<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Komedya z pomyłek
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
KOMEDYA Z POMYŁEK.
Szkic z życia amerykańskiego.

WSTĘP.

Wypadek, który posłużył mi za przedmiot do niniejszego szkicu, miał podobno istotnie miejsce w jedném z amerykańskich miasteczek. Czy zdarzył się on na wschodzie czy na zachodzie, nie mogłem się dopytać, i naprawdę, nic nikomu na tém nie zależy. Być może także, że jaki nowelista amerykański lub niemiecki skorzystał już z niego poprzednio, co, według mego zdania, powinno być równie obojętne dla czytelników, jak i kwestya miejscowości.
Korzystając ze swobody autorskiéj, opowiadam rzecz, jakoby się działa w Kalifornii; przytém będę się starał podać kilka charakterystycznych rysów z tutejszego małomiejskiego życia.


Zdarzyło się przed pięciu lub sześciu laty, że w hrabstwie Marypoza odkryto w pewnéj miejscowości źródła nafty. Ogromne zyski, jakie kopalnie podobne przynoszą w Newadzie i w innych Stanach, skłoniły zaraz kilku przedsiębierców do zawiązania towarzystwa z celem wyzyskiwania nowo-odkrytych źródeł. Sprowadzono rozmaite maszyny, pompy, dźwignie, drabiny, beczki i beczułki, świdry i kotły; pobudowano domy dla robotników, ochrzczono miejscowość Struck Oil, i, po niejakim czasie, w okolicy pustéj i bezludnéj, którą przed rokiem zamieszkiwały tylko kujoty, stanęła osada złożona z kilkudziesięciu domów, i zamieszkana przez kilkuset robotników.

W dwa lata późniéj, Struck Oil, nazywało się już: Struck Oil city. Jakoż było to już: „city” w całém znaczeniu tego wyrazu. Proszę zauważyć, że mieszkał tu już szewc, krawiec, cieśla, kowal, rzeźnik i doktor francuz, który, w swoim czasie, we Francyi brody golił, ale zresztą człowiek „uczony” i nieszkodliwy, co już w amerykańskim doktorze znaczy bardzo wiele.
Doktor, jak się najczęściéj zdarza po małych miasteczkach, trzymał zarazem aptekę i pocztę; miał więc potrójną praktykę. Aptekarzem był równie nieszkodliwym, jak doktorem, albowiem w aptece jego można było dostać tylko dwóch lekarstw: syropu cukrowego i leroa. Cichy ten i łagodny staruszek mawiał zwykle swoim pacyentom:
— Nie obawiajcie się nigdy moich lekarstw. Mam zwyczaj, że gdy choremu daję lekarstwo, sam zawsze zażywam taką samą dozę, bo rozumuję sobie, że jeśli ono mnie zdrowemu nie zaszkodzi, to nie zaszkodzi i choremu. Czy nieprawda?
— Prawda! — odpowiadali zaspokojeni obywatele, którym nie przychodziło jakoś na myśl, że obowiązkiem doktora jest, nietylko nie zaszkodzić choremu, ale pomódz.
Pan Dasonville — tak się nazywał doktor — wierzył jednak szczególniéj w cudowne skutki leroa. Nieraz, na mityngach, zdejmował kapelusz z głowy, i zwracając się do publiczności, mówił: — Panowie i panie! przekonajcie się co to jest leroa! Mam lat siedemdziesiąt; czterdzieści lat, jak zażywam codzień leroa i patrzcie: nie mam ani jednego siwego włosa na głowie.
Panie i panowie mogliby znowu zauważyć, że doktor nie miał wprawdzie ani jednego włosa siwego, ale nie miał téż żadnego, bo głowa jego była łysa, jak klosz lampy. Ale, że uwagi podobne w niczém nie przyczyniłyby się do wzrostu Struck Oil city, nie robiono więc ich wcale.
Tymczasem, Struck Oil city rosło i rosło. Po upływie dwóch lat, przeprowadzono do niego odnogę kolei żelaznéj. Miasto już miało swoich urzędników wybieralnych. Doktor, którego lubiono powszechnie, został, jako przedstawiciel inteligencyi, sędzią; szewc, żyd polski, mister Devis (Dawid) szeryfem, to jest naczelnikiem policyi, która składała się z szeryfa i z nikogo więcéj; pobudowano szkołę, któréj kierunek objęła umyślnie sprowadzona „School Ma’am” przedwieczna dziewica, mająca wieczną fluksyę; nakoniec stanął pierwszy hotel pod nazwą: United States Hotel.
„Business” ożywił się także niezmiernie. Wywóz nafty przynosił piękne zyski. Zauważono, że mister Devis kazał pobudować przed swoim składem wystawkę szklanną, podobną do tych, jakie zdobią sklepy szewskie w San-Francisco. Na następnym mityngu, obywatele złożyli publiczne podziękowanie panu Devis za tę „nową ozdobę miasta,” na które mister Devis odpowiedział ze skromnością wielkiego obywatela: „Thank you! thank you! Oj wej!
Gdzie jest sędzia i szeryf, tam bywają sprawy. Wymaga to pisaniny i papieru, zatem, na rogu Cojotes street i 1-széj, powstało „stationery,” to jest skład papieru, w którym sprzedawano także dzienniki polityczne i karykatury, przedstawiające Granta, w postaci chłopca dojącego krowę, która z kolei miała przedstawiać Stany Zjednoczone. Obowiązki szeryfa nie nakazywały mu wcale zabraniać sprzedaży podobnych rycin, bo to do policyi nie należy.
Ale nie koniec jeszcze na tém. Miasto amerykańskie nie może żyć bez dziennika; po upływie więc roku drugiego, powstało pismo, pod tytułem: Saturday Weekly Review” (Przegląd Sobotni-Tygodniowy), liczące tylu prenumeratorów, ile było mieszkańców w Struck Oil city. Redaktor tego dziennika był zarazem jego wydawcą, drukarzem, administratorem i roznosicielem. Ten ostatni obowiązek przychodził mu tém łatwiéj, że, prócz tego, trzymał krowy i każdego rana musiał roznosić mléko po domach. Nie przeszkadzało mu to zresztą wcale rozpoczynać wstępnych artykułów politycznych od słów: „Gdyby nasz podły prezydent Stanów Zjednoczonych poszedł za radą, któréj udzieliliśmy mu w zeszłym numerze i t. d.“
Nie brakło więc, jak widzimy, niczego w błogosławioném Struck Oil city. Prócz tego, ponieważ górnicy, trudniący się wydobywaniem nafty, nie odznaczają się ani gwałtownością, ani grubemi obyczajami, cechującemi poszukiwaczy złota, było więc w mieście spokojnie. Nikt z nikim się nie pobił, o „lynchu“ ani było słychać; życie płynęło spokojnie, jeden dzień był podobny do drugiego, jak dwie krople wody. Rankiem każdy zajmował się „businessem,“ wieczorem obywatele palili śmiecie na ulicach, i, jeśli nie było mityngu, szli spać, wiedząc, że jutro także będą palić śmiecie wieczorem.
Jedynym kłopotem szeryfa było to, że nie mógł oduczyć obywateli od strzelania z karabinów do dzikich gęsi przelatujących wieczorami nad miastem. Prawa miejskie zabraniają strzelać na ulicach: „Żeby to była jaka parszywa mieścina, mawiał szeryf, no! to nie mówię; ale w takiém wielkiém mieście: pif! paf! pif! paf! to jest bardzo nie pięknie.“
Obywatele słuchali, kiwali głowami, odpowiadali: „o yes!“ ale gdy wieczorem na zarumienioném niebie pojawiły się białe i szare sznury, ciągnące z gór nad Ocean, każdy zapominał o przyrzeczeniu, porywał karabin, i strzelanina rozpoczynała się na dobre.
Pan Devis mógł wprawdzie zaprowadzić każdego winnego do sędziego, a sędzia mógł go ukarać pieniężnie; ale nie trzeba zapominać, że winni byli zarazem w razie choroby pacyentami doktora, a w razie podarcia trzewików, gośćmi szeryfa; że zaś ręka rękę myje, więc ręka ręce nie robi krzywdy.
Było więc spokojnie w Struck Oil city, jak w niebie; nagle jednak skończyły się te piękne dni.
Grocernik zapłonął śmiertelną nienawiścią do grocerniczki, a grocerniczka do grocernika.
Tu potrzeba może objaśnić, co w Ameryce nazywa się: „grocery.“ Grocery tedy, czyli grocernia, jest to sklep sprzedający wszystko. Można tam dostać mąki, kapeluszów, cygar, mioteł, guzików, ryżu, sardynek, koszul, słoniny, nasion, bluz, spodni, szkieł do lamp, siekier, sucharków, talerzy, papierowych kołnierzyków, suszonych ryb: słowem wszystkiego, czego człowiek może zapotrzebować. Z początku, była tylko jedna grocernia w Struck Oil city. Trzymał ją niemiec, imieniem Hans Kasche. Byłto sobie flegmatyczny niemiec rodem z Prus: miał lat trzydzieści pięć i wyłupiaste oczy; nie był otyły, ale dość zażywny; chodził zawsze bez surduta, i fajki nigdy nie wypuszczał z zębów. Po angielsku umiał tyle, ile potrzeba było do „businessu:zresztą ani w ząb. Handel jednak prowadził dobrze, tak że po roku mówiono już w Struck Oil city, że „był wart“ kilka tysięcy dolarów.
Nagle jednak pojawiła się druga grocernia.
I, dziwna rzecz! Pierwszą trzymał niemiec, drugą założyła niemka. Kunegunde und Eduard, Eduard und Kunegunde! Zaraz tedy rozpoczęła się między obiema stronami wojna, rozpoczęła się od tego, że panna Neuman, czyli, jak się sama nazywała „Niumen,“ dała na powitalny „lunch” placki, pieczone z mąki pomieszanéj z sodą i ałunem. Byłaby tém zaszkodziła najwięcéj saméj sobie w opinii obywateli, gdyby nie to, iż, i sama utrzymywała i stawiała świadków, że ponieważ jéj mąka nie była jeszcze rozpakowana, więc tę kupiła od Hansa Kasche. Wyszło więc na to, że Hansy Kasche jest zazdrośnik i nikczemnik, który zaraz z początku chciał zgubić swoję rywalkę w opinii publicznéj. Zresztą było do przewidzenia, że dwie grocernie będą rywalizować ze sobą, ale nikt nie przewidywał, że rywalizacya przejdzie w straszną nienawiść osobistą. Nienawiść ta posunęła się wkrótce do tego stopnia, że Hans palił śmiecie tylko wtedy, gdy wiatr wwiewał dym do sklepu jego przeciwniczki; przeciwniczka zaś nie nazywała inaczéj Hansa, jak „Doczmen“ (Niemiec), co tenże poczytywał sobie za największą obelgę. Z początku mieszkańcy śmieli się z obojga, tém bardziéj, że żadne nie umiało po angielsku; powoli jednak, skutkiem codziennych stosunków z grocerniami, wytworzyły się w mieście dwie partye: Hansistów i Neumanistów, które poczęły patrzeć na siebie krzywém okiem, co mogło zaszkodzić szczęściu i spokojności rzeczypospolitéj Struck Oil city i sprowadzić groźne na przyszłość zawikłania. Głęboki polityk, mr. Devis, pragnął leczyć złe u źródła, więc starał się pogodzić niemkę z niemcem. Bywało nieraz, stanie na środku ulicy, i mówi do nich ich rodowitym językiem:
— No! co się będziecie kłócić? Czyto nie u jednego szewca kupujecie trzewiki? Mam teraz takie, że w całém San-Francisco niema lepszych.
— Próżno chwalić trzewiki przed tym, który niedługo będzie bez butów chodził — przerywała kwaśno panna Neuman.
— Ja nie robię sobie kredytu nogami — odpowiadał flegmatycznie Hans.
A trzeba było wiedzieć, że panna Neuman, chociaż niemka, miała istotnie piękne nogi; więc takie przycinki napełniały jéj serce śmiertelnym gniewem.
W mieście, dwie partye poczęły już i na mityngach poruszać sprawę Hansa i panny Neuman; ponieważ jednak w Ameryce nikt w sprawie z kobietą nie znajdzie sprawiedliwości, większość więc przechyliła się na stronę panny Neuman.
Wkrótce Hans obejrzał się, że jego grocernia zaledwie mu się opłaca.
Ale i panna Neuman nie robiła zbyt świetnych interesów, bo znowu wszystkie kobiety z miasta trzymały stronę Hansa; zauważyły bowiem, że ich mężowie zbyt często robią sprawunki u pięknéj niemki, i za każdym sprawunkiem siedzą zadługo.
Gdy nikogo nie było w żadnym ze sklepów, Hans i panna Neuman stawali we drzwiach, jedno naprzeciw drugiego, rzucając sobie wzajem spojrzenia pełne zajadłości. Panna Neuman śpiewała wówczas sobie pod nosem na nutę: mein lieber Augustin:
Doczmen, Doczmen, Do—Doczmen, Do—Doczmen—men!
Pan Hans patrzył na jéj nogi, potém na figurę, potém na twarz, z takim wyrazem, z jakimby patrzył naprzykład na zabitego przed miesiącem kujotę; potém, wybuchnąwszy piekielnym śmiechem, wykrzykiwał:
By God!
Nienawiść w tym flegmatycznym człowieku doszła do tego stopnia, że, gdy rano ukazał się przed drzwiami, a panny Neuman nie było, kręcił się, jakby mu czego brakło.
Dawno już miałyby miejsce między nimi pewne zajścia czynne, gdyby nie to, iż Hans był pewny przegranéj w każdéj urzędowéj sprawie, a to tém bardziéj, że panna Neuman miała za sobą redaktora „Saturday Weekly Review.“ Hans przekonał się o tém, gdy rozpuścił wieść, że panna Neuman nosi biust sztuczny. Było to nawet prawdopodobne, bo w Ameryce zwyczaj to powszechny. Na następny tydzień jednak w „Saturday Weekly Review“ pojawił się piorunujący artykuł, w którym redaktor, mówiąc ogólnie o potwarzach „Doczmenów,“ kończył zapewnieniem uroczystém, jako „dobrze poinformowany,“ że biust pewnéj spotwarzonéj lady, jest prawdziwy.
Odtąd pan Hans pijał co rano czarną kawę zamiast białéj, nie chciał bowiem brać już mléka od redaktora, ale zato panna Neuman brała stale dwie porcye. Prócz tego, kazała sobie uszyć krawcowi suknię, któréj forma stanika przekonała ostatecznie wszystkich, że Hans był potwarcą.
Hans, wobec chytrości niewieściéj, uczuł się bezbronnym; a tymczasem niemka, stając przed sklepem każdego ranka, śpiewywała coraz głośniéj:
Doczmen, Doczmen, Do—Doczmen, Do—Doczmen—men.
— Co ja jéj mogę zrobić? myślał Hans. Mam zatrutą pszenicę na szczury, choćbym téż jéj kury wytruł? Nie! Każą mi zapłacić! Ale wiem co zrobię!
I wieczorem, panna Neuman, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, spostrzegła pana Hansa, znoszącego pęki dzikich słoneczników i układającego je, jakoby w ścieżkę pod zakratowaném okienkiem piwnicy. „Ciekawam co to będzie?“ myślała sobie. „Pewno coś przeciw mnie!“ A tymczasem ściemniło się. Pan Hans ułożył słoneczniki w dwie linie, tak, że środkiem tylko zostawała wolna droga do okienka piwnicy; potém wyniósł jakiś przedmiot okryty płótnem, obrócił się plecami do panny Neuman, płótno z tajemniczego przedmiotu zdjął, pokrył go liśćmi ze słoneczników, następnie zbliżył się do muru, i począł kreślić na nim jakieś litery.
Panna Neuman umierała z ciekawości.
— Pewno na mnie coś pisze, myślała; ale niech tylko wszyscy spać pójdą, pójdę zobaczyć, choćbym miała skonać.
Hans skończywszy robotę, poszedł na górę, i wkrótce zgasił światło. Wówczas panna Neuman zarzuciła naprędce na siebie szlafroczek, wdziała pantofle na gołe nogi i dalejże przez ulicę. Doszedłszy do słoneczników, szła prosto ścieżką do okienka, chcąc przeczytać napis na ścianie. Nagle oczy jéj wyszły na wierzch, rzuciła się wierzchnią połową ciała wstecz, a z ust wyrwało jéj się najprzód bolesne: „Aj! aj!” potém zaś rozpaczliwy okrzyk: „Ratunku! ratunku!!!“
Okno na górze podniosło się do góry.
Was ist das? — rozległ się spokojnie głos Hansa. Wer ist da?
— Doczmenie przeklęty! — wrzeszczała panna — zamordowałeś mnie, zgubiłeś! Jutro będziesz wisiał. Ratunku! ratunku!
— Zaraz schodzę — rzekł Hans.
Jakoż po chwili ukazał się ze świecą w ręku. Spojrzał na pannę Neuman, która stała jak przygwożdżona do ziemi, poczém wziął się pod boki i począł się śmiać:
— Coto? To panna Neuman? Ha! ha! ha! Dobry wieczór pannie! Ha! ha! ha! Zastawiłem żelaza na skunksy, a złapałem pannę! Po coś panna przyszła zaglądać do mojéj piwnicy? Umyślnie napisałem na ścianie ostrzeżenie, żeby się nie zbliżać. Krzycz teraz panna; niech się ludzie zlecą: niech wszyscy widzą, że nocami przychodzisz zaglądać do piwnicy Doczmena. O mein Gott! krzycz, ale postój sobie aż do rana. Dobranoc pannie, dobranoc!
Położenie panny Neuman było okropne. Krzyczeć? ludzie się zlecą: kompromitacya! nie krzyczeć? stać całą noc złapana w żelaza, a na drugi dzień dać z siebie widowisko?... A tu noga boli coraz bardziéj... W głowie jéj się zakręciło, gwiazdy pomieszały się ze sobą, księżyc ze złowrogą twarzą pana Hansa: zemdlała.
Herr je! — wykrzyknął do siebie Hans — jeśli umrze, to jutro „zlynczują mnie bez sądu.“
I włosy powstały mu na głowie ze strachu.
Nie było rady. Hans poszukał czemprędzéj klucza, aby otworzyć żelazo, ale niełatwo było otworzyć, bo przeszkadzał mu szlafrok panny Neuman. Trzeba było go trochę zawinąć i... mimo całéj nienawiści i strachu, Hans nie mógł się wstrzymać od rzucania oczyma na piękne, jak gdyby marmurowe, nóżki swéj nieprzyjaciółki, oświecone blaskiem czerwonego miesiąca.
Mógłby ktoś powiedzieć, że w nienawiści jego była teraz litość. Otworzył prędko żelazo, a że panna nie poruszała się jeszcze, więc wziął ją na ręce i zaniósł prędko do jéj mieszkania. Po drodze znów czuł litość. Potém wrócił do siebie, i całą noc nie mógł oka zmrużyć.
Nazajutrz panna Neuman nie pojawiła się przed swoją grocernią dla śpiewania: Doczmen, Doczmen, Do—Doczmen. Może się wstydziła, a może knuła w milczeniu zemstę.
Pokazało się, że knuła zemstę. Wieczorem tegoż jeszcze dnia, redaktor S. W. Review wyzwał Hansa na kułaki i, zaraz na początku walki podbił mu oko. Hans jednak przywiedziony do rozpaczy, zadał mu tyle straszliwych ciosów, że, po krótkim daremnym oporze, redaktor padł jak długi, wołając: „enough! enough!“ (dosyć! dosyć)!
Nie wiadomo jakim sposobem, bo nie przez Hansa, całe miasto dowiedziało się o wypadku nocnym panny Neuman. Po walce z redaktorem, w sercu Hansa znowu zniknęła litość dla nieprzyjaciółki, a pozostała tylko nienawiść.
Hans przeczuwał, że go spotka jaki niespodziany cios z nienawistnéj ręki, jakoż niedługo nań czekał. Właściciele grocerni przylepiają często przed sklepami ogłoszenia o rozmaitych towarach, zatytułowane zwykle: „Notice.“ Z drugiéj strony trzeba wiedzieć, że grocernie sprzedają zwykle szynkom lód, bez którego żaden amerykanin nie pije ani whisky, ani piwa. Otóż nagle Hans zauważył, że przestano brać u niego lód zupełnie. Ogromne kawały, jakie sprowadził koleją, złożone w piwnicy, stopniały: szkody było na kilkanaście dolarów. Dlaczego? jak? co? Hans widział, że nawet jego stronnicy brali codziennie lód u panny Neuman; nie rozumiał więc co się to znaczy, tém mniéj, że się z żadnym szynkarzem nie pogniewał.
Postanowił tę rzecz wyjaśnić.
— Dlaczego nie bierzecie odemnie lodu? — spytał łamaną angielszczyzną szynkarza Petersa, który właśnie przechodził koło jego sklepu.
— Bo go nie trzymacie.
— Jakto nie trzymam?
— No, bo ja wiem.
Aber ja trzymam lód.
— A to co? — rzekł szynkarz, ukazując palcem na ogłoszenie przylepione na domu.
Hans spojrzał i zzieleniał ze złości. W jego ogłoszeniu, ktoś w wyrazie „Notice“ wydrapał: t ze środka, skutkiem czego z „Notice,“ zrobiło się „No ice,“ co po angielsku znaczy: niéma lodu.
Donnerwetter! — wykrzyknął Hans — i cały siny i drżący wpadł do sklepu panny Neuman.
— To jest nikczemność! — krzyczał zapieniony. Czemuś mi panna wydrapała literę ze środka?
— Com panu wydrapała ze środka? — spytała zgłupia-frant panna Neuman.
— Literę mówię: t mówię! Wydrapałaś mi panna t! Aber goddam! to nie może być dłużéj. Panna mi musisz zapłacić za lód! Goddam! goddam!
I straciwszy zwykłą zimną krew, począł wrzeszczéć jak opętany; na to panna Neuman w krzyk: ludzi się nazlatywało:
— Ratujcie! — wołała panna Neuman — Doczmen zwaryował! mówi, żem mu coś wydrapała ze środka, a ja mu nic nie wydrapałam. Com mu miała wydrapać? nic nie wydrapałam! O! na Boga wydrapałabym mu oczy, żebym mogła, ale nic więcéj. Ja biédna kobieta, sama! on mnie tu zabije, zamorduje!
Tak krzycząc, zalała się rzewnemi łzami. Amerykanie niezrozumieli wprawdzie o co chodzi, ale amerykanie nie znoszą łez kobiecych, więc niemca za łeb i za drzwi. Chciał się opierać: gdzietam! wyleciał jak z procy, przeleciał przez ulicę, wleciał we własne drzwi i upadł jak długi.
W tydzień potém, nad sklepem jego wisiał ogromny malowniczy szyld. Szyld przedstawiał małpę, ubraną w pasiastą sukienkę, biały fartuszek z naramiennikami: słowem zupełnie jak panna Neuman. Pod spodem stał napis wielkiemi żółtemi literami:
„Grocernja pod małpą.“
Ludzi naschodziło się oglądać. Śmiechy wywabiły pannę Neuman przededrzwi. Wyszła, spojrzała, zbladła, ale niestraciwszy przytomności, zawołała zaraz:
— Grocernia pod małpą? Nic dziwnego, bo pan Kasche mieszka nad grocernią. Ha!
Cios jednak trafił ją w serce. W południe słyszała, jak tłumy dzieci, przechodząc koło sklepów ze szkoły, zatrzymały się przed szyldem, wołając:
O! that’s miss Neuman! Good evening miss Neuman!
Tego było zanadto. Wieczorem, gdy przyszedł do niéj redaktor, rzekła mu:
— Ta małpa, to ja! wiem, że ja, ale nie daruję swego. Musi on zdjąć i zlizać tę małpę własnym językiem przy mnie.
— Co panna chcesz robić?
— Idę zaraz do sędziego.
— Jakto zaraz?
— Jutro.
Rankiem wyszła, i zbliżywszy się do Hansa, rzekła:
— Słuchaj, panie Doczmenie! wiem, że ta małpa, to ja, ale pójdźno ze mną do sędziego. Zobaczymy co on na to powie.
— Powie, że wolno mi wymalować nad moim sklepem co mi się podoba.
— Zobaczymy to zaraz.
Panna Neuman ledwo mogła oddychać.
— A zkąd panna wie, że ta małpa to panna?
— Sumienie mi to mówi. Pójdź, pójdź do sędziego, a nie, to cię szeryf w kajdanach zaprowadzi.
— Dobrze! pójdę — rzekł Hans, pewny wygranéj.
Poprzymykali sklepy i poszli, wymyślając sobie po drodze. Dopiero przy samych drzwiach sędziego Dasonvilla, przypomnieli sobie, że oboje nie umieją dość po angielsku, aby sprawę wytłómaczyć. Co tu robić?! Ot szeryf, jako żyd polski, umie i po niemiecku i po angielsku. Dalejże do szeryfa.
Ale szeryf siedział właśnie na wozie i zabierał się do wyjazdu.
— Idźcie do devil! — krzyknął prędko. — Całe miasto przez was niespokojne! Chodzicie w jednych trzewikach po całych latach! Ja jadę po „lumber,“ Good bye!
I pojechał.
Hans wziął się pod boki.
— Musisz panna czekać do jutra — rzekł flegmatycznie.
— Ja mam czekać? Pierwéj umrę. Chyba że zdejmiesz pan małpę!
— Nie zdejmę małpy.
— To będziesz pan wisiał! Będziesz wisiał Doczmenie! Obejdzie się i bez szeryfa. Sędzia i tak wie, o co nam chodzi.
— A to pójdźmy i bez szeryfa — rzekł niemiec.
Panna Neuman myliła się jednak. Jeden tylko sędzia w całém mieście nie wiedział ani słowa o ich kłótniach. Bogu ducha winien staruszek przyrządzał swoje leroa, i zdawało mu się, że świat zbawia.
Przyjął ich, jak zwykle przyjmował każdego, z dobrocią i grzecznie:
— Pokażcie języki, moje dzieci!.. — rzekł. Zapiszę wam tu zaraz....
Oboje poczęli machać rękoma na znak, że nie chcą lekarstw. Panna Neuman powtarzała:
— Nie tego potrzeba, nie tego!
— Więc czego?
Gadali jedno przez drugie. Co Hans słowo, to panna dziesięć. Nareszcie niemka wpadła na koncept pokazać na serce, na znak, że je pan Hans przebił siedmioma mieczami.
— Rozumiem! rozumiem teraz! — rzekł doktor.
Poczém otworzył książkę i jął pisać. Spytał Hansa ile ma lat? — Trzydzieści sześć. Spytał panny — nie pamiętała dokładnie: tak, coś koło dwudziestu pięciu. All right! Jakie są ich imiona? — Hans — Lora. All right! Czém się trudnią? — mają grocernie. All right. — Potém jeszcze jakieś pytania. Nie zrozumieli oboje, ale odpowiadali: yes! Doktor kiwnął głową. Wszystko skończone.
Skończywszy pisać, wstał, i nagle, ku wielkiemu zdziwieniu Lory, objął ją w pół i pocałował.
Wzięła to sobie za dobrą wróżbę, i pełna różowych nadziei poszła do domu.
Po drodze powiada do Hansa:
— Ja panu pokażę.
— Pokażesz panna komu innemu! — odparł spokojnie niemiec.
Nazajutrz rano przyszedł szeryf przed sklepy. Oboje stali przededrzwiami. Hans pykał fajkę, panna śpiewała:
Doczmen, Doczmen, Do—Doczmen, Do—Doczmen—men.
— Chcecie iść do sędziego? — spytał szeryf.
— Jużeśmy byli.
— No i co?
— Mój szeryfku! mój panie Devisku! — zawołała panna — pójdźcie się dowiedzieć. Potrzebuję właśnie trzewików. A przemówicie tam za mną słówko do sędziego. Widzicie, ja biédna dziewczyna.... sama....
Szeryf poszedł i w kwadrans wrócił. Ale niewiadomo dlaczego wrócił otoczony tłumem ludzi.
— No co? no jak? — poczęli wypytywać oboje.
— Wsistko dobrze, oh! — rzekł szeryf.
— No, co sędzia zrobił?......
— Ny? co miał złego zrobić? On was pożenił.
— Pożenił?!!!!!
— Albo to się ludzie nie żenią?
Żeby piorun nagle trzasł, Hans i panna Neuman nie przeraziliby się do tego stopnia. Hans wytrzeszczył oczy, otworzył usta, wywiesił język i spoglądał jak głupi na pannę Neuman, a panna Neuman wytrzeszczyła oczy, otworzyła usta, wywiesiła język i spoglądała jak głupia na pana Hansa. Osłupieli, skamienieli. Potém oboje w krzyk.
— Ja mam być jego żoną!?
— Ja mam być jéj mężem!?
— Gwałtu! gwałtu! Nigdy! Zaraz do rozwodu! Ja nie chcę!
— Nie, to ja nie chcę!
— Pierwéj umrzeć! gwałtu! Rozwód, rozwód, rozwodu! Co to się dzieje!
— Moi kochani — rzekł spokojnie szeryf — co tu pomoże krzyk?... Sędzia daje ślub, ale sędzia nie daje rozwodu. Na co krzyczeć? Czy to wy milionarze ze San-Francisco, żebyście brali rozwód? Czy wy niewiecie co to kosztuje? Aj! Co tu krzyczeć? Mam piękne trzewiki dziecinne; tanio sprzedaję! Good bye!
To rzekłszy, odszedł. Ludzie śmiejąc się, porozchodzili się także! nowożeńcy pozostali sami.
— To ten Francuz — wykrzyknęła panna-mężatka — naumyślnie nam tak zrobił, bośmy niemcy!
Richtig — odpowiedział Hans.
— Ale pójdziemy do rozwodu!
— Ja pierwszy! pannaś mi wydrapała t ze środka!
— Nie! ja pierwsza! paneś mnie w żelaza złapał.
— Ja panny nie chcę.
— Ja pana nie cierpię.
Porozchodzili się i pozamykali sklepy. Ona siedziała u siebie, rozmyślając cały dzień, on u siebie. Przyszła noc. Noc przynosi spokój. Oboje jednak nie mogli myśleć o śnie. Położyli się, ale oczy im się nie kleiły. On myślał: „Tam śpi moja żona.“ Ona: „Tam śpi mój mąż!“ I dziwne jakieś uczucia rodziły im się w sercach. Była to nienawiść, gniew, w połączeniu z poczuciem samotności. Prócz tego, pan Hans myślał o swojéj małpie nad sklepem. Jak ją tu trzymać, kiedy to teraz karykatura jego żony? I wydało mu się, że zrobił bardzo brzydką rzecz, kazawszy wymalować tę małpę. Ale znowu ta panna Neuman! Przecie on jéj nienawidzi. To przez nią lód jego stopniał. On ją przecie złapał po księżycu w żelaza. Tu znowu na myśl przyszły mu owe kształty, widziane przy blasku księżyca. „No, co prawda, to ona tęga dziewczyna (myślał). Ale ona mnie nie cierpi i ja jéj.“ Oto położenie! Ach! Herr Gott! Ożenił się? I z kim? Z panną Neuman. A tu rozwód tyle kosztuje! cała grocernia niestarczy!
— Ja jestem żoną tego Doczmena — mówiła sobie panna Neuman. Ja już nie panna.... t. j. chciałam powiedzieć: panna, ale poszłam zamąż! Za kogo? Za Kaschego, który mnie złapał w żelaza. Prawda i to... że wziął mnie w pół i odniósł na górę. A jaki mocny! Ot! tak sobie wziął mnie w pół... Co to jest? tu jakiś szelest?
Szelestu nie było żadnego, ale panna Neuman poczęła się bać, choć poprzednio nigdy się nie bała.
— Gdyby on jednak ośmielił się teraz... Boże! Potém jednak, dodała głosem, w którym brzmiała dziwna jakaś nuta rozczarowania....
— Ale on się nie ośmieli. On!...
Z tém wszystkiém bojaźń jéj wzmagała się. „To tak zawsze kobiecie saméj! myślała daléj. Gdyby tu był jaki mężczyzna, byłoby bezpieczniéj. Słyszałam o jakichś zabójstwach w okolicy (o zabójstwach panna Neuman nie słyszała). Przysięgam, że mnie tu kiedy zabiją. Ach, ten Kasche! ten Kasche! zamknął mi drogę. Trzeba jednak naradzić się o rozwodzie.“
Tak myśląc, przewracała się bezsennie po szerokiém amerykańskiém łożu i istotnie czuła się bardzo samotną. Nagle zerwała się znowu. Tym razem przestrach jéj miał powód rzeczywisty. W ciszy nocnéj słychać było wyraźne stukanie młotka.
— Jezus! — krzyknęła panna — dobierają się do mojéj grocerni!
To rzekłszy, wyskoczyła z łóżka i pobiegła do okna, ale, spojrzawszy w nie, uspokoiła się zaraz. Przy świetle księżyca widać było drabinę, a na niéj okrągłe białe kształty Hansa, odbijającego młotkiem gwoździe podtrzymujące szyld z małpą.
Panna Neuman otworzyła zcicha okno.
— Jednak zdejmuje małpę, to poczciwie z jego strony! — pomyślała.
I czuła nagle, jakby jéj coś topniało koło serca.
Hans wyciągnął powoli gwoździe. Blacha z brzękiem upadła na ziemię: wówczas zlazł, odbił ramy, zwinął blachę w trąbkę w żylastych rękach, i począł odstawiać drabinę.
Panna śledziła go oczyma.... Noc była cicha, ciepła....
— Panie Hans — szepnęła nagle dziewica.
— To panna nie śpi — odszeptał równie cicho Hans.
— Nie! Dobry wieczór panu!
— Dobry wieczór pannie.
— Co pan robi?
— Zdejmuję małpę.
— Dziękuje panu, panie Hans.
Chwila milczenia.
— Panie Hans! — zaszemrał znowu głos panieński.
— Co? panno Loro.
— Musimy naradzić się o rozwodzie.
— Tak, panno Loro.
— Jutro?
— Jutro.
Chwila milczenia, księżyc się śmieje, psy nie szczekają.
— Panie Hans!
— Co? panno Loro.
— Bo mnieby pilno wziąć ten rozwód...
Głos panny brzmiał melancholicznie.
— I mnie, panno Loro!
Głos Hansa był smutny.
— Bo to, widzi pan, żeby niezwłóczyć....
— Najlepiéj niezwłóczyć.
— Imby się prędzéj naradzić, temby lepiéj.
— Tém lepiéj, panno Loro.
— To możemy się zaraz naradzić....
— Jeśli panna pozwoli....
— To pan przyjdzie do mnie?
— Tylko się ubiorę.
— Nie trzeba ceremonii.
Drzwi na dole otworzyły się, pan Hans znikł w ciemnościach, a po chwili znalazł się w panieńskim pokoiku cichym, ciepłym, schludnym. Panna Lora miała biały szlafroczek i była zachwycająca.
— Słucham panny — rzekł Hans złamanym, miękkim głosem.
— Ale, bo to widzi pan, jabym bardzo chciała wziąć rozwód, ale.... boję się, żeby nas kto z ulicy nie zobaczył.
— Wszak ciemno w oknach... — rzekł Hans.
— Ach! prawda! — odparła panna....
Wówczasto zaczęła się narada o rozwodzie, która już do opowiadania nie należy.
Spokój powrócił do Struck Oil city.


Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.