Ze sykiem stu żmij
Lud niechaj szaleje! Ty zamknij swe oczy!
„Gdzie spójrz, nieprawda i niewola,
Lud zamęczony zamilkł, zcichł,
A w apostolskiej świętej stola
Od lat opasły siedzi mnich;
Człowieczą żywą krwią frymarczy
I wydzierżawia raj i łże…
O Boże! sąd już Twój nie starczy,
Nie starczy już królestwo Twe! Rozbójnicy lud katują, Prawda w zbirów kole! Ośmieszyli Twoją chwałę, Wszechmoc Twą i wolę! Ludzkość jęczy w ich kajdanach, A niema mścicieli, By rozkruszyć pieczęć hańby Na Twej ewangelii. Gdzież jest miecz za słowo prawdy, Za ten lud w ciemiędze? Nie znijdzie mąż? Boże, Boże! Czyż nigdy nie będzie, Czy nastanie wielka chwila Pomsty, bożej kary? Czy rozkruszym trzy korony Tej dumnej tyary? Rozkruszym je!… Błogosław Bóg, Nie, by zginąć w męce —
Za górami góry, chmurami spowite,
Zasiane niedolą, krwi purpurą lite. Prometeja tam od wieków Orzeł we krwi pławi, Co dzień chciwie targa żebra, Serce w szponach dławi; W szponach dławi, lecz nie wchłonie Z krwią do swej gardzieli; Serce bije nieustannie, Życiem się weseli. Nie umiera dusza nasza, Nie umiera wola; Zbir łakomy nie wyorze Na dnie morza pola, Nie zakuje ducha żywych, Ni żywego słowa, Ani skruszy chwały Boga, Ani jej nie skowa.
Nie nam poczynać z Tobą zwady,
Zrządzenia sądzić Twoich nieb:
Nam jeno płakać, płakać, płakać,
I chleb, powszedni gorzki chleb
Rozczyniać potem, krwią i łzami!
Patrz, kąty pastwią się nad nami,
A prawda, krwią upita, śpi.
Kiedy, kiedyż się ocuci? Kiedyż Ty, czuwaniem Umęczony, legniesz Boże, Kiedyż my powstaniem? Wieczność wierzym Twojej mocy I Twojemu słowu: Wstanie prawda, wstanie wolność, Tobie tylko znowu Wszystkie ludy się pokłonią W wiekuiste wieki, — A tymczasem łzami płyną, Krwią wzbierają rzeki!… ................
I tu i wszędzie — kwitną pleśnie!
Uboga dusza wstała wcześnie,
Przez dzień uprzędła mało lnu,
Zmorzona legła znów nieboga.
Wolności wieczór, strzegąc snu,
„Wstań” szepce nad nią, „płacz, uboga!
Nie wzejdzie słońce. Mrok i mrok,
Nie ujrzy prawdy ludzki wzrok!”
Kłamliwa wolność próżno mami
Zwątpieniem duszę: idzie Świt,
Gra słońce z jego złotych kit!
Już ziemia drży pod tyranami…
Nastaje prawdy jasny dzień!…
Nad Newą w nocy. Chłód na brzegu
I mgła i odwilż. Cichy nurt
Pod mostem z wiązań nakształt jurt,
Gdzieś niese kry i płaty śniegu.
Bez celu błądzę, kaszląc w mrok,
Przystając tu i tam, co krok.
Wtem patrz: łagodne jak jagnięta,
Zszargane idą wprzód dziewczęta,
Za niemi zdąża — istny zwid! —
O kuli inwalida stary;
Zgarbiony, nocą gna w koszary
Tę cudzą trzodę… Gdzież ten świt?
I gdzież ta prawda? Gorze! gorze!
Bezbronne oto, głodne może,
Dziewczęta pędzą jak tłum owiec,
Tam, do bękarciej tej macierzy,
Ostatni oddać dług — z paździerzy!
Nadejdzie sąd? nadejdzież kara?
I gdzież jest kres tym zbrodniom....?
Rozwidniż prawda — zła manowiec?
Przyjdź prawdy dniu! bo słońce dalej
Skalaną ziemię w gniewie spali.
— Czy nie czas przestać już, niebogo,
Sąsiadko Muzo, z drżeniem, z trwogą
Pajęczą nić tych wierszy pleść?
Niedługo — pora wozy wieść…
Gwiaździsty szlak, daleka droga
Na tamten świat do Pana Boga.
Gdy przyjdziem, rzekniem: „Dobry człek…
Zmęczylim się i postarzeli,
A żeśmy w sercu cośta mieli,
Noclegu prosim. Starczy kąt,
Choć w każdej jego ścianie ćwiek…
Ze świata przyszlim… Kawał stąd!…“
— Ej nie idźmy jeszcze, zdążym! W tej tu kurnej chacie Ot zostańmy jeszcze chwilę. Spójrzmy na świat, bracie.
— Spójrzmy raz ostatni, dolo. Hej, hej, świat… Rozłogi… Świat głęboki! jaki cudny!… Tam — to kwitną głogi…
Pójdźmy, siostro. Niwą, runią Zajdziem aż na wzgórze. Tam usiądziem, będziem patrzeć. Kłosy… Ciernie… Róże…
Twe siostrzyce, starowino, Gwiazdy wiekuiste, Hen o złotych żaglach płyną Przez morza świetliste.
Wieczór… Teraz czas już, siostro. Wieki trwa ta droga!… Przeżegnajmy się, we dwoje Ruszym w imię Boga.
Gdy nad rzeką zapomnienia Staniem cieniów zjawą, Pobłogosław ty mię wtedy Wieczną świętą sławą! ................
Lecz zanim przyjdzie to i owo,
A nuże, skłońmy się po pas
Eskulapowi jeszcze raz:
Zmędrkuje może łysą głową,
Charona z prządką Parką wraz.
A póki w tyglu zwarzy ziele,
Z bogami strojąc ceregiele, —
My będziem tworzyć epopeję,
A gdy pomyślny wiatr powieje,
Przelecim ponad ziemią, śmig!
I w heksametrach potem w mig
Opiszem piekniepięknie te przygody —
Na strychu będą je na gody
Czytywać myszy… My tymczasem
Śpiewywać będziem prozę — basem.
Nam idzie to jak z nut… Siostrzyco!
Srebrzystowłosa Beatryczo!
Lecz nim ostatni ognik skona,
Ty wiedź mię raczej do Charona.
Przepłyniem Lety mętne ciemnie
I — podczas starca z tłumem zwad —
W zanadrzu może potajemnie
Przeniesieni sławę w wieczny świat…
A zresztą, siostro… Toć i sam,
I bez niej też wytrzymam tam,
Gdy będę mógł nad Flegetonem
Lub i nad samym Styksem w raju,
By nad Dnieprowym gdzieś zatonem,
Zbudować chatę w świętym gaju.
Postawię sobie chałupinę,
Naszczepię wokół młody sad,
A potem ciebie w cieniu rad
Ugoszczę — może nawet winem.
Przypomnim Dniepr i Ukrainę,
Zieloność siół, futorów ład,
W stepowej dali mogił ramy —
I znów wesoło zaśpiewamy…
Dzieckiem mię wzięłaś, przez rzeki i bory
Na ręku niosłaś, siostrzyco Apolla.
W spowiciu mgieł tych, co kryją rozdroże,
W noc na mogile tuliłaś wśród pola.
Z brzaskiem mi, chłopcu, wskazałaś ugory,
Że są niczyje, szepcąc, jeno boże…
A gdy na puszczy wróg mię gnębił skrycie, —
Gryząc niewoli na obczyźnie pęta,
Brałem ożywczy chrzest marzeniem… baśnią…
I oto dzisiaj serce me pamięta,
Że choć marniało, nie zmarniało życie,
Boś ty mnie strzegła i wciąż rosłaś jaśnią.
Żywię, bom cierpiał. Żywię, a nademną
Jaśniejesz bożą twarzą archanioła,
Wisząc na chmurach złotych skrzydeł, Biała.
A chociaż miano dni mych jest mozoła,
Słyszę cherubią muzykę tajemną:
Modli się duch mój, byś nie odleciała…
Iżeś jest sercu bezradnemu radą, —
Iżeś snem o tem, co nam jest sądzonem, —
Wielbi cię moja modlitwa gorąca!
O, nie porzucaj mnie przed moim skonem,
Ucz sławić prawdę ust niekłamnych swadą
I służbę bożą sprawować do końca.
Bogunko czysta, której braćmi święci!
Matką mi byłaś. Słysz mój szept, jedyna:
Gdy mi już myśli śmierci noc zamroczy,
Jako w kolebkę, w trumnę ułóż syna…
Niech bodaj jedna wtedy łza osmęci
Te nieśmiertelne twoje boże oczy.