Złotowłosa czarownica z Glarus/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XX
Karjera osoby stanu duchownego.

Postać czcigodnego pastora Tilliera, urodzonego z ojca. francuza i matki, niemki szwajcarskiej, nazw iskiem Hilty, jawiąca się na pograniczu dwóch epok starej, słynącej cnotami i pobożnością i nowej, scharakteryzowanej wymownie przez księdza Gaume słowy: „piekło rozjątrzone zdobyczami, jakie Wiara Chrześcijańska odniosła na krańcach świata, podwoiło usiłowań, bL J*ą przytłumić w Europie, a szczególnie we Francji“[1] — ta postać owa niezwykła indywidualność duchowa wraz ze sprzężonemi z nią zmiennemi losami, zasługiwałaby na szczegółową charakterystykę.
Niestety! na tem miejscu — nie chcąc rozszerzać zbytnio ram naszej powieści, poświęconej bohaterce głównej — możemy tylko zlekka dotknąć ciekawych szczegółów biografji pastora z Ferney i narzucić kilka rysów jego duchowej sylwetki, w tej mierze, w jakiej jest to potrzebne dla zrozumienia rady, którą opatrzył swoją pupilkę i służebną.
Albowiem Anna Göldi stała się pupilką pastora, m niej służącą, niźli przyjaciółką, o ile możliwy jest związek przyjaźni pomiędzy osiwiałym w trudach życia, wielce uczonym starcem i młodą a prostą dziewczyną wiejską. Ale to była naprawdę przyjaźń — więcej:przywiązanie ojca do córki, nagrodzone umiłowaniem, należnem ojcu od córki.
Jak to się stało — opowiemy pokrótce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anna Göldi w swoich wędrówkach dotarła do Perney; skądciś, dzięki ustawicznym rozpytywaniom, doszła ją wieść, że w górach nieopodal Perney stoi pamiątkowy kamień, na którym wyryte jest imię i nazwisko człowieka, którego tak skwapliwie poszukiwała:
„Hans Lederli“.
Było znane szeroko w okolicy. Wieść głosiła, że Hans Lederli, jako ochotnik, przewodził gromadce, która podczas nocy, w zamieć śnieżną wyprawiła się z dobrej woli, aby odszukać siedmiu zaginionych od dni paru podróżnych, Anglików, którzy wybrali się na szczyt i nie wrócili do zajazdu. Nieszczęśliwi — pociągnięci głosem Rousseau z Anglji do Szwajcarji celem ujrzenia cudów jej natury, które podówczas nęciły niewielu znawców — udali się w góry bez przewodnika, licząc na własny zmysł orjentacji i zabłądzili. Wyprawa ratunkowa usłyszała jęki wołających o pomoc z dna szczeliny gletczeru. Hans spuścił się na sznurze, przywiązał doń zosobna każdą z ofiar lodowca — odchuchanych w półżywych, ocalono. Ale sznur, nadwyrężony dźwiganiem siedmiu ciężarów oberwał się. Dopiero nazajutrz udało się wyciągnąć zmarznięte zwłoki bohaterskiego chłopca. Wdzięczni Anglicy ufundowali mu pomnik granitowy w górach, wpobliżu miejsca, na którem zagroziła im śmierć, — ryjąc imię jego na głazie z dopiskiem: „Bohaterowi i zbawcy swojemu wdzięczni Anglicy.“
Anna Göldi oczywiście podążyła do tego kamienia — płakała długo na grobie.
Zgłodniałą, zmarzniętą, napół martwą, odkopał z pod śniegu pies pastora Tillier, zaprawiony w tego rodzaju usługach ratowniczych, wspaniały okaz z gór Świętego Bernarda. Towarzyszył pastorowi, udającemu się właśnie do Ferney celem objęcia w miejscowej gminie obowiązków urzędu kapłańskiego. Tillier zabrał do swoich sani dziewczynę, zaopiekował się nią, przytulił ją, wziął do posług, a z czasem — poznawszy dramat jej serca, wyjawiony w gorączce, oraz z następnej opowieści jej smutne losy, przywiązał się do niej i z kolei znalazł w niej czułą opiekunkę, dbałą o jego wątłe zdrowie i wygody z wiernością psa — bernardyna... Żyli sobie tak w zgodzie i miłym nastroju, jak „u Pana Boga za piecem“.
Anna odżyła — zakwitła ponownie weselem i młodością. Stary pastor nieraz śród ciszy wieczornej odrywał oczy od książki, aby wsłuchać się w śpiew szorującej energicznie rondle w jego dostatniej kuchence. Lubiła swego pana i ufała mu bezgranicznie, bo też zasługiwał na to w zupełności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziwnie zmienne były losy pastora Tilliera — uderzającą była pogoda jego ducha, optymistyczna wiara w postęp i w ludzi, zwłaszcza, że życie nie szczędziło mu cierni, a tragedje prześladowały go od kolebki, sięgały nawet wstecz, w przedżycie i wgłąb poprzednich pokoleń. Pochodził pono z rodziny Hugonotów, kryjącej się ongiś w Holandji, zanim jednemu z jego przodków udało się powrócić do Francji, a następnie osiąść w Sabaudji.
Jego pradziad — jak świadczyły dokumenty — wznowił niebezpieczną bezbożną sektę, zgniecioną już w średniowieczu przez kościół: „Wielbicieli apostoła, św. Judasza“. Sekta wychodziła z założenia, że Judasz, pokonawszy swoją miłość dla Chrystusa i wydając Go zdradą na mękę krzyża, zasłużył się ogromnie ludzkości, gdyż „bez jego ofiary nie byłoby ofiary Jezusa, nie byłoby tem samem odkupienia świata przez Zbawiciela”; sądzili tedy, iż są zobowiązani odmodlić grzech Judasza, pogrążonego na dnie piekieł, czyli niejako dopiąć „zreparowania niesprawiedliwości Boga względem najsumienniejszego z pomocników i sług Jego Woli.“ Tak to motywował Aureljusz Tillier i za tę herezję — jak należało spodziewać się słusznie — został spalony wolnym ogniem na stosie. Rodzina zubożała, gdyż m ajątek dziada uległ konfiskacie na rzecz klasztoru, który wyszperał kryjówkę odnowionej sekty oraz ujawnił „czarne msze“ na rzecz Judasza — owoce zbyt dufnej w siebie logiki teologicznej.
Syn Tilliera dorobił się ponownie majątku — był notarjuszem. W padła mu w oko piękna Szwajcarka. Aby ją poślubić, oskarżył żonę swoją o czary — została skazana na ścięcie. Ale już po kaźni wydała się bezzasadność oskarżenia; notarjusz na torturach wyznał swoją winę — gdyż sprawiedliwość czasu nie godziła się ze skazaniem kogokolwiek bez stwierdzenia jego winy własnem przyznaniem; kat przesadził trochę w przypalaniu, wykręcaniu członków, zabijaniu szpilek pod paznogcie — i notarjusz umarł nagle podczas śledztwa, nie doczekawszy się sprawiedliwego wyroku.
Druga żona zmarłego, Szwajcarka Hilty, kobieta wysoce nabożna, wstrząśnięta przeżyciami uwięzionego w noc ślubną męża, uległa przesądnemu strachowi. Uroiło się jej, że nie wyda żywem na świat dziecięcia, które nosiła w łonie. W tym wypadku ulegało ono podług dogmatów kościelnych niechybnie powędrowaniu do piekieł, pomiędzy dusze zatracone, jako że umarłoby bez obrządku chrztu. Tedy poddawszy się podszeptom piekielnym jakiejś sąsiadki, znawczyni praktyk szatańskich jak to okazało się później, — zaczerpniętą ukradkiem z chrzcielnicy przez usłużnego organistę wodą święconą, pokropiła swoje łono, nie pomnąc, iż kościół uznawał naówczas za najwyższą ze zbrodni ochrzczenie płociu. Sprawiedliwości stało się zadość: siedemdziesięcioletnia Sabaudka, która podszczuła matkę Tilliera do winy, była bita kołem, organista — spalony żywcem, matka przez litujących się nad ciemną kobietą, która zgrzeszyła z cudzej namowy, została tylko uduszoną — i to dopiero po wydaniu na świat dziecka.
Mały Amadeusz Tillier wychowany był przez żonę dozorcy więziennego. Przy jakiejś sposobności jasnowłosego chłopca, któremu mądrość biła z ocząt, ujrzał pewien zacny kanonik i zaopiekował się nim w zamiarze skierowania chłopca — ku odkupieniu win rodzicielskich — na drogę karjery duchownej. Chłopczyna służył do mszy, nauczył się wybornie swoich obowiązków, przyklękał w porę niezliczoną ilość razy, dzwonił, podawał ampułki, książkę do nabożeństwa, mszał, kropidło, ile razy było potrzeba, i przyswoił sobie ze słuchu dość gruntownie łacinę.
Chwalony mocno przez przełożonych, był na najlepszej drodze po odbyciu święceń kapłańskich do zdobycia z czasem kapelusza kardynalskiego, gdy w życiu jego nastąpił nagły zwrót. Oto udał się z zebraną w parafji sporą sumką winnego świętopietrza do Rzymu — i tu, miast przejąć się pięknem i przepychem skarbów, nagromadzonych w Watykanie, uległ naraz zgrozie i zwątpieniu. Oto wydało mu się, że sztuka pogańska, wprowadzona do opoki Św. Piotra, stoi w sprzeczności z zakazami Mojżeszowego zakonu, potępiającego „ryte obrazy“, a nadto, że dostojnicy Rzymu nie chadzają w ubogich szatach, przystojących dziedzicom rybaka, Św. Piotra, i zaleconych przez skromność Syna Bożego. A chociaż pewien ksiądz wyjaśnił mu, że trudno jest żądać, aby kardynałowie ubierali się biało, jak ewangieliczne lilje, gdy przysługuje im purpura — przekorny Tillier umknął pewnej nocy z Rzymu... znalazł się w Genewie i przeszedł ni stąd ni zowąd na kalwinizm.
W kościele kalwińskim pozyskał rychło uznanie za gorliwość w pełnieniu obowiązków, cieszył się miłością swoich owieczek ibył na najlepszej drodze do dźwignięcia się na stanowisko naczelne, gdy pewnej nocy wzięły go śród rozmyślań nowe wątpliwości: oto przeraziła go myśl, że podług zasad wyznawanej obecnie przez niego nauki kalwińskiej połowa ludzkości zgóry została skazana przez Pana Boga na piekło, gdy drugiej połowie przyobiecane zostało zgóry niebo. Jakkolwiek systemat ten wydawał się najzupełniej logicznym z uwagi na to, że Wszechwiedzący i Wszechmocny Bóg musiał był zgóry, przed urodzeniem każdego człowieka, wiedzieć, na co ten i ów huitaj zda się i dokąd pójdzie po śmierci — wszelako poczciwego Tilliera, jeszcze przejętego myślą kościelną o zgodności wolnej woli jednostki z wszechwiedzą i wszechmocą Boską, uraziła mocno ta kara bez osobistej winy i nagroda bez widomej zasługi. Bo czyliż świat nie stawał się w ten sposób niejako teatrem marjonetek, poruszanych Ręką Fana nad Pany i bezopornych w tej Ręce?!
Nadto wizja nieszczęsnego Serveta, upieczonego na wolnym ogniu przez Kalwina — jakkolwiek mistrz-reformator usprawiedliwił się dostatecznie powołaniem się na tradycje Starego Zakonu, tępiącego ogniem i mieczem bluźnierców przeciw Imieniu Pańskiemu nie dawała mu spokoju... I oto, jako zdarza się, że ludzie, stojący nad przepaścią, skaczą na jej dno w zawrocie głowy, tak i on postanowił sobie przejść... na Judaizm. Rozważył bowiem, że skoro reformatorzy katolicyzmu powołują się jeszcze gorliwiej, niż prawowierni następcy św. Piotra, na Stary Zakon, „podstawę Nowego“, to należałoby poprostu zawrócić do źródła.
Tedy gdzieś w Alzacji odnalazł pewnego rabina, do którego jął chadzać na naukę i wysłuchiwać jego komentarzy Pięcioksięgu i Proroków w najwyższym wyrazie prawdy objawienia, albowiem podług tekstów hebrajskich samego Ram-bama. Jeszcze coś go popchnęło ku temu: — sam tekst ewangieliczny, głoszący ustami Chrystusa: „Nie przyszedłem, aby odmienić Zakon, lecz aby Zakon spełnił cię co do joty.“[2]
I gotów był już nawet do najwyższego poświęcenia, którego rabin wymagał nieodzownie — do poddania się obrządkowi obrzezania, jako że sam Syn Boży podległ temu szanownemu obrzędowi („jota Starego Zakonu“),[3] kiedy naraz zaszła rzecz niespodziewana, zdarzająca się może raz na tysiąclecie.
Podczas dyskusji nie on — Tillier, podległ wymówię rabina, ale stary alzacki rabin poddał się argumentom księdza Tillier, który nauczył się od niego metody rozumowań talmudycznych. Nawykły do „pyl-pulu“, t. j. do obracania każdej myśli na tysiąc stron i rozcinania włosa wzdłuż na miljon części rabin naraz zaczął podejrzewać, że prorokowania Jezajasza o „gałązce wyrosłej ze szczepu Dawida mogły już się spełnić, skoro świat oczekuje spełnienia ich przez lat przeszło dwa tysiące od upadku świątyni Jerozolimskiej. — Mesjasz mógł już przyjść, chociaż żydzi, zajęci swojemi interesami handlowemu mogli go jeszcze nie zauważyć, jako że już Jezajasz, Jeremjasz, Ezechjel wyrzucali im „głowę chorą“ i ślepotę.[4]
Ale najbardziej oddziałało na rabina, zrazu żachającego się na myśl, iż Jedyny mógł posiadać Syna (główny kamień obrazy dla Mozaisty), następujące rozumowanie w stylu talmudycznym, przedłożone jego uwadze przez ex-księdza katolickiego i ex-wyznawcę nauki Kalwina, Tilliera: „Jeżeli Pan Bóg jest Wszechmocny, to On musi móc także mieć Syna, albowiem jeżeli Wszechmogący nie mógłby mieć Syna, (co może każdy porządny Żyd), to świadczyłoby to o Jego niemocy, a jeżeli coś świadczyłoby o Jego niemocy, to On nie byłby Wszechmocny, ergo nie mógłby być Bogiem Sabaoth“.
Argument ten ugodził cnego rabina gdyby piorun. Wargi mu zbielały i zatrzęsły się.
W rezultacie obaj teologowie zadecydowali tegoż wieczora, że przejdą razem na łono kościoła luterańskiego, jako możliwie najbliższego wiary Mojżeszowej. Wszelako nazajutrz rabin Adonjasz ben Cadyk nadesłał pismo oczekującemu go w zakrystji ewangielicko-ausburgskiej Amadeuszowi Tillier, że rozmyślił się i „woli, skoro ma już odejść, być cokolwiek dalej“ — i przechodzi na katolicyzm w nadziei, że z czasem zostanie... kardynałem.
Tedy Tillier został sam luteraninem i zajął niezadługo szanowne stanowisko przy zborze. Odtąd żył skromnie, prawie w ubóstwie, wygłaszał kazania, niósł duchowne posługi swojej pobożnej a stale rosnącej w liczbę gminie — był powszechnie lubiany i szanowany za gołębią dobroć i mądrość wielkiego doświadczenia w rzeczach wiary.
Nie można rzec, aby jego badawczy umysł uspokoił się na łonie obranego ostatnio kościoła. Nie tylko nachodziły go wątpliwości dawne, ale narastały nowe. Czytał cichaczem pisma Leonarda da Vinci, najwcześniejszego z tych, którzy wyszydzili wiarę pospólną w czary, i dzieła rozsądnego Montaigne’a, który już na lat dwieście przed ową epoką, na dwa lata przed spaleniem genialnego mnicha Giordana Bruno,[5] uśmiechał się sceptycznie na panujące przesądy i ogłaszał: „Istnieją dowody i argumenty na poparcie możliwości czarów, stwierdzonych pono faktami. Ja nie mam pretensji do rozwiązania istoty zagadnień. Ale często rozcinam je, jak Aleksander Wielki przeciął węzeł Gordjasza. Tedy sądzę, iż prawdopodobniejsza jest możliwość, iż zmysły nasze ulegają złudzeniu, niż że stara babuleńka wylatuje przez komin na miotle; wolę tedy przypuścić świadome lub nieświadome kłamstwo tysięcy świadków, niż uznać czyny czarownic, przeczące zwykłemu rozumowi”.
Później wczytał się Tillier w dzieło Charrona “O mądrości“. Do współczesnego Voltaire‘a nie dotarł. Ale cały szereg wierzeń potomka ofiar fanatyzmu jął się chwiać i kołysać. Nie odstąpił jednak od wyznania Augsburgskiego, bo po tylu zmianach już nie znalazł innej religijnej przystani; duchownego zaś zawodu nie chciał porzucić, gdyż rozumował tak: „Jeżeli w tym zawodzie są ludzie głupi, to nie brak ich i we wszystkich innych. Jeżeli są w nim oszuści, to znajdą się oni i wpośród doktorów, piszących recepty, i wpośród adwokatów, dających porady, i pośród przemysłowców, fabrykujących towary i śród kupców, sprzedających je na rynkach świata. Jeżeli duchowni wytaczali krew z żył narodów w wojnach religijnych, to świeccy potrafili to czynić niezgorzej w wojnach dynastycznych, narodowych, domowych. Można być łotrem w polityce i dobrym pasterzem na niwie religji.“
Krył się tedy z odruchami sceptycyzmu w ciszy zamkniętego pokoju przy lekturze nocnej; dla ludzi posiadał uśmiech pobłażliwy i pogodny. Rumiany i krzepki staruszek dziwnym uporem woli zmusił siebie do optymizmu... Kochał drzewa, ptaki, patrzył przez okno na wyniosłe szczyty gór — i wierzył, że natura jest piękna, a zatem Stwórca musi być wielki i mądry i ludzie powinni być dobrzy...





  1. Ksiądz J. Gaume. „Zasady i całość wiary katolickiej“ (tomów 8) — przekład na Język po]ski księdza W. Czeczotta (Wyd. w Petersburgu r. 1904).
  2. Św. Mateusz Roz. V 17. 18.
  3. Ewang. Św. Łukasza. Roz. II 21.
  4. Jez. I. 5. XXXV.
  5. Rok 1600.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.