<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

N
Następnego dnia panna Malwina i Wanda, zmęczone podróżą, spały dłużej, niż zwykle, regent zaś, aczkolwiek kości go bolały, wstał o zwykłej godzinie i obejrzawszy maleńkie swoje gospodarstwo, pojechał do miasta.
Stęsknił się do kolegów, do winta, a nowinki miejskie, najświeższe wiadomości o dokonanych sprzedażach i tranzakcyach miały dla niego obecnie urok szczególny. W Lasku było mu dobrze, bawił się — ale nie miał tego, co się stało konieczną życia jego potrzebą — nie miał miasta.
Przedewszystkiem pobiegł do cukierni.
Właściciel tego zakładu, uprzejmy Szwajcar, od pół wieku w tem mieście osiadły i nie mogący się jeszcze pozbyć cudzoziemskiego akcentu, ujrzawszy pana Gorgoniusza, aż wybiegł z za bufetu, aby go powitać.
— Ach, szanownego, kochanego pana regenta! — wołał, akcentując silnie ostatnie sylaby, — powitać, powitać, o zdrowie zapytać!... Nie mieliśmy honoru dawno, bardzo dawno...


— A szanownego, kochanego pana regenta!..

— Jakże się miewasz, panie Francesco?
— Bardzo mało, panie dobrodzieju, bardzo maleńko, zaledwie cokolwiek... Zaziębiłem płuca, doktor był, medycynę dał...
— Ale teraz lepiej już?
— Bardzo mało, bardzo mało, ale... w sklepie jestem, do usług kochanych gości...
— Cóż tu słychać?
— O! dużo słychać...
— Cóż takiego?
— Zegar na wieży trzy dni nie chodził, reparowali go; na przedmieściu góra się obsunęła, dwa domki rozebrali; żydowski rabin umarł, pochowano go przed tygodniem; naprzeciwko okradli sklep; cukier zdrożał; majątek Ząbki sprzedany; pan Roman powrócił...
— A słyszałem, ożenił się podobno...
— Troszeczkę, panie dobrodzieju, w Warszawie.
— Widziałeś pan panią Romanową?
— Miałem ten honor: byli oboje w cukierni, kupowali ciastka kremowe. Pani się zna. Chwaliła, że takie same jak w Warszawie u Lourse’a, tylko większe. Firma nasza uczciwa, nie skąpi kremu dla łaskawych konsumentów, nie żałuje nic...
— Ładna pani młoda?
— Rzecz gustu, panie dobrodzieju, podług upodobania.
— Ale podług pana, przecież znawca jesteś...
— Oho! ci devant znawca, koneser... Tak, panie dobrodzieju, koneser, koneser... ach! to już dawno minęło...
— Ależ nie odpowiadasz pan wprost na zapytanie: czy pani Romanowa ładna, czy brzydka?
— Bardzo, bardzo ładna, ci devant... i monumenti della bellezza passata... Ricordi...
Regent się śmiał.
— Więc teraz brzydka jest zapewne, jak noc...
— Firma uczciwa, panie dobrodzieju, nie obmawia swoich klientek! Pan dobrodziej pozna, osądzi podług gustu własnego...
— Podobno energiczna...
— Podobno... Tak słyszałem... duża energia, dama z energią.
— A Roman często przychodzi?
— Po ciastka przychodzi — tak...
— A na czarną kawę, na szachy, na pogawędkę, na gazety?..
— Nie bywa teraz, zmienił gust.
— Zmienił?
— Kto się ożeni, to się odmieni, panie dobrodzieju. Wszyscy są tego zdania...
— Zapewne. A cóż porabia pan Kalasanty?
— Pan Kalasanty? Zawsze wesół, zawsze zdrów, atleta... gimnastyk... Jeżeli pan dobrodziej zechce pół godzinki przepędzić nad gazetą, to się pan z nim zobaczy...
— Przyjdzie?
— Zawsze bywa o tej porze, punktualnie. W osobnem naczyniu gotuje się kawa specyalnie dla niego.
— Ależ on o dziewiątej jada gorące śniadanie.
— Tak, ale dopiero o dwunastej ma obiad, a nie może znosić długiego antraktu. A propos... zapomniałem o najważniejszej rzeczy powiedzieć.
— Cóż takiego?
— Od tygodnia mamy teatr. Doskonałe towarzystwo. Cztery razy tygodniowo grywają. Bilety, jak zwykle, u mnie. Może zatrzymać dla pana dobrodzieja lożę na jutro? Znakomita sztuka, bardzo chwalą. Artyści primo cartello, artystki piękne, repertuar odświeżony...
— Dziękuję; jeszczem się nie rozpatrzył po przyjeździe i nie wiem, co mi na jutrzejszy dzień wypadnie. Zresztą, wiadomo panu, że za teatrem nie przepadam, wolę inne rozrywki, a przedewszystkiem towarzystwo.
— Gazety świeżutkie: prosto z poczty — mówił uprzejmy cukiernik, rozkładając na stole dzienniki, osadzone na kijach. — Gazety, tygodniki, illustracye warszawskie, francuskie, niemieckie, a pana Kalasantego tylko co patrzeć. Herbata z cytryną, ciasteczka? jak zawsze?..
— Jak zawsze, kochany panie...
Pan Gorgoniusz zatopił się w gazetach i studyował pilnie artykuł o jakimś drobnym konflikcie politycznym, gdy wtem drzwi otworzyły się z hałasem, i Kalasanty wbiegł do sali.
— Kawa dla mnie, tylko gorąca, jak ogień! — krzyknął na usługującego chłopaka.
— Moje uszanowanie szanownemu koledze, — odezwał się regent.
— A nareszcie! jesteś przecie, jakże się miewasz? kiedy powróciłeś? a czy otrzymałeś list ode mnie?
— Jestem; miewam się dobrze; powróciłem wczoraj; list otrzymałem, a za pamięć i wiadomości dziękuję.
— Bardzo długo bawiłeś na wsi, kochany regencie. Musiałeś się też i wynudzić śmiertelnie...
— Przeciwnie, przepędzałem czas doskonale.
— Wyobrażam sobie, żeś godnie podtrzymywał na zapadłej prowincyi sławę naszych winciarzy i w kozi róg zapędziłeś zaściankowych fuszerów, chociaż, co prawda, takie łatwe zwycięstwa nie sprawiają szczególnej satysfakcyi.
— Nie grałem wcale.
— Czy może być?!
— Na seryo.
— Jabym nie wytrzymał. Gdyby nie było partnerów, nauczyłbym grać wszystkich domowników, chociaż i tego nie potrzeba, bo niema przecież tak zapadłego kąta w kraju, żeby się nie znalazł sąsiad, doktor, aptekarz, ksiądz...
— Zapewne, ale mi o to wcale nie chodziło; przeważnie przepędzałem czas na świeżem powietrzu, chodziłem dużo, polowałem...
— Polowałeś? proszę! Nie wiedziałem, że jesteś myśliwy.
— Pokazuje się, że mam talent wrodzony; zabiłem moc kaczek...
— Dzikich?!
— Oczywiście... Któżby do swojskich strzelał?
— Pyszne jedzenie kaczka; bardzo lubię. Na śniadanie mogę zjeść jedną, na obiad dwie. W gruncie rzeczy nie wielki to ptaszek, zabawka raczej, niż jedzenie...
Mówiąc, pan Kalasanty połykał gorącą kawę i ciastka; w ciągu kilku minut sprzątnął wszystkie, ile mu podano.
— Apetyt zawsze ci służy, — rzekł regent.
— W ogóle jadam mało, ale za to często. Dziś na śniadanie talerzyk zrazów z kaszą, teraz szklaneczka kawy i do obiadu już nic a nic. Na obiad niby trochę więcej, ale za to aż do herbaty ścisły post.. Chyba kilka jabłek albo gruszek dla zdrowia, przy herbacie cokolwieczek i byle czego, a kolacya, jak zwykle, odrobina mięsa, trocha sałaty lub kartofli, oto całe moje pożywienie dzienne. Po troszeczku, a często... Jak ptaszek — daję ci słowo, Gorgoniuszu.
Regent miał wielką chęć powiedzieć swemu przyjacielowi, że taki ptaszek nazywa się po polsku: wilk, — ale wstrzymał się z tą uwagą, nie chcąc robić żarłokowi przykrości.
— No, cóż powiesz o postępku Romana? — zapytał Kalasanty.
— A nic.
— Jak to nic? Waryatem być trzeba, żeby na starość zaprzęgać się w takie jarzmo...
— Mój kochany, jeżeli mu z tem dobrze, to owszem; powinszować tylko...
Pan Kalasanty nie mógł się zgodzić na to zdanie i usiłował przekonać regenta, że Roman postąpił jak najgorzej; że można mu przebaczyć wiele błędów, ale tego nigdy. Wolność osobista jest najdroższym skarbem człowieka; jego przyzwyczajenia, wyrobiony przez lata tryb życia, rozkład wszystkich godzin dnia, towarzystwo, niewinne rozrywki, kuracya, — boć przecież każdy ma swój system kuracyi, — to wszystko, co przez długie lata było treścią życia, małżeństwo burzy, rujnuje, rozwala w gruzy. I za co? dla czego? po co?
— Waryat jest. Wyobraź sobie, onegdaj spotykam go na ulicy. Niesie w ręku jakiś przedmiot dość długi, owinięty w gazetę. Pytam żartem co to jest: flotrowers czy laska? Odpowiada, że parasolka! A niechże cię nie znam! Parasolkę niesie do reparacyi, bo pani kazała... No, no, poczekajmy jeszcze z tydzień, będzie chodził do miasta po nici, albo po włóczkę! Jabym za żadne skarby świata nie poszedł... Wieczory prawie wszystkie przepędza w domu, z resursy się wykreślił, a przy obiedzie, jak słyszę, wolno mu wypić tylko jedną szklankę piwa... Ja nie mam nic przeciwko wstrzemięźliwości, owszem, uznaję jej najlepsze skutki, ale niechże ta wstrzemięźliwość wynika z dobrej woli, nie zaś z przymusu.. Owszem, niech ja piję tylko jedną szklaneczkę; niech nie pijam wcale, ale zarazem niech wiem, że nikt mi nie kwestyonuje prawa wypicia całego antałka, beczki, okseftu, jeżeli mi się podoba! Taki, proszę cię, Roman zrzeka się dobrowolnie swego „habeas corpus.“
— Przecież go żona na klucz nie zamyka!
— Literalnie nie, ale faktycznie. Śliczny mi „habeas corpus,“ skoro trzeba wykreślić się z resursy, nosić stare parasolki do reparacyi, prowadzić żonę na spacery, chodzić z nią do teatru, do kościoła, wszędzie, dokąd ona iść chce i dokąd prowadzić się każe...
— Ale za to, ma z niej, jak pisałeś, znakomitą partnerkę do winta.
— Nietylko do winta; może używać ile chce bezika, pikiety, bo jejmość wszystkie gry zna wybornie.
— Więc jest i dobra strona...
— Ale śmieszna, regencie, śmieszna, jak cię kocham!... Salezy, który, jak wiesz, ma język złośliwy, już to wyzyskał i puścił w mieście koncept, że Roman grywa w winta z asystencyą... żony... Ostatecznie, straciliśmy doskonałego towarzysza bezpowrotnie, bo jejmość coraz bardziej będzie go trzymała na uwięzi. Taki Herod... Poznasz ją zapewne. Zdaje się nawet, że w tym tygodniu ma być u nich przyjęcie...
— Nie mogę przecież u nich być, dopóki mi wizyty nie złożą.
— Na to długo czekać nie będziesz; magnifika lubi towarzystwo, i gdyby nie to, żeś wyjechał na wieś, niezawodnie już byliby oboje u ciebie. Możesz być pewien, że nie minie ciebie ten zaszczyt.
— Bardzo rad mu będę...
— Ocenisz jej uzdolnienie karciane. Co prawda, to nie grzech; gra jejmość koncertowo... Liczymy też na ciebie, że ją trochę zawstydzisz...
Pan Gorgoniusz miał do załatwienia interes w hypotece. Poszli więc razem z Kalasantym.


...Pełno tam było ludzi, adwokaci, regenci...

W tych ponurych, sklepionych izbach, z oknami zaopatrzonemi w grube kraty żelazne, w izbach pełnych ksiąg wielkich, ciężkich, w skórę oprawnych, w izbach pełnych dymu z cygar, a gwarnych, regent znalazł się w swoim żywiole.
Pełno tam było ludzi; adwokaci, regenci, właściciele domów i majątków ziemskich, Żydzi, spekulanci, faktorzy, uwijali się w ruchu gorączkowym, wszystkim było pilno, każdy chciał swoją sprawę załatwić jak najprędzej, ten szukał jednej księgi, ów drugiej, trzeci dziesiątej...
Naraz rozległ się ochrypły głos jakiegoś jegomości:
— Proszę o księgę: „Koronówek litera B!“
— To Wolmańskiego majątek, — rzekł pan Gorgoniusz do swego towarzysza.
— A tak...
— Ciekawym, co on robi za akt, że mu księga potrzebna?
— Nie wiem; ale jeżeli życzysz sobie, mogę się w tej chwili dowiedzieć. Ten zakatarzony jegomość jest dependentem u regenta Górskiego.
— Ależ znam go doskonale!
— Więc chodźmy do kancelaryi, to się dowiemy...
— Ja tu — odrzekł pan Gorgoniusz, — mam zamówić wypis, ale jeżeli jesteś łaskaw, to się dowiedz.
— Skoro ci na tem zależy, kochany regencie natychmiast.
— Ależ nic mi nie zależy, bynajmniej, prosta ciekawość, jedynie ciekawość. Hypoteka Koronówka, o ile mi wiadomo, dotychczas była zupełnie czysta; oprócz sumy Towarzystwa kredytowego, nie obciążał jej ani grosz długu. Oto powód, dla którego mnie zażądanie księgi interesuje.
Tym razem pan regent nie powiedział prawdy, a hypoteka Koronówka obchodziła go z innego powodu. Pomimo wszystkiego bowiem, pomimo kategorycznej odpowiedzi córki, pomimo jej zamiarów i rady Salezego, regent nie tracił nadziei, że ostatecznie Wandę po swojej myśli za mąż wyda. Zdawało mu się, że spostrzega rodzącą się w sercu Wandy sympatyę dla Bolesława, ale wiele sobie z tego nie robił, wiedząc, że młodzieniec ma zamiar wyjechać dość daleko i objąć obowiązki w cukrowni. Regent uplanował sobie, że pozornie będzie się na wszystko zgadzał i zarazem wszystko zwłóczył, licząc na to, że czas stanie mu się najlepszym sprzymierzeńcem...
Pannie — myślał sobie — wszelkie mrzonki, mające dotychczas urok, spowszednieją, a zręczna dyplomacya ojca obudzi w niej zamiłowanie do innych zupełnie ideałów. Przejdzie rok, dwa, a wtenczas zjawi się zięć, upatrzony zawczasu, i zabierze pannę, jak swoją... Z tego to powodu regent ciągle o Wolmańskim myślał, i obecnie, usłyszawszy, że księga jego majątku potrzebna jest do jakiegoś aktu — zaciekawił się bardzo.
Kalasanty nie dał długo na siebie czekać. Nie upłynął kwadrans, gdy powrócił uśmiechnięty i zadowolony z siebie.
— Już wiem! — rzekł, odprowadzając regenta w sam kąt izby, gdzie było miejsce swobodne.
— A cóż?
— Zwyczajna pożyczka hypoteczna...
— Co?!
— Wyraźnie mówię: pożyczka hypoteczna; piętnaście tysięcy na sześć procent rocznie; pierwszy numer po Towarzystwie, a ponieważ Towarzystwo w trzech czwartych spłacone — więc i w pierwszej połowie szacunku. Murowana lokacya, nie prawdaż?...
— Zapewne... Któż daje?
— Niejaka pani Weronika Migdalska, de domo Przetakiewiczówna, wdowa po obywatelu tutejszego miasta. Niedawno sprzedała dom i obecnie lokuje pieniądze na Koronówku. Listami zastawnymi wypłaca... a wzdycha przy tem, a jęczy, a płacze, jakby była na pogrzebie... Nie może się baba rozstać bez lamentu z pieniędzmi.
— Znam i tę jejmość. Oczywiście, Wolmański jest przy akcie...
— Jest. Chcesz się z nim widzieć?
— Nie; nie mam do niego interesu, tak się pytam, jedynie przez ciekawość. Ostatecznie cóż mnie to obchodzi?
Kalasanty spojrzał uważnie na swego starego przyjaciela. Pewna myśl przemknęła mu przez głowę.
— Domyślam się — rzekł. — Dziwi cię, na co człowiek tak zamożny potrzebuje pieniędzy.
— Może chce dom kupić, albo majątek ziemski.
— Skądże znów? Dom ma, a Koronówek swoją drogą. Coby robił z innym majątkiem? To nie dla niego. Ja to jednak spenetruję, i będziemy wiedzieli doskonale. Nie chwaląc się, kochany Gorgoniuszu, jestem do śledztwa jedyny, i przez długoletnią praktykę kryminalną wyrobiłem w sobie taki talent, że mi każdy złodziej, bez wyjątku, wyśpiewywał wszystko, co tylko kiedy zbroił i co zbroić zamierzał.
— Ależ Kalasanty, cóż to ma za związek?!
— No tak, pożyczka hypoteczna jest rzecz cywilnej natury, ale jeżeli idzie o zbadanie motywu, jaki skłonił pożyczającego do obciążenia majątku, to biegłość śledcza zbyteczną nie jest, przeciwnie, ułatwia ona...
Rozmówiwszy się jeszcze o wypis, zasięgnąwszy informacyi, jakie mu były potrzebne, regent z panem Kalasantym opuścili kancelaryę hypoteczną i udali się do sądu, zobaczyć, co się też tam dzieje. Bardzo często zaglądali do tego przybytku sprawiedliwości z przyzwyczajenia.
Tam można było spotkać znajomych adwokatów, dowiedzieć się o różnych interesach, o nieruchomościach do sprzedania, sumach hypotecznych do odstąpienia. Pan Gorgoniusz lubił o takich interesach wiedzieć, nie dlatego, żeby sam w spekulacye się bawił, ale niejednokrotnie proszony był przez swoich dawnych klientów o informacyę lub radę. Radził też i informował bezinteresownie, dla przyjemności własnej, dla tego miłego przekonania, że jeszcze jest pożyteczny i że ludzie go mają za doskonałego prawnika.
Była to próżnostka starego jurysty, nieszkodliwa nikomu, a w wielu razach pożyteczna. Pan Gorgoniusz nieraz mógł się pochwalić, że w zawiłej kwestyi do niego po radę przyszli, i przy tej sposobności, powiedzieć coś o starej generacyi prawników, do której należeć uważał sobie za zaszczyt.
— Tylu mają młodych — mówił z dumą, — a jednak bez nas się nie obędą!
Gdy znalazł się w gmachu sądowym, wśród znajomych, tracił rachubę czasu. Siedziałby tam cały dzień i słuchał.
Kalasanty wymknął się pod jakimś pozorem, bo już się południe zbliżało, więc systemem przyjętym przez ptaszki, musiał dziobnąć parę talerzy zupy i kilka kawałków pieczystego, pogimnastykować się trochę dla strawności, wypalić cygaro, wypić kawę.
Wszystkie te czynności spełniał z namaszczeniem, w skupieniu ducha i nie cierpiał, gdy mu je przerywano.
Regent znał tę słabostkę swego przyjaciela, nie chcąc mu więc przeszkadzać, pożegnał go, prosząc, ażeby nie zapominał o willi.
— Wiesz, jakie są w moim ogrodzie renklody — dodał dla zachęty.
— Wiem, wiem, pyszności!.. a czy już dojrzałe?
— Właśnie, w samą miarę...
— A to wpadnę do ciebie, Gorgoniuszu, lada dzień. A czy nie obrazisz się, jeżeli wezmę z sobą koszyczek? Maleńki, taki oto, aby dla zabawki.
— Ależ nawet dwa i spore! Z całą przyjemnością. Znajdzie się jeszcze i co więcej na drzewach.
— Owoce, zwłaszcza przy ruchu, są wyborne dla zdrowia — rzekł Kalasanty. — Stawię się tedy z koszyczkiem...
— Czekam, choćby dziś...
Załatwiwszy jeszcze kilka sprawunków, regent ruszył do domu i przez całą drogę zastanawiał się nad pytaniem: co Wolmańskiemu może być po pieniądzach i na jaki cel zamierza ich użyć?
Robił różne przypuszczenia, ale ani jedno nie wydało mu się dość usprawiedliwionem i prawdopodobnem.
Przy obiedzie rozmawiał pan Gorgoniusz z siostrą i z córką. Pobyt na wsi dostarczał przedmiotu do pogadanki. Przypominano sobie różne szczegóły, mówiono o polowaniu, które się tak świetnym zakończyło rezultatem.
Godziny popołudniowe spędził regent w swojej kancelaryi; córka prosiła go o chwilę rozmowy.
— Nie, moja Wandziu — odrzekł, — dziś ci służyć nie mogę, muszę się rozpatrzyć w pewnych papierach. Jutro, pojutrze, owszem. Mamy czas, nikt nas nie goni...
Właściwie nie miał żadnych papierów do rozpatrywania, chciał tylko rozmowę, której treści domyślał się naprzód, odwlec.
Usiadł na fotelu swoim ulubionym, wypłowiałym ze starości, zapalił fajkę i zadumał się.
Rozważał w myśli wszystko, co słyszał od Wolskiego, Bolesława i jego matki; przyszedł mu na pamięć Lasek i ów chłop, orzący liche zagonki.
Tak, — myślał sobie, — prawda... życie ciężkie, trzeba nowych dróg szukać, a że jeszcze nie są gotowe, więc je torować należy. Nam łatwiej było, naszym dzieciom trudniej... Kalasanty powiada, że to wszystko nic nie warto, że to gonienie wiatru w polu, kręcenie biczów z piasku. Zapewne, ale przecież oni mają trochę słuszności. Tak, mają trochę, dużo nawet. Fakta za nich mówią. Ta kobieta, wychowana w dostatkach, w zbytkach, wątłego zdrowia, znalazłszy się w położeniu ciężkiem, prawie bez wyjścia, na rozdrożu, stawia jednak losowi złemu opór, nie daje się. Chwyta się jako jedynej nadziei ratunku, kawałka roli tak lichej, na którąby ani jej ojciec bogacz, ani mąż nie spojrzał. Bierze się do tego bez znajomości rzeczy, jedynie tylko z wolą, pracuje, skąpi, znosi prywacye. Skąd moc? Oczywiście z duszy ją bierze, z serca, z wielkiej miłości dla dzieci, z tych źródeł, które nie są zaliczone do żadnej kategoryi majątków, a przecież taki wielki majątek stanowią. I wytrwała, zdobyła czego jej potrzeba, ukręciła ów bicz, dokonała tego, co niemożliwem prawie się wydawało. I jeszcze z tej szkoły doświadczenia naukę wyniosła. „Mniejsza o majątek — mówiła przy pożegnaniu, — dajmy dzieciom siłę, przygotowanie do wałki z losem — to najlepszy posag...“ Prawda, to wszystko prawda, ale z jakimże losem ma walczyć moja córka? Cóż jej grozi? Człowiek, którego chciałbym widzieć jej mężem, ani swojego, ani jej majątku nie strwoni, przeciwnie, podwoi go raczej, a może i potroi... Na cóż więc jakieś marzenia, dążenia, próby samodzielności — po co?
Wstał i po stancyi przechadzać się zaczął, chodził bez przerwy, tarł czoło; przyszli mu na myśl Wolscy.
To znów co innego; dwoje biedaków: on sierota, ona córka niezamożnych ludzi. Każde z nich torowało sobie samo ścieżkę życia. Pobrali się — może to lepiej, może gorzej. Niby lżej we dwoje, ale za to nowe obowiązki, a ciężkie... Uczył się, męczył, dobijał i czegoż się dobił?... Posady w fabryce! Jest-że to co? — Nic! Fabryka się spali, właściciel zbankrutuje albo sprzeda zakład — no, i znowu szukaj wiatru w polu. Gdzie podstawa bytu, gdzie emerytura, zabezpieczenie starości? Feliks dowodzi, że i na to czas przyjdzie, powstaną kasy i stowarzyszenia. Co to warto? Żeby był przy mnie praktykował, i chociaż na dependenta się wyrobił, miałby pewniejszy los. Póki świat światem, ludzie interesa pieniężne między sobą mieć i akta notaryalne robić muszą. Kupno i sprzedaż, pożyczka, dzierżawa, współka, to czy owo, zawsze będzie, nie ustanie nigdy, a wszystko inne przemija. Pani Zofia swego syna także jakimś technikiem zrobiła: cukier ma ważyć! Co to warto! Niby coś, a w gruncie rzeczy nic... A ci się jeszcze cieszą! Cieszą się i pysznią, że nowe ścieżki torują, że Amerykę odkryli... w tkalni, garbarni albo w sklepie za ladą. I niech ich tam, niech się cieszą, niech kują czy garbują, skoro taka moda, ale czemu mi córkę na nowe dróżki prowadzą? Przecież to nie ich dziecko, tylko moje; jam ją wychował, ja dla niej żyłem i żyję; ja obmyśliłem dla niej przyszłość i szczęście... Czego mi to psują? Mnie, pamiętam, ojciec nieboszczyk sędzia, gdym szkoły skończył, powiedział: „Pójdziesz, Gorgoniuszu, na aplikacyę“ — i ani mi w głowie było nie posłuchać. Poszedłem, no i pomaleńku, stopniowo, posuwałem się naprzód. Dziś mam kawałek chleba, dach nad głową do samej śmierci, siostrze zabezpieczę byt dożywotni, córce majątek dam. Nie były mi w głowie fanaberye, nie goniłem wiatru w polu...
Machnął ręką.
A tenże chłop w polu, tam pod Laskiem, ów filozof siermiężny, zadowolony ze swych piaszczystych zagonków, dowodzący, że niema złego gruntu, tylko źli gospodarze, — to także jeden z tych, może nawet ich bezwiedny pierwowzór.
Piękny zegar szafkowy, antyk, szóstą godzinę wydzwonił i przerwał te rozmyślania.
Pan Gorgoniusz spojrzał przez okno i spostrzegł zbliżających się gości.


Okazały pan Kalasanty niósł w ręce koszyk elegancki.

Byli to dwaj antagoniści, dla tego może dotrzymujący towarzystwa jeden drugiemu, aby się módz sprzeczać i kłócić bez ustanku.
Przyszli z miasta pieszo.
Okazały pan Kalasanty niósł w ręce kosz elegancki z przykrywką, ale w rozmiarach pokaźnych, szczupły zaś jego towarzysz, w okularach niebieskich, kroczył obok z ironicznym uśmiechem na ustach.
Kalasanty ocierał spocone czoło, Salezy zapiął kołnierz od paltota pod samą szyję i wyglądał tak, jakby febra nim trzęsła.
Regent wybiegł na ganek, aby gości powitać.
— Jakże to dobrze, żeście przyszli! I pieszo?
— Dla spaceru, cóż to znaczy!...
— Ja — rzekł Salezy, — proponowałem dorożkę do współki, ale pan Kalasanty jest skąpszy, niż Roman po ożenieniu.
— Powtarzam, że nie dla skąpstwa, lecz dla ruchu...
— I z koszyczkiem! — dodał Salezy, — z koszyczkiem, żeby się podróż opłaciła. Regencie, on ci z korzec kartofli w ten koszyk zabierze, a może kopę kapusty lub cielę...
— Niechże bierze, co chce! Serdecznie rad jestem, żeście przyszli. Daj-no, panie Kalasanty, ten kosz, tymczasem postawimy go na ganku, a później Wandzia go każe napełnić.
— Nie udźwigniesz, Herkulesie!

— Nie obawiaj się, kochany panie Salezy: jeszczebym ciebie potrafił zanieść do miasta, nie tylko taki koszyczek!
— Nie będziesz go niósł, pieszo powracać wam nie pozwolę. Mateusz was odwiezie. Chodźcież do pokoju.
Pan Kalasanty chwalił wyborne renklody, potem przyniesiono zielony stolik, i przyjaciele przepędzili wieczór przy grze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.