Wspólny przyjaciel/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Spostrzeżenia Belli były aż nadto trafne. Złocony śmieciarz zmieniał się z dniem każdym i nabierał narowów, o któreby go nikt pierwej nie posądził. Nadymał się i przybierał tony wobec swych podwładnych; stał się szorstki dla służby, a nawet dla swego sekretarza. Pewnego dnia Bella, wszedłszy do jego gabinetu, zastała tam Rokesmitha, z którym pan Boffen omawiał jakiś interes,
— Czy nie przeszkadzam? — spytała, wchodząc.
— Ależ nie, nie, zawsze jesteś pożądana, — rzekł do niej Boffen z dawnym szczerym uśmiechem, ale skoro tylko zwrócił się do Rokesmitha, na twarzy jego ukazał się znów ten przykry wyraz, który Bella już znała. Układał właśnie wraz z Rokesmithem warunki wynagrodzenia za jego pracę tonem, który mógł dotkliwie urazić uczucia delikatne sekretarza.
— Zatem honoraryum moje wynosić będzie 200 funtów rocznie, — zaczął Rokesmith.
— Jakie honoraryum? Mów pan poprostu pensya. Wyznaczam panu 200 funtów pensyi rocznie, sądzę, że to ładny grosz.
— Ależ Noddy! — hamowała go żona.
— O cóż ci chodzi, moja stara? Jakem służył niegdyś u nieboszczyka Harmona, nikomu się nie śniło nazywać wynagrodzenia mego inaczej, jak pensyą i ja wcale się o to nie obrażałem. Sądzę, że i pan nie masz fałszywej dumy, panie Rokesmith.
— I ja tak sądzę, — odparł Rokesmith, podnosząc brwi z lekkiem zdziwieniem.
— Bo przyznasz pan sam przecie, że duma i ubóstwo nie idą z sobą w parze. człowiek ubogi niema być z czego dumnym. Nieprawdaż?
Rokesmith skinął głową. Bella obserwowała go z pod długich rzęs i nie mogła zdać sobie sprawy z jego uczuć, bo twarz sekretarza była niewzruszona.
— No, siadajże pan, panie Rokesmith.
Sekretarz przysunął sobie krzesło.
— Czemu pan czekałeś z tem na moje zaprosiny, czy także przez dumę? No, a teraz wróćmy do pańskiej pensyi, czyś pan z niej zadowolony?
— Sądzę tak samo, jak pan, że to ładny grosz.
— Ładny, czy nie ładny, ale tyle się wogóle płaci ludziom pańskiego stanu. Człowiek taki, jak ja, to jest, który ma majątek, powinien się liczyć z cenami. Nauczyli mnie ludzie bogaci, do których uczęszczam, jakie obowiązki wkłada na mnie majątek. Nie wolno mi podnosić cen dlatego, że mogę płacić więcej, niż inny; kupując naprzykład wołu na targu, płacę za niego cenę targową, nie mniej, ani więcej; to samo z sekretarzem. Płacę mu taką cenę, jaką się daje wogóle sekretarzom, to rzecz prosta.
— Bez wątpienia, — potwierdził spokojnie Rokesmith.
— A, i jeszcze jedno. Skoro kupuję wołu, czy barana, mam go dla siebie całego, to samo z sekretarzem. Skoro go płacę, muszę go mieć całkiem dla siebie.
— Czy to znaczy, że pan zakupujesz u mnie cały mój czas? — spytał Rokesmith.
— Naturalnie. Nie znaczy to, żebym wyznaczał panu zajęcie od rana do wieczora, ale muszę mieć pana wciąż pod ręką. Przeprowadzę więc dzwonek do pańskiego pokoju i dzwonić będę na pana ile razy go zapotrzebuję. Na noc, oczywiście, będziesz pan odchodził do swego mieszkania.
— Czy to wszystko? — spytał Rokesmith.
— Tak, na razie nie mam już panu nic do rozkazania.
Sekretarz powstał i oddalił się z papierami pod pachą. Przez cały ciąg tej rozmowy Bella nie spuszczała z niego oczu.
— Jak on może znosić to spokojnie, — myślała. — Dla marnych dwustu funtów tak się poniżać.
Po odejściu sekretarza złocony śmieciarz zaczął się niejako usprawiedliwiać.
— Spoufaliłem zanadto tego człowieka; wyznaję, że to moja wina. Nie umiałem dotąd obchodzić się z niższymi od siebie, świat mnie tego nauczył. Bogaty człowiek powinien trzymać w karbach swych podwładnych, grzeczność należy się tylko równym ludziom naszego stanu. — Bella słuchała tych wynurzeń z wielkim niesmakiem, a poczciwa pani Boffen z najszczerszem zmartwieniem.
— Daj pokój, moja stara, — pouczał ją małżonek. — Nie zapominaj, że nie jesteśmy już tem, co dawniej. Człowiek musi stosować się do swego stanowiska, tembardziej, że wiele osób pamięta o naszem pochodzeniu. Musimy trzymać krótko tak sekretarza, jak służbę, inaczej oni sami wsiądą nam na kark i pierwsi nas wyśmieją.
— Nie wierz mu, moje dziecko, — zawołała pani Boffen.
— Dlaczego? — zaprotestował spadkobierca.
— Bo ty przecie sam nie wierzysz w to, co mówisz, a Bella, którą bądź, co bądź kochasz...
— Bądź co bądź! dobra sobie jesteś kochanko. Kocham Bellę tyle prawie, co jej własny ojciec, a jeżeli osadziłem cokolwiek sekretarza, to trochę z jej powodu. Widując ją codziennie, chłopak mógłby sobie głowę zawrócić. A nie takiego przecie losu pragniemy dla pieszczotki naszej. Z taką buzią i z posagiem, który jej damy, będzie miała w czem wybierać. Nieprawdaż, pieszczotko? Nie zapominaj, że piękność twoja to drogi towar i który możesz korzystnie sprzedać, to prawdziwa kopalnia złota, z której możesz czerpać.
Tu mrugnął porozumiewawczo na swą wychowankę, która jednak nie czuła się zbyt zachwycona tą perspektywą świetnej przyszłości. Znalazłszy się w swoim pokoju, Bella próbowała uporządkować swoje wrażenia. W gruncie pan Boffen wypowiedział tylko jej własne przekonania, cóż więc mogło ją w nich urazić? Powracała jej natrętnie przed oczy twarz Rokesmitha. Sama nie wiedziała, czy ma go żałować, czy gniewać się na niego. Wrażenia te były jednak przemijające. Wir zabaw porywał ją coraz bardziej, Boffenowie pysznili się nią i niczego jej nie żałowali, królowała wszędzie strojem i urodą. W tym czasie zaprzyjaźniła się także z Sofronią Lammie, która przeniosła na nią część serdeczności, jaką okazywała dawniej Georgianie. Zabrała się nawet nie na żarty do swatania jej różnych przyjaciół swego męża, nie wyłączając nieśmiałego Fledgeby. Bella jednak miała mimo wszystko tyle zdrowego zmysłu krytycznego, że oceniła, jak należy, wartość tych panów i trzymała ich w należytej odleśłości. Za to Sofronia umiała ująć ją sobie zręcznemi pochlebstwami i widywano je teraz ciągle prawie razem, przejeżdżające się wspaniałym ekwipażem państwa Boffenów.
— Droga Bello, — rzekła raz do niej pani Lammie, — obawiam się, że trudno ci będzie znaleźć godnego siebie człowieka.
— Nie chodzi mi o człowieka, lecz o stanowisko, — rzekła stanowczo Bella.
— Rozumiem cię mój skarbie, nie możesz przecie zstępować niżej i przenosić się ze wspaniałego pałacu, w którym teraz mieszkasz, do jakiejś banalnej kamienicy. Piękność twoja potrzebuje ram odpowiednich. To jednak nie przeszkodzi, aby ktoś nawet nie zupełnie ciebie godny uległ twemu czarowi i zakochał się w tobie mimo twej woli nawet.
— Nudna to historya, te zachwyty, które się wzbudza, wcale ich nie pragnąc.
— Więc doświadczyłaś już tego?
— Dajmy temu pokój, droga Sofronio i nie pytaj mnie o nic — odrzekła Bella tonem, który, w rozmowach kobiecych znaczy: „Pytaj mnie proszę, bo pali mię wprost niecierpliwa chęć wyznania ci wszystkiego”. Sofronia tak też zrozumiała żądanie Belli, pytała więc, aż do skutku.
— Cóż to za oset przyczepił się samowolnie do twej czarownej osóbki?
— Nie mogę powiedzieć.
— Jakiś zuchwalec.
— Nietylko zuchwalec, ale i impertynent.
— Pozwól mi odgadnąć.
— Nie zgadniesz nigdy. Co byś powiedziała, gdyby to był nasz sekretarz?
— Co? ten pustelnik, co krąży u was bez słowa i chodzi tylnemi schodami?
— Nie śledzę jego kroków, — odparła Bella z niejakiem rozdrażnieniem, — ale to wiem na pewno, że tylnymi schodami nigdy nie chodzi. Otóż ten człowiek był o tyle zarozumiały, że mi się oświadczył,
— Oszalał biedak — rzekła z rezygnacyą Sofronia.
— O! przeciwnie — odparła Bella — wcale nie stracił głowy, bronił się owszem bardzo wymownie, ale ja dałam mu oczywiście do zrozumienia, co o tem myślę. Tylko, proszę cię, nie mów nikomu o tej nieprzyjemnej historyi. Państwo Boffenowie nie wiedzą o tem.
— Bądź spokojna moja droga, nie zdradzę cię — odparła Sofronia, składając na jej czole tkliwy pocałunek. Pocałunek judaszowy, bo w gruncie Sofronia gardziła pupilką złoconego śmieciarza, uważając ją za próżną, bezduszną dziewczynę, wyniesioną kaprysem losu. Bella ze swej strony nie lubiła pani Lammie i nie miała do niej zaufania, sama też nie wiedziała, dlaczego zwierza się jej ze swych sekretów, Byłaż to nieuchwytna potrzeba rozmawiania z kimś o tym nieznośnym sekretarzu? Bella nie mogła zataić przed sobą, że od pewnego czasu śledziła uparcie Rokesmitha, ilekroć zwłaszcza pan Boffen zaczynał go traktować z góry i przybierał wobec niego tony zwierzchnika. Bella pragnęła w duszy, żeby się sekretarz choć trochę zbuntował. Gdyby się choć zarumienił, albo brwi zmarszczył, — powtarzała sobie, — ale ta wiecznie spokojna twarz — czy można zrzec się do tego stopnia własnej godności dla tej marnej pensyi?
Zdarzyło się znów dnia pewnego, że Bella była świadkiem niemiłej rozmowy pana Boffen z sekretarzem, któremu spadkobierca robił ostre wyrzuty z powodu zbyt wielkich wydatków.
— Inaczej byś pan postępował, gdyby to były pańskie pieniądze.
— Przypuśćmy na chwilę, że tak.
— Milcz pan i nie przypuszczaj niczego, bo gdyby to były nawet pańskie pieniądze, byłoby głupotą, gdybyś je pan tak marnotrawił. Nie miałem zamiaru mówić panu niegrzeczności, ale pan musisz mnie zawsze wyprowadzić z cierpliwości. Słyszałeś pan historyę niejakiego pana Elwes?
— Tego skąpca?
— Dlaczego zaraz skąpca, to był panie rozumny człowiek, który nie chwalił się swem bogactwem, należy go naśladować. Albo naprzykład Daniel Dancer.
— Ten drugi sknera.
— Żadnych obelg, panie Rokesmith.
— Chciałem tylko powiedzieć, że ludzie, o których pan wspomniał, żyli w ostatniej nędzy i najgłębszem poniżeniu.
— Mieli do tego prawo, skoro się im tak podobało; czy lepiej byłoby, gdyby się zrujnowali i stracili wszystko, co do ostatniego grosza, do czego chcesz doprowadzić mnie i moją starą lady?
— Ludzie, o których pan mówi, spędzili całe życie w nędzy, z obawy przed nędzą.
— To im tylko zaszczyt przynosi, a zresztą taka jest moja wola, abyśmy oszczędzali tam, gdzie należy. Naprzykład pan wydajesz niepotrzebnie na mieszkanie. Przeniesiesz się pan do nas, a to, co płaciłeś tam, potrącimy z pensyi, wszak to sprawiedliwe. A czy masz pan własne meble?
— Tak jest.
— No, to bardzo szczęśliwie, nie będę potrzebował ich kupować.
Bella słuchała tego z rozszerzonemi zdziwieniem oczyma. Wszakże to zakrawało na wyzysk, a jeżeli sekretarz zgadzał się na wszystko, to zapewne dlatego, aby tu zamieszkać i być wciąż przy niej. Nieznośny człowiek. Zresztą rozmowa, którą toczył spadkobierca o sławnych skąpcach nie była dla niej nowością. Od pewnego czasu opanowała byłego śmieciarza jak gdyby mania w tym kierunku. Wyszukiwał w katalogach książek powieści lub życiorysów skąpych i chciwych ludzi, którzy zgromadzili znaczne majątki. Ona sama musiała mu w tem pomagać, wypatrując tytuły na wystawach księgarskich. Książki takie kupował spadkobierca, płacąc za nie chętnie wysoką nawet cenę, a, zakupiwszy je, biegł z niemi do swego literata, Silasa Wegg i kazał mu je odczytywać, lubując się tą lekturą. Obrazy brudnego sknerstwa, bezwzględnej chciwości nie raziły go wcale, przeciwnie, łechtały mile jego wyobraźnię, słowem było z nim coraz gorzej, a dusza jego, zatruta szkodliwym wpływem tej lektury, a może i nadmiernego bogactwa, zatracała zwolna, wszystkie swe szlachetniejsze cechy. Bella zdawała sobie sprawę z tego rozkładowego procesu, a przecież kult dla złota brał w niej wciąż górę nad innemi uczuciami i nie odstraszał jej przykład, jaki miała przed oczyma. Lektury, których słuchał pan Boffen, odbywały się po dawnemu wieczorami w starej jego willi. Działo się to z wielkiem niezadowoleniem Silasa Wegg, który obracał te właśnie godziny dla swych podziemnych robót. — Zanim pan Boffen nabrał upodobania do owych historyj o skąpcach, uprawiał on jeszcze długo szlachetniejszy rodzaj lektury, i tak po ukończeniu historyj upadku państwa rzymskiego, cofnęli się obaj ze swym literatem do dziejów starożytnych, doprowadzając je do momentu, w którym wojsko Aleksandra Wielkiego ryknęło płaczem, jak jeden mąż na widok wodza swego, przechodzącego ostry paroksyzm febry, której się nabawił w kąpieli. — Przyszła następnie kolej na historyę żydowską, a potem na żywoty Plutarcha, które spadkobierca uważał za bardzo ciekawe, ale mało prawdopodobne historye. Zdawało mu się, że ten autor sam w gruncie nie liczył na to, aby opowiadania jego wzbudziły bezwzględną wiarę w jego czytelnikach. Zwolna wszakże obaj za swym literatem przyzwyczaili się do tych narodów o niemożliwych do wymówienia nazwiskach, które wojują z sobą przez nieskończoną ilość lat, przebiegając kraje, przekraczające zupełnie utarte pojęcia, jakie przeciętnie porządny człowiek wiąże z nauką geografii.
Pewnego wieczoru, gdy upłynęła już godzina, o której spadkobierca ukazywał się zwykle w swej willi, Wegg, sądząc, że już wcale nie nadjedzie, zaczął gwizdać, co było umówionem hasłem, które sprowadzało tu zwykle wspólnika jego, pana Wenus.
Artysta anatom zjawił się też niebawem, przywitany przez Silasa radosnym okrzykiem i wierszowaną cytatą. Wenus był jednak w złym humorze i oświadczył, że poszukiwania, które prowadzą, są bezcelowe i nie doprowadzą ich do żadnego wyniku.
— Bracie, — odparł na to Silas Wegg, — wszakże i Rzym, który rozpoczął się od bliźniąt i wilczycy, nie odrazu został zbudowany.
— Czy twierdziłem przeciwnie?
— Nie bracie, nie! na to jesteś za uczony, ale zniechęcasz się zbyt łatwo.
— Przecież twój Boffen zna daleko lepiej od nas te pagórki, znał przytem nieboszczyka, jego gusta i zwyczaje, to też grzebałby w nich sam, gdyby tam co było do znalezienia.
W tej chwili dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego powozu. Silas nastawił uszu.
— To on, — zawołał kwaśno, — o takiej godzinie? ten człowiek niszczy we mnie sam resztę szacunku, jaki miałem dla niego.
Boffen dzwonił już, rad więc nie rad literat jego przywitać go musiał z udaną radością... Pan Boffen przywoził z sobą cały stos książek i był niezwykle ożywiony.
— Pomóż mi, Wegg, wyładować to wszystko, mamy tu same skarby, powiadam ci. Ale, jak widzę, masz tu kogoś u siebie.
— To jeden z moich przyjaciół, który przyszedł mnie odwiedzić.
— Bardzo dobrze, więc i on nam pomoże, a potem posłucha razem ze mną twego czytania, bo przeczytasz mi dziś jeszcze historyę o pewnym skąpcu. Nazywał się on Daniel Dancer. On i jego siostra, znalazłszy raz przypadkiem zdechłego barana, przyrządzili sobie z niego pasztet.
Z temi słowy pan Boffen dopilnował osobiście ułożenia tych wszystkich książek na stole przed ogniem, poczem Silas zabrał się do czytania tej budującej historyi. Odczytał więc najpierw tytuł. „Daniel Dancer, jego rodzina, jego odzież, wdzięk niewieści jego siostry. Dancer znajduje skarb. Pasztet z barana. Jakie wyobrażenie ma skąpiec o śmierci. Co mu zastępowało ogień. Skarb w śmietnisku”.
— Co jeszcze? — zagadnął spadkobierca, nie dosłyszawszy ostatniego numeru.
— Skarb w śmietnisku, — powtórzył bardzo wyraźnie Silas Wegg. — Panie Wenus, — dodał — rozjaśnij nam świecę szczypcami, bo ciemno się pali. Słowa te były wybiegiem, mającym na celu zwrócenie uwagi wspólnika, na magiczne wyrazy „skarb w śmietnisku“.
Pan Boffen wyciągnął się wygodnie w fotelu i mówił, zacierając ręce.
— Przeczytaj mi to, przeczytaj tę historyjkę o Dancerze, jest co posłuchać.
Wegś czytał więc życiorys tego ohydnego sknery, ze wszystkimi szczegółami, począwszy od łachmanów, przewiązanych powrósłem ze słomy, które zastępowały mu odzież, aż do śmierci siostry jego, która umarła zagłodzona. Oszczędzając opału, Daniel Dancer, odgrzewał potrawy, siadając na nich, a życie zakończył w worku, podwiązanym pod brodą, w którym znaleziono go, bez śladu jakiej bądź koszuli na ciele. Po śmierci tego skąpca, dom jego przypadł w udziale kapitanowi Holmes, a była to rozpadająca się w gruzy rudera, ale zato bliższe jej zbadanie było dla spadkobiercy Dancera miłą niespodzianką. Badanie to trwało kilka tygodni, przynosząc codziennie nowe odkrycia. Znaleziono skarb ukryty w nawozie, nagromadzonym w oborze. Następnie w starym tużurku, przybitym gwoździami do ściany, odkryto 5000 funtów w papierach wartościowych, W starych garnkach pełno było złota i drobnej monety, która znajdowała się również w popękanych szczelinach ścian.
Słysząc to, mister Wenus rozejrzał się mimowoli po popękanych ścianach sali, a Silas Wegg czytał dalej:
„Znaleziono także pieniądze, zaszyte w poduszkach wyściełanych mebli i w poręczach foteli. Znaleziono je w szufladach i skrytkach, nawet w imbryku, stojącym w szafie kredensowej, spoczywało 500 funtów w papierach. — Przepatrzywszy wnętrze komina, odkrył tam kapitan Holmes kilkaset funtów, w szparach zasmarowanych sadzą”.
Czytając te szczegóły, Silas Wegg wyciągał coraz częściej swoją drewnianą nogę, dając nią znaki pod stołem swemu przyjacielowi, przyczem omal nie stracił równowagi. Opowiadanie o ukrytych i znalezionych skarbach wprawiało go w rodzaj ekstazy pieniężnej, ale spadkobierca nie dał mu wytchnąć i czytać mu kazał dalsze historye, obejmujące coraz to dziwaczniejsze objawy choroby duchowej, na którą cierpią skąpcy. Wreszcie lektura zakończyła się opowiadaniem o testamencie, który leżał ukryty przez długie lata, pomiędzy podwójnem dnem szuflady, a który znaleziono przypadkiem, co sprawiło przewrót finansowy w życiu pewnej rodziny.
— No! dość już na dziś, — rzekł wreszcie p. Boffen, — ale pomyślcie tylko sami, ile to rzeczy można ukrywać w najzwyklejszych miejscach. Co prawda, to i tu nie jedno znalazłem.
— Pieniądze? — spytał chciwie Wegg.
— Papiery także schowane i zapomniane. Ułóżcie książki na półkach, a ja przejdę się jeszcze pomiędzy pagórkami.
Rzekłszy to, pan Boffen wydobył z kieszeni wierzchniego paltota latarkę, zaświecił ją i wyszedł spokojnie, zrzekając się towarzystwa Silasa Wegg, który chciał mu je ofiarować. Zostawszy sami, literat i anatom spojrzeli po sobie znacząco.
— Trzeba pójść za nim, — wyrzekł szeptem Wegg.
— Po co?
— Widziałeś przecie, jaki był dziś wzruszony i te historye o skąpcach, w tem coś jest.
Uchylili drzwi i spojrzeli na ciemny dziedziniec. Nie widzieli pana Boffen, ale słyszeli trzask żwiru węglowego, deptanego jego stopami.
— Głucha latarnia, — mruknął Wenus, — nic nie zobaczymy.
Szli jednak za nim w pewnej odległości, zgięci wpół z obawy, aby nie zdradziły ich cienie ich postaci, w razie, gdyby Boffen odsunął zastawkę swej latarki. Spadkobierca zatrzymał się krótki czas, przy pierwszym i drugim pagórku. Tu podniósł nagle latarkę.
— Co on trzyma w ręku? — szepnął Wegg.
— Rydel, — odparł anatom.
— A co, czy nie mówiłem, będzie kopał.
— Szuka więc czegoś?
Spadkobierca wspinał się właśnie na szczyt pagórka, po biegnącej ślimakowato ścieżce.
Obaj wspólnicy śledzili go z zapartym oddechem. Widzieli go, gdy stanął na wierzchołku pagórka, obok żerdzi, wetkniętej tam oddawna, starej i pochyłej.
— Przecież nie przyszedł tu po tę tykę.
— Może jest wydrążona.
— Nie, to nie to, patrz wymierza odległość.
Boffen robił to istotnie. Odmierzył parę prętów swoim rydlem, a potem kopać zacząć z zacięciem i wprawą dawnego robotnika. Obaj szpiedzy nie spuszczali z niego wzroku. Widzieli, jak wykopawszy niezbyt głęboką jamę, pochylił się i wydobył z niej jakiś przedmiot walcowatego kształtu i schował go do kieszeni. Silas Wegg i Wenus, zrozumieli, że należy im uciekać, aby nie złapano ich na gorącym uczynku. Ale był to ciężki odwrót.
Drewniana noga Wegga, grzęzła co chwila w miałkim piasku, zostawiając dziury w ziemi, tak dalece, że ostatecznie Wenus widział się zmuszony dźwignąć na plecy swego wspólnika i odniósł go tak do domu.
Pan Boffen zeszedł tymczasem ze swego pagórka i wszedł do mieszkania.
— Co ci jest? — spytał, spojrzawszy na swego literata, — pożółkłeś, jak cytryna.
— Miałem zawrót głowy, — bąknął Wegg.
— Żółć się w tobie poruszyła, to nic, weź jutro jaki środek przeczyszczający. Ale słuchaj Wegg, jutro rozbiorą pagórki. Sprzedałem je i jutro zaczną je rozkopywać.
— Czy to już napewno?
— Najpewniej w świecie. Wszak mówiłem już, że znalazłem kupca. No, bywajcie zdrowi, nie potrzebujecie mnie odprowadzać. Znam przecie drogę i mam latarkę.