<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

B
Bolesław, wyszedłszy bardzo rano do ogrodu, zastał tam pannę Anielę, siedzącą, w zadumaniu pod lipą.
— Co tu robisz o tej porze? — rzekł zdziwiony.
— O to samo mogłabym zapytać ciebie, kochany braciszku. Wczoraj w miłem towarzystwie gawędziliśmy blizko do północy, a dziś ledwie słońce wstało, już się tu spotykamy. Ja przebudziłam się tak wcześnie, bo mi sen odbiera myśl, że nasze tak miłe wakacye kończą się już, że za kilka dni, ten domek, tak dziś przyjemny i wesoły, opustoszeje — i pozostanie w nim tylko nasza kochana matka, sama jedna. Żal mi jej bardzo. Namawiałam, prosiłam, żeby sprzedała Lasek, lub wydzierżawiła go na pewien czas, i żeby sama przeniosła się na mieszkanie do miasta, ale słuchać nawet o tem nie chce...
— Tak, i ja rozmawiałem z nią także. W żaden sposób wytłómaczyć sobie nie da, że należy jej się odpoczynek za tyloletnie trudy. Mówi, że czuje się tak zdrową i silną, że wszelka myśl o odpoczynku byłaby grzechem z jej strony. Próżne perswazye; przyzwyczaiła się do tego ustronia, do swych zajęć, i kto wie, może ma słuszność; może zmiana miejsca i zmiana trybu życiu, zamiast pomódz, zaszkodziłaby jej. Co do mnie, nie będę już namawiał.
— Ja jeszcze spróbuję, chociaż wiem naprzód, że napróżno... Otóż myśl o matce jest przyczyną mojej bezsenności; ale radbym wiedzieć, co ciebie, braciszku, obudziło tak wcześnie?
— Nie wiem. Od niejakiego czasu sypiam mniej, niż zwykle.
— Nieszczery jesteś.
— Zdaje ci się, Anielciu.
— Doprawdy? Dla czego nie powiesz mi wprost? Czy nie godna jestem twego zaufania? Chcesz mieć tajemnice przede mną?
— Nie mam żadnych.
— Źle ją ukrywasz, braciszku. Tobie się zdaje, że ukryłeś ją na samem dnie serca, a ona wygląda z oczu twoich. Nie trzeba odznaczać się wielką domyślnością, aby ją odgadnąć i zrozumieć.
— Więc tyś odgadła?
— Tak.
— Czy nie przeceniasz swojej domyślności?
— Osądź sam. Czy możesz mi zaręczyć słowem uczciwości, że jestem w błędzie i że Wandzi nie kochasz?..
Młodzieniec nie odpowiedział na to pytanie.
— Milczysz, bo nie możesz zaprzeczyć, a nie wiem dlaczego nie chcesz przypuszczenia mego potwierdzić.
— A więc: tak! — i to właśnie jest mojem największem zmartwieniem.
— Bolciu! co ty mówisz? miłość jest szczęściem, nie zmartwieniem.
— Skąd ty możesz o tem wiedzieć?
— Wiem, — odrzekła zarumieniona.
— Dajmy pokój tej rozmowie, Anielciu; ona jest przykrą dla mnie...
— O, tembardziej wytłómacz się jaśniej: co przykrego może być dla ciebie? Ja się cieszę, że taki a nie inny wybór chcesz zrobić, ja już pokochałam Wandzię jak siostrę, jak przyszłą twoją żonę...
— To się nigdy nie stanie.
— A to dlaczego?
— Dla kilku przyczyn... Naprzód, nie dość jest kochać, trzeba i być kochanym.
— Alboż nie jesteś?
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że nie...
Panna Aniela roześmiała się.
— O bracie, bracie — rzekła, — jesteś niesprawiedliwy.
— Ja?
— Ależ tak, tak, uparty grymaśniku! chyba nie chcesz widzieć, a ja ci powiadam — ja, że ona tylko o tobie myśli...
— Mówiła ci to?..
— Eh, masz się za dorosłego człowieka, a widzę, że jesteś jeszcze dzieciak! Tobie się zdaje, że trzeba zaraz mówić, opowiadać, głosić przed całym światem... a może jeszcze prosić takiego niewiernego Tomasza, jak ty, żeby się dał przekonać?.. Spojrzyj w jej oczy, będziesz miał odpowiedź...
— A choćby nawet tak było, — odrzekł Bolesław smutnie, — choćby tak było, to jeszcze nie usuwa przeszkód. Ona jest bogata, ja dotychczas swojego nic nie mam, a za łowcę posagowego uchodzić nie chcę. Czy myślisz, że jej ojciec uwierzyłby w szczerość i bezinteresowność mego uczucia dla Wandy? że nie przyszłoby mu na myśl podejrzenie, że głównie majątek mam na widoku?
— Nie masz racyi, nie masz racyi — uparcie powtarzała panna Aniela, — ja cię przekonam, że jesteś w błędzie.


...Radosne okrzyki dzieci przerwały rozmowę...

Radosne okrzyki dzieci przerwały tę rozmowę. Od strony dworu biegł Oleś i Mania, a za nimi na tle zieloności rysowała się sylwetka pani Feliksowej.
— Już nasi goście powstawali — rzekła Anielka, — ale pamiętaj, braciszku, że nasz spór nie jest skończony. Ja cię jeszcze potrafię przekonać, że jesteś w błędzie...
Z wielką obawą i nieśmiałością panna Wanda weszła do pokoju, w którym znajdował się jej ojciec. Miała do niego prośbę, a nie była pewna pomyślnego jej rezultatu. Chodziło o to, ażeby pobyt w Lasku przedłużyć jeszcze o cztery dni nad zakreślony termin. Gdyby decyzya zależała od niej samej, przedłużyłaby bez wahania choćby o cztery tygodnie, tak jej tu było dobrze i wesoło — ale ojciec lubi punktualność, a skoro postanowił, że tego a tego dnia będzie już w domu, to trzeba okoliczności nadzwyczajnych, aby postanowienie to odmienić. Znając usposobienie ojca pod tym względem, panna Wanda prawie pewna była odmowy.

Regent był w dobrym humorze. Zajęty opatrywaniem strzelby, nie zauważył, że córka jest przy nim.
— Ojczulku... — rzekła nieśmiało.
— A, jesteś panna tu... Bardzo pięknie. Zapewne przyszłaś powiedzieć mi dzień dobry.
— Tak — rzekła, — dzień dobry... Widzę, że ojczulek wybiera się na polowanie.
— Właśnie, dziś idziemy we trzech; ale tym razem już na seryo. Bez łupu nie wrócimy. Śmiejecie się z nas panie, że niefortunnie strzelamy; otóż przekonam was dzisiaj, że nie święci garnki lepią...
— Uważam, że ojczulek polubił tę rozrywkę.
— Daję ci słowo, nie przypuszczałem nawet, że jestem taki Nemrod; żyłka myśliwska przebudziła się we mnie na starość. Dziś idziemy daleko; pan Bolesław ma nas zaprowadzić na jakieś bagna, gdzie podobno jest niesłychana moc ptactwa. Zrobimy istną rzeź. Wielka to szkoda, że panna nie jesteś chłopiec, bralibyśmy cię z sobą na polowanie.
— To już zdaje się wszystko jedno.
— Jak to?
— Pojutrze mamy podobno wracać do domu.
— Już pojutrze? — zapytał regent zdziwiony.
— Tak, tak...
— No, szczególna rzecz, jak szybko czas leci...
— Od ojczulka zależy, żeby termin przedłużyć.
— O! o!.. co też panna mówi? Czy panna rozumie, co to znaczy termin?
— Zdaje mi się, że rozumiem.
— Więc proszę powiedzieć.
— Jest to dzień wybrany naprzód na dokonanie pewnej czynności.
— Prawie że tak; a wiesz panna, co znaczy: uchybienie terminu?
— Sądzę, że to samo, co zmiana projektu.
— Słusznie; ale na takie zmiany kodeks cywilny zapatruje się niebardzo przychylnie. Gdybyś panna miała wyobrażenie o prawie wekslowem, tobyś wiedziała, że osobom zmieniającym projekta, grozi protest wekslu, sprawa ogłoszenia upadłości, a nawet osadzenie w więzieniu za długi. Uważa panna, cóż?...
— A jednak proponowałabym pewną zmianę. Oto widzi ojczulek, panu Wolskiemu urlop służy jeszcze na siedm dni.
— Bardzo pięknie, niech mu służy.
— Moglibyśmy powracać razem, byłoby weselej...
— A panna chciałabyś tego?
— Bardzo, ojczulku. Zapraszają serdecznie, a ciocia jest tego zdania, że wypada zostać, kiedy proszą. Nie wiemy tylko, co ojczulek na to powie...
— Co ja powiem? Ja, jak mnie znasz, jestem człowiek punktualny i akuratny, lubię porządek we wszystkiem, a wyjątków nie toleruję.
— Proszę ojczulka, kiedy nawet w kodeksie są wyjątki...
— Ho, ho, na prawie chcesz się panna opierać?! Więc chciej wiedzieć, że w tym razie istotnie... zrobię wyjątek, ale tylko dla ciebie; widzę bowiem z pociechą, że tobie piaszczysty grunt dziwnie sprzyja. Kwitniesz mi tu, jak różyczka, nie grymasisz i zmartwień ojcu nie przyczyniasz.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję.
— Tak, tak — rzekł, — baw się, dziecko moje... Gdy tobie jest dobrze, i mnie dobrze...


...Regent z panem Feliksem i Bolesławem wyruszyli...

W pół godziny później regent z panem Feliksem i Bolesławem wyruszyli na polowanie. Dzień był trochę pochmurny i niegorący, słońce skryło się dyskretnie w obłokach i tylko niekiedy rzucało snop jasnych promieni na ziemię, ogołoconą już prawie, z tych darów, jakie corocznie człowiekowi przynosi; tylko drzewa i łąki nad rzeczką zieleniły się żywo. Na polu jeżyły się szczotkowate ścierniska, szarzały zagony świeżych podorywek, widać było ludzi orzących i bronujących pola. Powietrze było ciche, spokojne, łagodny wietrzyk trącał lekko liście na drzewach.
Bolesław prowadził ścieżkami wydeptanemi w polu. Przechodzili koło młyna.
Maleńki to był młyn, o dwóch kołach tylko, boć i rzeczka nie duża, o spadku łagodnym, niewiele siły miała.
Regent był w doskonałem usposobieniu.
— Panie Bolesławie — mówił, — pamiętaj, że dziś z próżnemi rękoma wracać nie wolno. Dość już tych żarcików, jakimi witają nas zawsze nasze panie, gdy powracamy z polowania. Trzeba im pokazać, że potrafimy coś zrobić...
— Zaręczam — rzekł na to Bolesław, — że stanie się według życzenia pana regenta, tylko musimy się na chwilę rozłączyć.
— A to dlaczego?
— Tak trzeba. Panowie pójdą wprost przed siebie, aż pod las, a ja obejdę bagno z tamtej strony.
Rzekłszy to, młodzieniec szybko się oddalił i podążył po linii ukośnej w stronę lasu. Wkrótce zniknął im z oczu. Regent z panem Feliksem szli powoli we wskazanym przez Bolesława kierunku. Medor udał się za nimi ze spuszczonym łbem, leniwie, jak gdyby z niechęcią. Widocznie psim swoim rozumem pojmował, że przy takich myśliwych niewiele do roboty mieć będzie.
— Ciekaw jestem bardzo — odezwał się Wolski, — jak się Bolesław ze swego zadania wywiąże.
— A cóż panu przyrzekł?
— Mnie nic, ale panu regentowi wielkie trofea z polowania zapewnił... Jeżeli na mnie liczy, to się grubo zawiedzie...
— No, przecież strzelać to znów nie filozofia.
— Zgoda, ale trafiać i zabijać — sztuka.
— Lada chłop to umie, dlaczegoż więc my, ludzie inteligentni?... Ja przynajmniej starać się będę.
— Brawo!
— No, cóż się pan śmiejesz? właśnie postaram się i przekonam, że nic nadzwyczajnego nie jest.
— Będę o ile możności pomagał, ale za skutek nie ręczę; swoją drogą, zdaje mi się, że łatwiej zrobić projekt urządzenia browaru lub gorzelni ze wszystkiemi machinami, aniżeli zabić jaskółkę w lot.
Regent roześmiał się.
— Tak — odrzekł, — i łatwiej zapewne, aniżeli ułożyć zawiły kontrakt spółki handlowej. Prawda?
— Łatwiej, łatwiej.
Gdy regent z panem Feliksem gawędzili, Bolesław wszedł szybko do lasu, znanemi mu dobrze ścieżkami dostał się niebawem na polankę, na której stała chatka gajowego. Był to maleńki domeczek o dwóch izbach, a obok niego odpowiedniej wielkości stodoła i obora. Dwa stożki siana, studnia z żórawiem i płot chróściany dopełniały całości.
Przed domem na klocu drzewa siedział człowiek nizki, krępy, o filuternem spojrzeniu. Do niego wprost zwrócił się Bolesław.


...Na wieki — a gdzież to panicz się zapędził?...

— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki... a gdzież to się panicz aż tu do nas zapędził? — zapytał chłop, wstając i kłaniając się, — a i jeszcze ze strzelbą! Cud doprawdy! nie widziałem i nie słyszałem, żeby panicz polował.
— A no, widzicie, Michale, że poluję, i przyszedłem tu do was naumyślnie, żebyście mi pomogli... Wynagrodzę dobrze...
— Owszem, owszem, wielmożny paniczu, dlaczego nie, ale co mam robić? Gdzie mamy polować, a zresztą co to teraz za polowanie? Żeby to zimową porą, a! tobym służył... ale teraz, żal się Boże!...
— No, chyba na naszem bagnie kaczek nie brak.
— Kaczek? o la Boga co ich tam jest!... alboż je kto płoszy?
— Więc widzicie... mam gościa z miasta i chciałbym, żeby miał przyjemność i co żeby zabił...
— Aha, a gdzież on gość?
— Właściwie jest ich dwóch, ale głównie idzie mi o starszego. Są obadwaj tam — dodał, ręką wskazując, — po tamtej stronie bagna.

— Strzela dobrze?
— Zdaje się, że zupełnie źle... Rozumiecie, Michale, o co mi idzie?
— Niech panicz będzie spokojny, już moja w tem głowa, żeby strzelał i zabijał.
— Będę wam bardzo wdzięczny.
— To chodźmy, panie, ja się zaraz odzieję i strzelbinę wezmę, a i pieska czujnego zawołam.
— Mamy wyżła...
— Et! — rzekł, machnąwszy ręką, gajowy, — mój piesek za dziesięć wyżłów starczy; jedyny to psiak do każdej roboty.
W kilka minut Michał był gotów, miał na sobie kubrak szary, czapkę z oberwanym daszkiem, przez ramię przewiesił torbę borsuczą, a w ręku trzymał strzelbę pojedynkę, długą, potłuczoną, w kilku miejscach drutem pospajaną.
Świsnął przeciągle, i wnet z kryjówki jakiejś przybiegł piesek, niewielki, czarny podpalany, rasy nieokreślonej, pół-gończy, pół-kundel; przybiegł i zaczął się łasić do Michała.
— Wielmożny paniczu — rzekł gajowy, — ten piesek więcej wart, niż dziesięć wyżłów, a tej strzelby nie oddałbym za najlepszą dubeltówkę, tak bije okrutnie. Idziemy...
— Tylko nie wygadajcie się, Michale, że ja chodziłem po was; spotkaliśmy się przypadkiem.
— Miarkuję.
Regent z panem Feliksem dawno już byli na oznaczonem stanowisku; usiedli na ziemi, zapalili papierosy i czekali.
— Gdzie on się podział? — dopytywał się regent.
— Znajdzie się, niech pan będzie spokojny.
— Ale po co on tam poszedł?
— Nie wiem, widać tak trzeba. Zapewne taktyka myśliwska tego wymaga; ja bo zupełny profan jestem pod tym względem.
— Pójdźmy dalej, panie Feliksie, może go spotkamy.
— Chyba lepiej zaczekać, bo jeżeli miniemy się w drodze, cała wyprawa na nic, i znowu wystawimy się na żarciki.
Medor, który spał spokojnie, wyciągnąwszy się na ziemi obok myśliwych, podniósł łeb do góry, zaczął węszyć, nasłuchywać, wreszcie zerwał się i popędził w krzaki; wkrótce dało się słyszeć jego szczekanie.
— Co to? — zapytał regent.
— Bolesław zapewne wraca.
— Z tej strony?
— Mówił, że chce obejść bagno dokoła. A właśnie idzie, ale nie sam: jakiś człowiek towarzyszy mu, także ze strzelbą. O, już są...
— Przepraszam panów, żem dał tak długo czekać, ale to nam na dobre wyjdzie, spotkałem bowiem doskonałego strzelca, gajowego z sąsiednich lasów. On nam będzie towarzyszył; zna doskonale miejscowość i wie, gdzie szukać zwierzyny.
— A juści tak — rzekł Michał, kłaniając się nizko, — toć się człowiek w tych kątach wychował, jeszcze za owych czasów, kiedy tu wielkie bory były. Z maleńkości chodziło się po tych kątach i do tej pory chodzę, to je znam...
— Więc nas przeprowadzicie, człowieku? — zapytał regent.
— Dlaczego nie? Ja pójdę ze starszym panem, panicz z młodszym, my tędy, panowie tamtędy, mój piesek będzie przy mnie, a to oto spaśne psisko niech z panami idzie.
Tak się też stało. Czarny piesek spłoszył całe stado cyranek. Regent i Michał strzelili współcześnie. Dwie kaczki spadły zabite, trzecia raniona, kwacząc, trzepotała się w sitowiu, skąd niezadługo pies ją przyniósł.
— Dobrą wielmożny pan ma strzelbę — rzekł do regenta gajowy, — dwie sztuki odrazu...
— Czyż to rzeczywiście od mego strzału?
— Toć przecie widziałem! Wielmożny pan w kupę strzelił, a ja w tę, co się odbiła, co ją pies przyniósł. Dobra, bardzo dobra strzelba. Insi panowie w mieście lepsi myśliwi bywają, niż u nas na wsi. Choćby oto ten panicz z Lasku — dodał, zniżając głos: — chłopiec, jak malowanie, a strzelby nie bardzo amator... Bywało przyjeżdża co rok do matki, biega po polach, czasem i do mnie zajrzy, ale to tak tylko, dobre słowo powie, zapyta: jak się macie? — i ucieka. Widać już taki niechętliwy... Niech-no wielmożny pan pozwoli — dodał, biorąc broń z ręki regenta, — ja nabiję.
— Myślisz bracie, że nie potrafię?
— Eh, zaraz po tym pierwszym strzale znać, że wielmożny pan znawca, ale po co się fatygować?
Zręcznym ruchem wyjął z torby regenta proch i śrut, nabił i oddał mu broń.
— Teraz pilnujmy się — rzekł. — Kaczki zapadły tam, przed tamtymi panami; spłoszone, na nas pójdą... Ts.. niech wielmożny pan pilnuje.
Dwa strzały rozległy się w przeciwnej stronie; jedna kaczka, widocznie raniona, ciągnęła nizko, niepewnym lotem, wprost na regenta.
— Tę, tę, panie, tę! — szepnął gajowy.
Regent zmierzył, strzelił, i kaczka upadła o piętnaście kroków przed nim; celny strzał Michała położył drugą.


— Ta moja! — zawołał pan Gorgoniusz...

— Ta moja! — zawołał pan Gorgoniusz, podnosząc zabitego ptaka; — ale patrzaj-no, Michale, jaka? co za egzemplarz pyszny!...
— Piękna, a juści; że piękna, to piękna.
— No, to widzisz u nas tak strzelają! — rzekł z dumą.
Pod kierunkiem Michała polowanie szło wyśmienicie; nawet pan Feliks zabił podlota, który odrazu poderwać się i frunąć nie mógł. Była już godzina blizko trzecia, myśliwym głód zaczął dokuczać.
— Panie regencie, wracajmy do domu — rzekł Bolesław: — na obiad czas.
— Wiesz co, panie Bolesławie — odpowiedział, — kiedy nam tak idzie, to możeby do wieczoru?...
— Wieczorem właśnie najlepiej, — wtrącił Michał.
— Ale panowie głodni...
— W istocie — odezwał się regent, — przekąsić wartoby, ale do domu daleko, a z sobą nie mamy nic. A szkoda opuszczać sposobności, bo w polowaniu, to jak w kartach: albo jest szczęście, albo niema; prawda, Michale?

— Nie znam się ja na kartach, ale skoro wielmożny pan tak mówi, to zapewne tak jest...
Nagle regentowi przyszła do głowy myśl genialna, tak ją przynajmniej sam nazwał.
— Słuchaj-no, Michale, — rzekł.
— Słucham, wielmożny panie.
— Daleko stąd twoja siedziba?
— Bliziutko, za kilka pacierzy zajść można.
— To ślicznie; idziemy do ciebie na śniadanie. To jest myśl genialna!...
Chłop oczy szeroko otworzył.
— No cóż? nie zapraszasz?
— Wielmożny panie, z duszy serca, ale u mnie niema takiego jadła, żeby według pańskiej mody było.
— A cóż masz?
— Ot, jak w prostym stanie, u biednego człowieka...
— Wódka jest?
— A dyć jest gorzałczysko proste, jeżeli panowie nie wzgardzą; chleb, Bogu dzięki, też jest; poszukawszy, może tam baba kawałek sera zdybie, albo jakiej okrasy, kilka jaj...
— Wybornie! Wiec jakże, panowie? idziemy do Michała?
— Idziemy...
— Ta niech wielmożny panicz poprowadzi, a ja pobiegnę, żeby panowie nie czekali długo.
Kiedy myśliwi przyszli na miejsce, na polankę, zastali przed chatą Michała wielką krzątaninę. Michałowa z córką, ładną, tęgą dziewuchą, nakrywała stół przed domem, Michał wynosił z chałupy najpiękniejsze talerze, jakie posiadał, różne co do wielkości i formy, ale wszystkie jak najjaskrawiej malowane.
Myśliwi zasiedli do stołu. Michał z żoną i córką usługiwali z całą uprzejmością. Stary dobrze wiedział, że przyjęcie takich gości sowicie mu się opłaci, więc chętnie wynosił, co miał najlepszego.
Była wódka i dobry chleb razowy, ser i jajecznica i miska gorących kartofli, — a na deser plaster świeżego, pachnącego miodu.
— Lukullusowa biesiada! — mówił regent. — Nie pamiętam, żeby mi kiedy tak smakowało, słowo daję... Pysznie jadasz, Michale, i widzę, żonę masz gospodarną.
— A juści, jest baba...
— I córeczka... słowo daję, śliczna dziewczyna. Zapewne wesele niezadługo? Jakże ci na imię, dzieweczko?
Zasłoniła oczy fartuchem i uciekła, nie odpowiedziawszy na pytanie.
— Basia — rzekł za nią ojciec, — wstydzi się, głupia...
— Nie dziw, wielmożny panie — odrzekła Michałowa, — dzikie to, w lesie chowane, ludzi mało kiedy widzi, więc się boi...
— To nic złego — rzekł sentencyonalnie regent, — to lepiej. Zaraz znać, że dziewczyna skromna, dobrze wychowana, moralna; to grunt, moja kobieto. Niech będzie skromna a pracowita — to najpiękniejszy posag dziewczyny.
Posiliwszy się, regent zapalił cygaro i puszczając kłęby dymu, wpatrywał się w las, otaczający polankę i siedzibę gajowego, jak ścianą. Wiatr rozpędził chmury, ukazało się słońce i promieniami, padającymi ukośnie, ozłociło liście dębów i ciemne gałęzie sosen, rzucało blaski na trawę, paprocie, mchy i wszystkie te drobne roślinki, które tworzą kobierzec u stóp wielkich drzew, olbrzymów leśnych.
— Ślicznie tu jest! — rzekł.
— A tak, prześlicznie — zawołał Feliks. — Nic piękniejszego niema nad naturę.
Pan Gorgoniusz uśmiechał się trochę ironicznie.
— Proszę — rzekł, — więc panowie uznajecie tę piękność?
— Nie rozumiem dobrze pytania, panie regencie.
— No, niby sądząc z tego, cośmy mówili przed kilku dniami, możnaby wnioskować, że nie...
— Widocznie nie zrozumieliśmy się.
— Być może... zdaje mi się jednak, że... ale dajmy za wygraną wszelkim dyskusyom. Dzisiejszy dzień poświęcony jest wyłącznie myśliwstwu. Cóż, Michale, spróbujemy jeszcze szczęścia?
— Dlaczego nie, wielmożny panie! tylko teraz pójdziemy na inne bagienko. Ja zaprowadzę.
— Wołajże swoje kobiety, niech jej podziękujemy za gościnne przyjęcie i za pyszny obiad, jaki nam wyprawiła.
Michałowa, bardzo zażenowana, wysłuchała komplementów pana Gorgoniusza i cofnęła rękę, gdy jej dość hojny datek chciał złożyć, ale regent niełatwo ustępował.
— A nie, nie, moja kobieto — mówił, — tak się nie godzi! Ja stary jestem i wiem, jak kogo uszanować. Za przyjęcie pieniędzy nie daję, bo gościnność zapłaty nie przyjmuje, ale dla Basi na wstążki zostawić coś mogę, i to przyjąć musicie.


...Baśka przypatrywała się im z za węgła...
Baba, uszczęśliwiona datkiem, odprowadziła gości aż do wrót, a Baśka przypatrywała się im z za węgła. Dopiero potem rozgadały się obie. Panicza z Lasku widywały nieraz i zawsze mówiły, że jest, jak malowanie, ale ten obcy, stary pan, bardzo im się podobał, że taki rozmowny i wspaniały.

— Nic nie zganili, matulu — rzekła dziewka, — wszystko jedli.
— A tybyś nie jadła takich smaków?
— Oj... oj... abyście jeno dali.
— To weźże co chcesz i podjedz, tylko i dla tatula zostaw. Niech już u nas będzie dziś święto...
— Matulu!
— A co?
— Stary pan pięć rubli na wstążki dał, ale co mi po wstążkach? Ja prosiaka kupię, to się uchowa.
— E, głupia... Czekaj-no, ojciec też darmo po bagnach nie chodzi i z próżną garścią nie wróci.
— To i co? Co ojciec wezmą, to ojcowe, a co my, nasze...
— Może go namówię, złożymy, to się może co lepszego kupi...
— Bodaj ta... a co?
— Może jałówczynę.
— O la Boga! wielkich pieniędzy trzeba na taki sprawunek.
— Nie frasuj się, mam ja kilka papierków we schowaniu — a jakbyś krowinę miała, to zarazby tu Franek z Pokornickiej Woli przyleciał.
— On i tak przyleci.
— A ty skąd wiesz?
— Bo takie jego prawo, żeby przyleciał.
— Już ty pewno z nim musiałaś co rozmawiać!
— A jeno; niby to matula nie rozmawiali, jak byli młodzi?
Gdy Michałowa z córką, gawędziły o jałówce i Franku, Michał prowadził swoich myśliwych na drugie bagienko, gdzie polowanie jeszcze świetniej się udało; regent strzelał sześć razy, a tak się zawsze szczególnie składało, że i Michał ze swej długiej rusznicy palił jednocześnie, i za każdym razem ptaki spadały.
Trwała ta zabawa do wieczoru. Słońce już zachodziło, rzucając blaski czerwone; czas było pomyśleć o odwrocie.
Michał, wynagrodzony przez myśliwych, pośpieszył do domu, błogosławiąc dzień szczęśliwy; regent, zachwycony pomyślnem polowaniem, był w złotym humorze.
— Przepyszny dzień, przepyszny dzień! — powtarzał, — nie przypuszczałem, żeby nam się tak znakomicie powiodło! Wszyscy trzej niby to nie jesteśmy myśliwi, a jednak, gdyśmy się wzięli do rzeczy na seryo, jakie rezultaty!
Śpiesznie powracali do dworu; na drodze niedaleko młyna, spotkali panią Feliksową z pannami.
— Ach, ojczulku — zawołała Wanda zdaleka, — co się stało? Byłyśmy niespokojne o panów.
— Jak widzisz, moje dziecko — odrzekł regent, — jesteśmy zdrowi, rzeźcy i tryumfujący. Uginamy się pod ciężarem zdobyczy.
— Któż to tyle zabił?!
— Wszyscy... Pan Bolesław, pan Feliks i ja, nie chwaląc się.
— Jak to? i ty, Feliksie? — zapytała zdumiona pani Anastazya, — nie wiedziałam, że taki talent posiadasz.
— Znasz zapewne przysłowie o chłopie, co strzela... — odrzekł. — Ja od dzisiejszego dnia zaczynam wierzyć w fatalizm...
— Cóż to ma za związek jedno z drugiem?
— Jestem przekonany, że kaczkom, które zabiłem, śmierć była na dziś przeznaczona. Gdyby nie moja strzelba, skończyłyby życie w inny sposób, ale dziś...
— Tak, pani łaskawa — dodał regent, — fatalizm czy nie fatalizm, to wszystko jedno, dość, że nie traciliśmy czasu napróżno... Przypominam przy tej sposobności, że pewna młoda osoba miała na paluszku upiec zwierzynę, jaką my zabijemy. Słowo się rzekło, panno Anielo...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.