Z Paryża
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z Paryża |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | J. Berger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III |
Indeks stron |
Obok tego Paryża, który się bawi, świeci jak wąż stubarwny, szumi, hałasuje i łaknie rozkoszy, jest drugi, który się uczy i myśli. Zamierający w czasie upałów letnich ruch umysłowy ożywia się za nadejściem chłodów i jesiennéj niepogody. Akademie rozpoczynają swoje posiedzenia i prace, wystawy księgarskie zdobią się coraz nowemi książkami, kolegia ściągają rozproszonych słuchaczy. Pracowite mrówki naukowe znoszą ze wszystkich stron źdźbła wiedzy i składają je do wspólnego mrowiska; zawiązują się naukowe spory i rozprawy, i w ten sposób, życiem wewnętrzném, życiem ducha i idei, dopełnia się zewnętrzne goniące tylko za użyciem, za bogactwem, za zabawą i zbytkiem, słowem, wyłącznie za chlebem i igrzyskiem.
W owymto zimowym okresie panowania muz, uwaga publiczna nastraja się także poważniéj i zajmuje się, nietylko dniową polityką, nietylko hossą i bessą giełdową albo anegdotami o publicznych ludziach, ale interesuje się również żywo tém, co się dzieje w łonie towarzystw naukowych, co nowego odkryto, powiedziano, gdzie jaki professor wykłada i jak swój przedmiot traktuje. Jest to może charakterystyczną cechą Francyi i Paryża, że tu uczeni nie stanowili nigdy, nakształt średniowiecznych Różokrzyżowców, bractw zamkniętych. Mszę przy ołtarzu nauki odprawiają wprawdzie tylko kapłani, ale słucha owéj mszy cała publiczność. Z ostatecznych przyczyn i zasad, ogół nie umie sobie zapewne zdać sprawy, tak jak większość ludzi, chodzących po Avenue de l’Opéra, nie rozumie dlaczego lampy elektryczne palą się i rzucają blask tak jasny. Nie przeszkadza to jednak, że wszyscy korzystają z ich światła. Takie popularyzowane nauki, takie dopuszczanie, z pomocą Sorbony, Collège de France i innych zakładów, szerszéj publiczności do udziału w ruchu naukowym, a nawet i sądu o nim, sprawia, że nauka i płynące z niéj nowe idee nie są tu niczém pargaminowém, zżółkłém, zwiędłém, jakąś wyłączną arendą uczonych professorów, ale czemś żywém, wchodzącém natychmiast w krew i cały organizm ogółu.
Temuto może przypisać należy, że lud ten, nieskładający się przecież z jednostek bezwarunkowo najbystrzejszych i najwięcéj umysłowo uzdolnionych, wiedzie jednak poniekąd rej cywilizacyjny i daje początkowanie wszelkim nowym ideom. Nie twierdzę, że powód to wyłączny, ale zapewne jeden z wielu. Nowe idee wytwarzane bywają przez uczonych lub przez społeczne warunki, ale odczuwa je i daje im popęd lud; lud zaś może je tém łatwiej i potężniéj odczuwać, im szerszą drogą go dochodzą.
Obecnie, jednym z faktów, najwięcéj zwracających na siebie uwagę myślącego ogółu, jest otwarcie w Collège de France wykładów literatury francuzkiéj nowożytnéj. Rozpoczął je professor Paweł Albert, wobec ogromnego natłoku rozciekawionéj do wysokiego stopnia publiczności. Z biegiem wykładów professorowi przyjdzie zapewne mówić i o czasach najnowszych i o ludziach, żyjących jeszcze, o dzisiejszych kierunkach, dzisiejszych walkach i drogach, po których kroczy obecnie twórczość francuzka. Ztąd ten żywy interes i gorączkowa ciekawość publiczności, która przychodzi tam po sprawdzian własnych przekonań, po utwierdzenie się w sądach i estetycznych instynktach. Czy istnieje, a jeśli istnieje, to zdrowyż-li kierunek obecny? dokąd idziemy? gdzie i jaka jest synteza dzisiejszych objawów twórczości, tak rozmaitych i rozstrzelonych, że zwykłe oko widzi w nich chaos i rozprzężenie? Co usłyszymy, i co nam powiedzą? czy pozwolą czcić dotychczasowe bóstwa, czy może zapadnie wyrok, jaki kiedyś Klodwig usłyszał: „Sigambrze, pal, coś czcił, a czcij, coś palił?“ Oto pytania, które sobie każdy zadaje, a na które czeka odpowiedzi od nowopowołanego professora.
Katedra literatury w Collège de France była po wszystkie czasy bardzo ważną, była bowiem niejako pośrednikiem między obozem ściśle literackim z jednéj, publicznością z drugiéj strony, a więc rodzajem sternika sądu ogółu. Rolę tę wypadało jéj szczególnie grać koło roku 1820, w czasie walki klassyków z romantykami, podczas któréj cały Paryż rozdzielił się na dwa obozy.
Nigdzie może nieprowadzono walki tak zaciętéj i na tak szeroką skalę, o sprawę, nikogo bezpośrednio nietyczącą. Koleje walki i stanowisko względem niéj katedry kreśli P. Albert w pierwszym swoim wykładzie. Między dwoma temi wojującemi kościołami wahała się massa, raz chętna nowościom, to znów przerażona zuchwalstwem apostołów, a mająca jednak przechyleniem się swojém zapewnić zwycięztwo. Oczy tysiąców zwracały się wówczas na katedrę, i tysiączne głosy zdawały się pytać: „gdzie iść, mistrzu?“ Ówczesny mistrz Andrieux nie dawał wprost odpowiedzi, pomimo iż w gruncie rzeczy duszą i ciałem należał do „peruk.“ Sam poeta, w walce zatém interesowany, z natury słodki, łagodny, ceniący formę spokojną i w karby ujętą, bał się téj nowéj romantycznéj burzy, więc romantykiem być nie chciał i nie mógł. Też same jednak przymioty nie uspasabiały go i do walki. Prowadził wprawdzie wojnę z nową szkołą, ale sobie taką małą wojenkę aluzyi, ostrożnych epigramatów, które zachwycały niektórych, klassycznie wykwintnych słuchaczów, ale niezaspakajały ogółu. Publiczność spodziewała się czegoś innego. Wołano wówczas o sąd, o wyrok potężny jak grom, stanowczy, jak papieska encyklika.
W takich czasach przewrotu, gdy idzie o przeciągnięcie mass, o śmierć lub życie; gdy każdy, kto się do solidarności poczuwa, macha piórem, jak cepem: takie stanowisko ostrożne, takie wojowanie ołowianą szabelką docinków, nie wystarcza. Trzeba wówczas przycisnąć przeciwnika do muru i wsadzić mu kulę w ucho, inaczéj on to zrobi. Andrieux nie był do tego stworzony, skończyło się więc, że publiczność czuła tylko zawód, a przeciwnik, biorąc szturmem pozycyę po pozycyi, odpowiadał uczonemu i jego obozowi krwawemi słowy:
„Vieillard va-t’en donner mesure au fossoyeur...
Vieillard stupide!“...
Wreszcie przeciwnik zdobył i katedrę, w osobie M. Ampère, który był już zdecydowanym romantykiem. Przypadło to na najgorętsze czasy walki, zawiści i nietolerancyi, posuniętéj do najwyższego stopnia! W Niemczech, Anglii, we Włoszech i w Polsce mury były już rozbite, przeszkody zdruzgotane; nowe arcydzieła, jakby nowe słońca, okazywały się co dzień; nowy świat jakiś przewiewał umysły z jednego końca Europy na drugi, Francya jedna tylko nie chciała jeszcze wiedzieć nic o sąsiadach, nie znała ich prac, wygwizdywała Szekspira; ciągnięta za uszy i włosy, nie chciała jednak wyjść ze swego XVII wieku, wypierając się własnych dawniejszych tradycyi i otaczając, jakby murem chińskim odosobnienia. Ampère uderzył w ten mur. Tradycye średniowieczne, z których rodził się romantyzm, wiązały Francyę z Niemcami, Włochami i Hiszpanią; Ampère jest więc tam wszędzie, bada nowy kierunek na wszystkich zapoznawanych dotąd polach, szuka słowa zagadki wszędzie, choćby mu w Skandynawii i Meksyku szukać przyszło, i wreszcie pierwszy kładzie naukową pieczęć pod nowém wyznaniem poetycznéj wiary, pierwszy mówi z katedry tym wszystkim, którzy aż dotąd nieśmiało tylko wierzyli: możecie wierzyć otwarcie, albowiem rozum i nauka są po waszéj stronie.
Po Loménie, znakomitym krytyku, i po krótkotrwałych wykładach p. Feugère, wyjątkowo poświęconych wiekowi XVII. Paul Albert jest czwartym z kolei professorem, który o romantyzmie mówić będzie. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jakkolwiek walka z klassykami, jak wszędzie tak i we Francyi, została raz na zawsze ukończoną i o zawrocie do czasów pseudoklassycznych mowy nawet być niemoże, przecie sprawa racyi samego romantyzmu mniéj została rozstrzygniętą, zatém więcéj do dziś interesującą.
U nas romantyzm, oprócz średniowiecznych tradycyi, wchłonąwszy w siebie utwory wyobraźni ludowéj, wsparł się na bardzo szerokiéj podstawie, a przytém, przez swój zwrot potężny ku całemu ogółowi, zmienił do wysokiego stopnia swój charakter, uprawnił się niejako, związał z życiem, stał się istotną i prawdziwą poezyą ogółu. Niéma wątpliwości, że miał i u nas wiele złych stron. Bezwątpienia, rozluźnił do wysokiego stopnia formę artystyczną i wprowadził pewną swawolę językową, zadawalającą się przewagą mnóstwa słów nad treścią. Również kazał się często zapalać na zimno do rozmaitych gminnych, do nie bywałych istot i bohaterów, do bogów, dawnych bożków litewskich lub pomorskich, w czém niebyło żadnéj szczerości, bo inna sprawa, jeśli poeta takie rzeczy od ludu i w imię ludu maluje, a inna gdy udaje, że sam w nie wierzy, i czytelnikom każe wierzyć. Wprowadzało to pewną modę, pozbawioną wszelkiego rozsądku i prawdy. Z drugiéj strony w najwspanialszym nawet swym zwrocie, w tym właśnie, który go związał z życiem i prawdą uczuć całego ogółu, nowy kierunek gdy jako Gustavus obiit, a, jako Conradus natus est, popadł w mistycyzm, nastroił chorobliwie uczucia i wyobraźnie, uchrystusował i ubóstwił wszystko; zdjął z ogółu wszelką odpowiedzialność, zatém zamknął oczy na potrzebę rachowania się i odradzania z win. To wszystko było także winą ale ze stanowiska społecznego, na którém zatrzymywać się dłużéj nie chcę. Swoją drogą zwrot był dokonany: z Gustawa zrodził się Konrad, a przezeń jedna więcéj, zdrowa, życiowa i prawdziwa zasada została zapewniona.
Nic podobnego w znaczeniu ogólném nie stało się we Francyi. Warunki tu były inne. Romantyzm francuzki nie mógł być i nie był czémś tak z wnętrzności narodu francuzkiego płynącém i nigdy nie stał się bezpośrednio patryotycznym. Z drugiéj strony nie oparł się także na podstawie ludowéj, z téj prostéj przyczyny, że podstawy téj brakło w samym ludzie. Fantazya ludów słowiańskich, to prawdziwie przezroczysta powierzchnia jeziora, w któréj odbija się wszystko: ziemia, pola, lasy, stepy, słońce i gwiazdy. Co więcéj, odbicie to nie jest tylko bierném. Z połączeń owych różnych pierwiastków przyrody, z owego popędu dopatrywania w nich żyjącéj duszy, z pewnéj wrodzonéj tym ludom skłonności do mistycyzmu, powstają tysiące nowych postaci: wil, dziwożon, rusałek, świtezianek, upiorów! Wobec nich porównanie fantazyi do toni jeziora już nie wystarcza. Jest ona raczéj zwierciadłem czarnoksięzkiém, w którém odbija się nietylko krajobraz, ale jego dusza odgadnięta i w tysiącu kształtów upostaciowana, w którém zmartwychwstaje przeszłość, a nawet przyszłość zarysowywa się w mglistych obrazach.
Weźmy klechdy i bajki polskie, dumy ruskie, epiczne pieśni serbskie lub niedawno wynalezione bułgarskie! Czyż nie przesuną one przed naszemi oczyma kraju, historyi, hufców, zbrojnych rycerzy ze skrzydłami, kozaków, pławiących się w trawach po pachy, junaków serbskich, turków, tatarów, jakichś postaci królewskich, nawpół w przeszłości i bajce rozpłyniętych, a przez wyższe siły wspomaganych? Są to poprostu całe światy wskrzeszone, odgadnięte lub wyśnione. A kto i kiedy te pieśni tworzył? Gdzie są ich autorowie? Doprawdy, mimowoli nasuwa się porównanie, że, jako na piaskach drogowych w czasie ciszy i letniego upału zaczyna się czasem niztąd nizowąd kręcić i powstawać ku górze zwichrzony słup pyłu, tak i nad równiną głów ludzkich na Słowiańszczyźnie zrywa się czasem nagle i wystrzela ku niebu pieśń gminna, ta „arka przymierza między dawnemi i nowemi laty.“
Bez wszelkiéj z góry powziętéj chełpliwości powiedzieć można, że mało szczepów odznacza się taką szczególną i twórczą zdolnością poetyczną a przedewszystkiém nie odznacza się nią lud francuzki. Jedni tylko bretonowie coś tworzą, ale to i język, i tradycya, i nastrój duchowy, bardzo odrębny. Prowancya, owa „Ruś francuzka,“ jak ją niektórzy nazywają, ma swoją wspaniałą pierwotną literaturę, któraby mogła posłużyć, jako dowód przeciwny, gdyby nie to, że po uważniejszym rzucie oka, łatwo przekonać się można, że literatura ta nigdy nie była gminną. Wszystkie jéj utwory są dziełami literackiemi, czego sama ich forma i sztuczne układanie rymów, w assonancye dowodzi. Śpiewali pieśni te trubadurowie, chodząc od zamku do zamku, za przedmiot uczuć biorąc piękne kasztelanowe, za przedmiot pieśni, uczucia. Życia gminnego, jego doli, jego prostoty i wierzeń, niéma w nich zupełnie. Pytałem o charakter téj literatury, ludzi wyłącznie się jéj poświęcających, i przekonałem się, że żaden z nich nie przyznawał jéj charakteru ludowego. O reszcie Francyi mniéj jeszcze można powiedzieć. U nas, fantazya i poezya ludowa zasila książkową, tu odwrotnie: książkowa ludową. Na dowód mógłbym przytoczyć pieśni, które sam słyszałem w Normandyi a których znakomita większość literackiego jest pochodzenia. W święta i uroczystości, dziewczyny tworzące korowód, śpiewają tam utwory Ronsarda, nierozumiejąc częstokroć ich znaczenia.
Romantyzmowi francuzkiemu brakło więc téj drugiéj podstawy żywotnéj, jaką zdobył sobie u nas. Pieśni obrzędowe, łączące bezpośrednio poezyę z życiem, wyobrażenia poetyczne gminne, nie podsyciły go tu pierwiastkami prawdy realnéj. U nas nadużywano niewątpliwie całego tego aparatu gminnego, mimo tego jednak nie przestał on być ogniwem, wiążącém lud z poezyą, zatém życiową cechą téj ostatniéj. We Francyi nowy kierunek nie zwrócił się wcale do ludu. Cóż mu więc pozostało? Oto średniowieczna tradycya, jéj zamki, klasztory, rycerze jéj, wybujały indywidualizm, uosobiony w postaciach istotnie romantycznych aż do zdziczenia, a następnie tworzenie wedle tych wzorów nowszych już postaci, równie zdziczałych, równie wyjątkowo przeciwstawiających się społeczeństwu, niby dla niego zawielkich, a w gruncie rzeczy chorych na potworny rozrost własnego ja, wspaniałych, gdy się je bierze z dobrą wiarą, śmiesznych, gdy wionie na nie wiatr sceptycyzmu.
Jeślić teraz zgodzimy się, że poezya szczera i prawdziwa ma przyłożyć ucho do piersi narodowéj, podsłuchać bicia serca ludu, pochwycić jego uczucia, porywy i tęsknotę ku temu, co na tym świecie lichym, płaskim, powszednim jest lepszem; jeślić zadaniem jéj jest dosięgnąć to, co nie jest dośpiewane i z rozproszonych w całym narodzie pajęczych nici marzeń i myśli utkać wielką a śliczną tkaninę poezyi, to trudno zaprzeczyć, że romantyzm francuzki nie spełnił tego zadania. Był on niewątpliwie postępem, bo wywalczył swobodę dla ducha, rozkuł poezyę z kajdan przepisów, i wreszcie, wprowadził do niéj treść nową, o tyle wyższą od dawnéj, że ta średniowieczna tradycya była, bądźcobądź francuzką, nie zaś grecką albo rzymską. Ale, z drugiéj strony, rewolucya wykopała przepaść między temi czasami a dzisiejszym wiekiem. Zmieniły się pojęcia, wyobrażenia, zmienił się duch narodu do tego stopnia, że te postacie mnichów i rycerzy, pobudki ich uczuć, powody postępków stały się poprostu niezrozumiałemi. Rycerz średniowieczny ze swoją naiwną wiarą w świętych i czarowników, ze swoim ślepym zapałem do życia, ze swemi pojęciami o honorze, zemście, miłości i nienawiści i t. p., jest dziś postacią równie obcą jak każdy klassyczny bohater.
Hernani jest anachronizmem. Dziś trzeba się do takich istot sztucznie nastrajać. Próba zatém tłómaczenia dzisiejszych uczuć i popędów poetycznych, za pomocą tradycyi średniowiecznéj, nie udała się zupełnie. Jednocześnie, wybujały egotyzm tak zwanych dusz dzikich, jak również zapoznanych i zbolałych, bohaterów, których romantyzm tysiącami na tle nowszego już życia napłodził, nie mógł ostać się wobec ogólnego sceptycyzmu. Wszystko to, razem wzięte, sprawiło, że romantyzm francuzki nie uczynił zadosyć poetycznym potrzebom wieku i narodu. Był i pozostał tylko kierunkiem, i daléj nie jakąś pieśnią z dwóch niewyczerpanych źródlisk: serca i prawdy, płynącą, ale przedmiotową sztuką, mającą swe przepisy, i ograniczenia. Za wskazówkę, że tak jest, może posłużyć i to, że gdy nasz romantyzm, na szerszych, jak wspomniałem, podstawach oparty i bardziéj przenarodowiony, chwytał przeważnie za formę liryczną, jako najbardziéj popularną, francuzki brał szturmem głównie teatr. Po zaciętéj walce zwyciężył, ale niezapanował i obecnie coraz silniejszą budzi reakcyę.
Jest nią naturalizm czyli zwrot do zwyczajnego codziennego życia, do realnych charakterów i do rzeczywistych stosunków. Zauważono, że życie, takie jak jest, podpatrzone tylko nieco głębiéj, dość ma w sobie zagadnień i swoich: „być albo nie być!“ aby nad niemi było się warto zastanawiać. Sądzono, że sztuka, jeśli zwróci się w tę stronę, nie utraci ani jednego ze swoich efektownych środków działania, a użyszcze nowy, nieodparty: prawdę. Powstała więc nowa szkoła, która w literaturze jest poniekąd tém, czém była flamandzka w malarstwie. Fantazja poszła w niéj, już nietylko pod straż prawdopodobieństwa i prawdy, ale poprostu rzeczywistości. Autorom chodziło i chodzi o to, aby przedewszystkiém malować wiernie, by łapać życie na gorącym niejako uczynku, a zadanie to wydało się tak pierwszorzędném, że wobec niego pomysł, to jest zestawienie faktów i osób, czyli tak zwana bajka wraz ze swoim sensem moralnym, musiała ustąpić pierwszego pola wykonaniu. Niestawiano wprawdzie tego, jako warunku, ale w rzeczywistości w rozwoju dalszym tak wypadło. Zwrot ten uwydatnił się szczególniéj w powieściopisarstwie, w którém téż, począwszy od Balzaka i Stendala, a skończywszy na Zoli i Dodecie, potężnych liczy przedstawicieli. Czy jednak klucz do Sezamu został przez to wynaleziony, a nowy wspaniały widnokrąg dla literatury odkryty? Trudno powiedzieć: tak! również jak trudno byłoby twierdzić, że poza powszedniém życiem niéma już prawdy.
Dla powieści naturalizm był w zasadzie znakomitym, niezbędnym i może jedynym krokiem naprzód. Ale sama treść nadająca się do jednéj formy, nie nadaje się do drugiéj. Co jest odpowiedniém dla powieści, może nie być odpowiedniém dla poezyi. Jakoż niepodobna zaprzeczyć, że istnieje pewien rozbrat między treścią realnego życia, a formą poezyi, pewien dyssonans, dający się objaśnić tém, że sama forma poezyi, wiersz, rytm, rym, jest już czémś wyżéj nastrojoném, niezwykłém i w stosunku do codziennego życia, egzaltowaném. Ludzie w zwykłych życiowych warunkach nie mówią rytmicznie, chcieć więc mieć ich rzeczywistymi, a zarazem mówiącymi wierszem, jest takąż samą sprzecznością formy z treścią, jaką widzimy w operze, gdy naprzykład spiskowcy, zamiast szeptać, śpiewają. Dla poezyi więc nowy zwrot musiał być w najlepszym razie wskazówką, zasiłkiem, nigdy odrodzeniem i wstąpieniem na nową drogę! „Ty, łabędziu, lataj pod niebem!“ mówił kiedyś do Pindara i o Pindarze Horacy. Jest przytém w masach ludzkich pewna summa dążeń i pragnień oderwania się od rzeczywistego życia, zapomnienia o niém. Doprawdy, pesymiści bardzo zbrzydzili ten świat, a rzeczywistość dopomaga codzień ich filozofii. Ta straszna rozterka między pragnieniem niepohamowaném szczęścia a konieczną niedolą, między wysileniami życia a nieuchronną śmiercią, rodzi ogólny nastrój, w którym człowiek, zmęczony aż nadto życiem, radby, niech na chwilę, o niém zapomnieć i choć w poezyi znaleźć jakieś pierwiastki wieczne, a błogie i kojące. Tymto wołaniom dusz umęczonych, tym dążeniom i potrzebom, bardzo przecie naturalnym, bo wrodzonym, naturalizm literacki nie czyni zadość.
Co więcéj, nie wiem, dlaczego tak jest; ale tak jest: raz stanąwszy na gruncie rzeczywistości, stacza się łatwo, jakby po równi pochyłéj, aż tam, gdzie rzeczywistość staje się płaskością, zaczyna wstydzić się każdego uniesienia i każdego porywu. Młodość, jéj egzaltowane słowo, jéj rumieniec zapału, bijący na twarz, jéj skry w oku wydają mu się przesadą. Doprowadzony do krańców, a doprowadzony bywa wszędzie przez jakąś fatalną konieczność, staje się bardziéj powszednim, i sromotniejszym niż życie samo. Zatraca się wówczas stopniowo trafny rzut oka na to, co jest prawdą piękną, a co obrzydliwą i ogólny poziom literatury spada coraz niżéj.
Tak stało się we Francyi. Romantyzm jéj był zbyt jednostronnym, a naturalizm, o który dziś „Figaro“ wydrapuje oczy panu Zoli, przebrał miarę estetyczną, zacieśnił dobrowolnie swoje granice i obniżył własne znaczenie. Weźmy powieść dzisiejszą francuzką! Co za brak w niéj rzeczywiście wszelkich wyższych idei, podnioślejszych myśli, szerszych pragnień: słowem wszystkiego z czego się składa poważne i rozwinięte życie. Wojna, miecz, ogień sroży się nad krajem, a w powieści przyjaciel żonę mężowi bałamuci; cesarstwo rozpada się w gruzy, a przyjaciel żonę bałamuci; nastaje rzeczpospolita, walka partyi, korab’ narodowy, bity wichrami, chwieje się, przechyla, skrzypi, a przyjaciel żonę bałamuci. Wieczny temat! wiecznie toż samo nędzne, tuzinkowe życie! wiecznie ciż sami bohaterowie, z których każdy taki sobie pierwszy lepszy frant, dziesięć razy mniéj wart nawet od swego autora, i wiarołomna dama i rogaty mąż. O ile wyborna i pewna siebie faktura, o tyle uderzające ubóstwo myśli. Miłość, to odwieczne prawo, to siła życiowa, to dobroczynny gieniusz naszego globu: zgoda! Przez nią chaos stał się porządkiem, przez nią kwitną kwiaty, zielenią się drzewa, utrzymują gatunki, rozwija ludzkość, promienieją sztuki piękne, rozegrywa się życie: ani słowa. To najsilniejsze i najstarsze z praw natury, może złamać wszystkie inne, wszystkie sztuczne więzy i przeszkody. Można przeciw téj sile mówić, ale oprzeć się jéj niepodobna; ona usprawiedliwia i okupuje wszystko, ale to tylko wielka i dogrobowa i niezłamana miłość. Tak ją uważać i uświęcać sztuka i literatura ma prawo. Ale w literaturze francuzkiéj jéj niéma. Istnieje tylko romans. Bohaterowi powieściowemu do głowy nawet nie przychodzi powiedzieć uwiedzionéj kobiecie: jeśli mnie kochasz, to bądź moją na zawsze, zerwij z mężem, ze światem, ze wszystkiem i pójdź za mną! Jeśli się komu zdarzy szczęście rozkochać kobietę, a nieszczęście, że ta kobieta jest cudzą żoną, taki człowiek uczciwiéj zapewne robi i prawdziwiéj kocha, gdy zajrzawszy mężowi w białka oczu, powiada mu: kocham pańską żonę, zatém nie mogę być pańskim przyjacielem! Miłość idzie wtedy na cenę życia, zatem jest uczuciem prawdziwie drogiém, silném, jak burza, zatém usprawiedliwiającem. Mniejsza jak się dramat skończy, ale dramat dramatem. Że jednak w życiu tak się niedzieje, że wygodniéj jest kochać się w sekrecie, potém się sobie sprzykrzyć i pójść „każde w swoją drogę“ bez hałaśliwych zajść z mężem, że to się częściéj zdarza, a przeciwne postępowanie byłoby egzaltacyą; więc powieść francuzka realna przyjmuje tylko romans, pisuje i wysławia tylko romans.
Jakże niesłychanie mało jest wyjątków od tego ogólnego prawidła, jakże mało kto wychodzi z tego lichego i płaskiego kółka stosunków, towarzyskich i konwencyonalnych, w których rozegrywa się głównie wiarołomstwo! Do nikogo z równą słusznością, jak do większości autorów francuzkich, niemożnaby przystosować słów:
„Jego myślą, jego mową
Nie odetchnie pierś szeroka;
Nie pomyśli jego głowa:
Skier nie weźmie z jego oka.”
Mówią o owém wiarołomstwie i jego marném tle, że jest to umyślne kładzenie palca na ranę społeczną. Nieprawda! Jest to lubowanie się w kwestyi. Cóż u licha! czy niéma już o czém lepszém do mówienia? W społeczeństwie więcéj jest ran ważniejszych, o których się nie wspomina, a o téj mówi każda powieść, bo ten jałowy grunt dostarcza pola do opisów, do uderzających realizmem opowiadań, do łapania trafnego charakterów i temperamentów. Odrodzone dziś do pewnego stopnia stronnictwo republikańskie, lepsze jest pod tym względem od swéj literatury, bo w niém są przecież, prócz uwiedzionych lub uwieść się mających mężatek, jeszcze i inne kobiety, a przedewszystkiém jeszcze i inne idee. Jest oto zaraz głuche jakieś przekonanie, że poezya i powieść muszą się zmienić: pierwsza stać się pieśnią narodu, druga wyleźć raz przecie z pod małżeńskiego łóżka; jest jakieś instynktowe poczucie potrzeby, aby cała literatura piękna, zatém cała literatura twórcza weszła na inne drogi, wzięła rozbrat ze zdziczałém egotyzmem, z romansem, a wsiąknęła w siebie nowe myśli i nowe idee, wielkie, a godne odradzającego się narodu. Tyle przecie nowych pojęć politycznych, społecznych i filozoficznych krąży w powietrzu. Pojmuje je razem i ztąd rodzi się nauka, ale odczuwa serce, i z tych uczuć może wykwitnąć odrodzona literatura. Jak się to stanie i kiedy? trudno powiedzieć. Czują jednak, ludzie, że to, co jest, nie wystarcza. Jedni sądzą, że tę reformę zbawienną przeprowadzi właśnie powrócony na szlachetne drogi naturalizm, i w Zoli, który więcéj od innych zwrócił się do społecznych zagadnień, widzą, jeśli nie odkupiciela, to przynajmniéj poprzednika, prostującego drogi Pańskie. Inni nic nie wiedzą; wszyscy czekają czegoś, a tymczasem biegną, gdzie można słowo nowe usłyszeć, oblegają katedrę filozoficzną p. Caro i literacką Alberta; zajmują się sprawami literackiemi, spierają się sami, wołają o światło.
Wśród tego zamętu nieskrystalizowanych pojęć, wśród tych zapytań: gdzie iść? i tego gwaru gonitwy za nieoznaczonym jeszcze ideałem, białowłosy ojciec romantyzmu, osiwiały bard z Guernesey, kładzie od czasu do czasu krzepnące palce na harfę. Słuchają go! Palce stare, i harfa może zastara, ale on jeden przynajmniéj nie bał się nigdy wielkich idei.