>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Z głębin życia
Pochodzenie Bluszcz, 1906, nr 7, 8
Redaktor Maryan Gawalewicz
Wydawca Piotr Laskauer
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z głębin życia.


Szalony rozwój techniki na wszystkich polach pracy mechanicznej, przy ciągłym dopływie najrozmaitszych wynalazków, uzupełniających się wzajem lub też tworzących z sobą walkę konkurrencyjną, podniósł w całym świecie skalę wygód i rozbudził szeroką potrzebę komfortu.
W ostatnich zwłaszcza dziesiątkach stulecia ubiegłego — i my również, zkądinąd bardzo jeszcze zacofani, pędziliśmy po tej drodze galopem. Nic nie zadawalało nas przez dłuższą chwilę: co wczoraj zachwycało, dziś zdało się marne w porównaniu z nowością najświeższą, która znowu musiała uledz przeróbkom i poprawkom, lub też czemuś doskonalszemu miejsca ustąpić.
Surmy bojowe osłabiły rozpęd, wstrzymały go, ówdzie zatamowały, ale gdy machina w ruch pójdzie, spodziewać się należy wzmocnienia energii wytwórczej, przedewszystkiem zaś intensywności jej działania.
Gdy zestawimy urządzenia obecne z prostotą dawniejszą, nie jakichś tam czasów odległych, lecz tych, które przeżyliśmy sami, większa część wspomnień, plącze się i miesza, albowiem gotowi jesteśmy nie wierzyć, że to są rzeczy widziane przez nas własnemi oczyma, lecz reminiscencye opowiadań matek i babek. Różnica, dzieląca te dwie epoki, przerasta kolosalnie zwykłą miarę czterdziestu kilku lat.
Ale też nie one same ją wydały.
Prace mózgów, będących dziś prochem, wysiłki energii, co niby lawa wulkanu zastygły i zmartwiały, pierwsze błyski idei, pomysłów szkice, szeregi prób udanych, a nawet gdy nieudane, niestracone, wszystkie te długie, długie przygotowania poprzedzały ostatnią dobę. Największy bowiem mozół trwa w cichości, zaś jego rezultaty im prostsze, im bardziej naturalne, tem wspanialsze.
Kto pyta ile lat, ile wieków ludzkość biedziła się nad ich osiągnięciem.
Spożywając soczystą duchessę, nie pytamy również, kto sadził drzewo, które ją wydało, kto je szczepił, owoce we właściwej porze zebrał, w bibułkę poowijał i wysłał do sklepu, zkąd w ręce nasze się dostała. A wszak to także praca kilku lat — dzieło trudów kilkoletnich człowieka, ziemi, słońca, zanim nastąpił zbiór, opakunek i t. d.
Geniusz wykradł iskrę bogom — laik myśli, że to zwyczajna zapałka i patrzy obojętnie. Wcale mu nie dziwno. Mniej więcej tak samo patrzeć będziemy wkrótce na cząsteczki radu.
— Odkryli, go, znaleźli — nic osobliwego! Skoro był, ktoś go kiedyś musiał znaleźć. W tem sens, że umiał dobrze szukać; nie znalazłby jednak, szukając stokroć lepiej, gdyby radu na świecie nie było.
Ujarzmiona przez człowieka, jedna z najpotężniejszych sił natury stała się jego niewolnicą, przewozi nas z miejsca na miejsce po drutach telegrafów, kabli, telefonów w odległości dalszej, bliższej i bardzo dalekiej, po przez lądy i morza załatwia nasze polecenia, dzwonkami wzywa sługi, przędzie i tka odzież, bieliznę, ścierki, szyje obuwie, miele ziarno, wyrabia pieczywo, cukry, czekoladę, meble, maszyny, kapelusze, fabrykuje papier, tłoczy gazety, oświetla mieszkania, teatry, sale zabaw. Stała się wołem roboczym u pługa pracy, której część przeważną człowiek niegdyś własnemi rękoma musiał wykonywać. Korna, dokładna, posłuszna ślepo, w naprężeniu siły i trwaniu obliczona ściśle, jest narzędziem cudownem, jakiemi w bajkach operowali czarodzieje i czarnoksiężnicy.
Ale gdy stoliki i skrzypce czarodziejskie obdarzały pastuszków bogactwami, koronami królewskiemi i wszelakim dobytkiem, ze szczotek, grzebieni, ręczników wznosiły się góry, lasy nieprzebyte, rozlewały morza ku ochronie od żelaznego wilka, baby-jędzy lub macochy — rozwój wygód, pomnożenie i udostępnienie uciech życia nie zbliżyły nas do zdroju szczęśliwości.
Nawet nadzieje, przyświecające śmielszym zdobyczom nauki, nie dały nam tego, czegośmy oczekiwali.
Bo nie umiemy sobie życia urządzić.
Prawidłowym jego trybem jest tylko taki, który odpowiada funduszom lub środkom i siłom do zdobycia tychże. Warunki bytu, wymagające stałego natężenia mózgu i napięcia energii, nie gwarantują trwałości. Im świetniejsze, tem prędzej runie gmach. Wygody, jakiemi rozkwit przemysłu nas otoczył, upiększenia rozmaite i ulepszenia dały nam pewną summę przyjemności, podniosły natomiast dosyć znacznie koszt wydatków codziennych, zacząwszy od lokalu. Inaczej być nie mogło, konsument zawsze płacić musi. Ale gdy płaci ten, kto ma zkąd czerpać i czerpie bez trudności — owszem — niech wspiera przemysł, handel (i sztuka coś zarobi), czynić to powinien w zakresie możliwie najszerszym; gdy płaci inny, któremu nowa pozycya w budżecie rozchodu sprawia kłopot, lecz da się jeszcze zaspokoić — jeszcze rozumiemy; gdy zaś rujnują się dobrowolnie tysiące ludzi niezamożnych — pytamy: po co? na co?
Wszak lepiej osiąść w mieszkanku ubogiem, ozdobić je schludnością, sprzętami niewykwintnemi, niemodnemi, prostemi, zaznaczyć swą indywidualność i żyć bez kłopotu.
Nie można!
Byłoby to przyznaniem się do biedy — szczerością fatalną dla nich samych, a wprost zabójczą dla przyszłości dzieci.
Przyszłość dzieci, szczęście dzieci — to zwrotka powtarzana stale tam, gdzie brzmi najfałszywiej, gdzie jest karykaturalną parodyą haseł etycznych, a niekiedy wprost oburzającem, haniebnem bluźnierstwem.
Pod temi hasłami i na tych zasadach dzieją się wykroczenia, przestępstwa, zbrodnie; świętość ich osłania moc brudów, służy za pokrywkę moralnej zgniliźnie, toczącej społeczeństwo, jak gangrena.
Temat, jaki ośmielam się poruszyć, odsłania ranę krwawiącą. Najłatwiej byłoby, zostawiwszy ją w spokoju, patrzeć obojętnie na dalszy rozrost — lub przenieść całą sprawę do czasopisma specyalnego. Należy ona jednak przedewszystkiem do dziedziny etyki, z tego więc punktu weźmiemy ją pod uwagę.
Żenić się, czy nie żenić — zakładać rodzinę, czy nie — każdy ma prawo decydować podług własnej a nieprzymuszonej woli. Naszem zdaniem jednak, lepiej się nie żenić, nie wychodzić za mąż, niźli związać swoje życie z cudzem dla wiktu i opierunku lub dla dostatków. Cel związku pierwszego jest zbyt marny, drugi zaś poniża człowieka.
Lepiej więc rodziny nie zakładać wcale, niż założyć złą, a na takich fundamentach dobrą ona być nie może.
Nieszczęściem, związki tego rodzaju, zwane rozsądnemi, są najpowszedniejsze. Nie zaliczamy ich do zjawisk nowych. Stare, jak świat, powtarzają się przez całe wieki, tylko tło jest rozmaite i dekoracye, zależnie od warunków, w jakich młode pary spotykamy.
Małżeństwa, zawarte dla korzyści materyalnych, nie gorszą nikogo. Błogosławią im rodzice z całem przekonaniem, sami w duszy pewni dla siebie i dla nich błogosławieństwa Boga. To ohydne!
Młodzieniec ślubuje kobiecie niekochanej, dziewczyna przysięga bez miłości, pozwala się kupować za cenę dożywotniego dobrobytu a tam może, w głębi kościoła, ukląkł, o mur głowę płonącą oparł, ktoś nad całe światy droższy, ktoś co był duszy jej połową, lub też duszy jego. Tak samo pójdą może kiedyś za przykładem tych dwojga, którzy ślubują miłość sercami pustemi, a może szlachetniejsi, znajdą dla siebie inne cele życia…
W orszaku krewnych, doskonale pojmujących sytuacyę, nie znajdzie się człowiek uczciwy, któryby zbrodni krzywoprzysięztwa zapobiegł, któryby nie dał wyrzec słów kłamliwych i sfałszować Sakramentu.
Nie, takich tutaj niema. Byłby skandal, co w dobrem towarzystwie nie uchodzi. Ale uchodzi prostytucya pod osłoną Sakramentu małżeństwa. Ci ludzie się sprzedali! przehandlowali swoją godność, swoje ciała i swoje dusze.
Do śmierci!…
Dla takich oblubieńców „Te Deum“ jest hymnem pogrzebowym; do grobu idą, nie do życia, gdy tam, gdzieś, na świecie szerokim serca swoje zostawili, swoje marzenia czyste, bezinteresowne. Stracili wszystko, co najlepsze, co najdroższe, są nędzarzami w karecie wonnej od bzów białych i narcyzów. Wspaniałość wesela, toasty, mowy, urągają pustce jaka przed nimi się otwarła na całe długie życie… do śmierci. Jak ludzie w tych warunkach śmią przysięgać!
Nie wiedzą, że gdy się te słowa uroczyste powie kobiecie ukochanej, człowiekowi wybranemu z dobrej własnej woli, to pójść można razem ręka w rękę po najtwardszej ścieżce życia, przebyć ją, do samego kresu dotrzeć i zgoła nie wiedzieć, że to właśnie się nazywa ciężką ludzką dolą. Bo z miłości, wzajemnie podzielanej, płynie taka błogość, że słodzi ona smutki, koi bóle, zmniejsza gorycz zawodów, a potęguje stokrotnie uciechę najdrobniejszą. Królewskie dostatki i przepychy takiego zadowolenia dać nie mogą i takiej pogody wewnętrznej, która jest źródłem szczęścia, jedynym istotnym szczęścia pierwiastkiem.
Oni tego nie pojmują — nikt ich nie oświecił. Zanim akt dzieciobójstwa na nich wykonano, strzeżono ich dusze od promieni tej jasności, zasłaniano je przepaskami innych celów, jak skazanym na śmierć zasłania się oczy; bagatelizowano porywy i przeczucia, duszono tęsknotę. Prawdziwe brylanty przed nimi ukryto, a dano im szkiełka świecące, wybornie szlifowane, artystyczne imitacye: stanowiska, tytuły, salony.
Dzieciobójstwo spółczesne nie porzuciło dawnych starych środków, jak wspomniane wyżej. Operuje nadal przemocą łagodną: namowami, prośbami i fałszowaniem prawdy, a przybyły mu sposoby nowe, zawsze i stale dla dobra tych miłych istotek, tych skarbów, tych aniołków.
Chcąc żyć i użyć, musimy posiadać teraz większe fundusze, niźli ongi. Dostatek inaczej dziś wygląda, niż dawnemi czasy, kosztuje też więcej. Przybyło mnóztwo szczegółów rozmaitych w urządzeniu domu, ubraniu, kuchni — szczegółów na pozór błahych, może po części i zbytecznych, do których jednak przywykliśmy, że niemal w krew nam weszły.
Bądź co bądź, gdy wystarcza dla dwojga, znajdzie się i dla trzeciego. O, tak — trzeciemu będzie dobrze — zupełnie dobrze nawet. Jest więc pożądane, witane z radością. Młoda para popisuje się niem, niby jakimś meblem, wazą chińską, rzadkim okazem rośliny. W puszystym płaszczyku, atłasowym kapturku, małe bobo przedstawia się, jak królewna śnieżka. Jest cudne, a takie szczęśliwe, pieszczone, psute, tak bardzo kochane!... Wszyscy mu służą, chwalą je, uwielbiają, ponieważ jest nadzwyczajne, inne jakieś niż ogół malców. Dano mu pokój, mamkę, niewiadomo czy dostatecznie zdrową, czy uczciwą (co zrobiła z dzieckiem własnem?), ale przystojną i wesołą, śliczną kołyskę z pawilonem, co to podobno ma być niehygieniczny, ale bardzo ozdabia, i zaraz z progu rzuca się w oczy, zabawki, które psuć mu wolno, słowem, dziecię opływa w rozkosze. Szkoda, że się na tem nie zna, nie rozumie swego słodkiego stanu, grymasi, złe, nerwowe, nie sypia po nocach.
Drugie!?... Hm!... drugie!...
Mama jest wylękniona, papa skrzywił się z niesmakiem, dziadkowie ręce załamali.
— Jak możecie! co wy sobie myślicie?
— Para szaleńców! Okropność!
Z dnia na dzień malkontenci uspakajają się potroszę: a może jeszcze... może jakoś... Wreszcie są zrezygnowani.
— Trudno — cóż robić!
Ale nikt się nie cieszy, jak za pierwszym razem. Nawet matka z trudnością dochodzi do równowagi.
— Kłopot i koszt — powtarza rodzina, mająca mniej lub więcej środków a duże obowiązki względem siebie.
Lecz złą ona nie jest. Nowy przybysz zastaje uśmiechnięte twarze, ludzie dobrze wychowani w obec gościa się nie krzywią, choćby go przeklinali w duchu. A wszak tu nie... bynajmniej... kochają, bardzo kochają wszyscy małego przybysza. Kochają rzeczywiście. Rozbroił ich sobą. Taki cichutki, miły, nikogo nie utrudza, sypia doskonale, a gdy się obudzi, leży, patrzy, gaworzy. Szczególny dzieciak!
Burza, — rwetes — gwałt.
— Trzecie!... Nie, nie wolno. I ze względu na dziś — na ogromne koszty. I ze względu na rodzeństwo. To poprostu krzywda, kradzież, odarcie. Majątek się rozdzieli, rozdrobni... Nie wolno! zbyt droga zabawka.
Czasem wyrok bywa skasowany, bo sędziowie zmiękli, dość często jednak zapada z nieodwołalną srogością, z okrucieństwem katów.
Za dwadzieścia pięć, trzydzieści do pięćdziesięciu rubli specyalistki wykonywują go sumiennie.
Znam wypadek, którego bohaterka na żądanie męża przyjechała do Warszawy z dalekiej prowincyi leczyć się w odpowiedni sposób. Miała biedaczka dorastające dzieci, fundusze, w rękach władcy i pana stopione doszczętnie, żadnego uzdolnienia, któreby jej pomogło dźwignąć się o własnych siłach, a w dodatku boleśnie pewne przekonanie, że to, co ma uczynić, zbrodnią jest.
Nie cofnęła się wszakże, rozkaz bowiem był stanowczy. Przypłaciła go życiem. Umierając, oskarżała sędziego swojego, a cierpiała w tych ostatnich chwilach męki podwójne, gdyż zostawiała córkę i trapiła ją myśl o niej.
Mąż — uwodziciel — to przecież coś tak okropnego, że z niczem porównać się nie da! Ofiara ginie, zostają po niej dzieci — taki pan wybierze sobie inną, a w nagrodę czynu ma jeszcze dwie korzyści: nowość i posag.
Najczęściej małżonkowie oboje godzą się z koniecznością. Kobieta dobrowolnie, z przekonania, wzywa specyalistkę, rujnuje sobie zdrowie na rok, na parę lat, czasem na zawsze, a czasem wychodzi ręką obronną. Czy tak, czy owak, ma sumienie czyste. Nie mogłaby całej gromady wychować, ubrać, wykształcić i wykierować na ludzi, przeto poświęca się dla żyjących, nie krzywdzi zaś nikogo, oprócz siebie.
Pogląd ten, szeroko rozpowszechniony a tak bardzo nieetyczny stosuje się w praktyce codzień. Setki oprawczyń ciągną z niego dochód.
O matki, jakże nie pojmujecie ani dobra, ani szczęścia, jakże wam daleko do ideału kobiecości!
Prowadząc przed sobą na ulicę parkę wystrojoną, jakże jesteście pewne siebie, pyszne; a wszak wychowujecie duże lalki, zamiast czworga lub pięciorga ludzi.
Co społeczeństwu przyjdzie z lalek, które kosztem tamtych opływają w wygody i zbytki, stroją się, bawią, paplą kilkoma językami, mają wszystkiego po uszy na to tylko, by powiększyły i tak dość liczny zastęp samolubów? Bo już sam ten kierunek, dążność sama, aby szczęśliwym wybrańcom było zawsze jak najlepiej i jak najłatwiej, skazują ich na niedołęgów moralnych i egoistów. Nie wyhodują ani siły woli, ani charakteru, do czego trzeba warunków wprost odmiennych.
Niegdyś na Podlasiu, w zamożnej rodzinie ziemiańskiej była matka, która nie cofnęła się wprawdzie przed obowiązkami natury, lecz wydawszy na świat kilkoro potomków, dla ich dobra i szczęścia, aby majątek nie został rozdrobniony, przeznaczyła dwoje na chowanie, troje na śmierć.
Nie zabiła ich jednak odrazu niewiasta pychy wielkiej i temperamentu bajecznego, których tradycya dotąd się utrzymuje, lecz umieściła każde z trojga dzieci w beczce osobnej i zamknęła w piwnicy o chlebie i wodzie.
Jest to fakt autentyczny.
Widziałam dwór i piwnice, rozmawiałam z włościanami, których ojcowie wspomagali paniczów-skazańców, wpuszczając im przez okienka żywność; nie śmieli jednak srogiej pani się sprzeciwić, bo miała ona i dla nich rękę twardą w dotknięciu. Opowiadają, że zbrodniarka matka została pociągniętą do odpowiedzialności i umieszczona pod pręgierzem, dzieci zaś, którym żyć pozwoliła, aby dziedziczyły po niej olbrzymią fortunę kilkunastu folwarków, umarły młodo, a prawnuki skazańców żyją dotąd, rozrodzeni bardzo licznie. Majątek przeszedł już w obce ręce, dwór zamieszkują chłopi, tylko kawałek jednego folwarku i cześć innego, który był niegdyś wyłącznie pastwiskiem, przechowała dotąd rodzina w swojem posiadaniu. Takie są wyroki Boże wprost przeciwne ludzkim.
Ale pycha nie wierzy. Okoliczności się zmieniają, warunki przekształcają się gruntownie, cywilizacya wnosi idee nowe, kultura wzrasta — pycha tak samo, jak i skąpstwo jest nieśmiertelną.
Dziedzice czy nędzarze, wszyscy pragną dla swych potomków losu nadzwyczajnego i usiłują szczęście dla nich urobić, jak bochenek chleba, albo bułkę. Każdy czyni to po swojemu, a dziecku nie powie:
— Stań ze mną do roboty! trudź się, zmagaj, a gdy tego nie chcesz, to mów chociaż, czego chcesz! Jak twoje szczęście ma wyglądać, jakie nadałbyś mu formy, jaką naznaczasz cenę? Wszystko im ułatwiają, słodzą, cukrują, szacują, przygotowują sami. Żyją jedynie dla tak zwanego szczęścia swych wybrańców.
Tymczasem praktyka wykazuje, i fakty dowodzą, że rodzeństwa bardzo liczne, są najszczęśliwsze; dzieci takie nie mogą od rodziców ani od służby wiele wymagać, więc też radzą sobie, jak umieją, w wieku bardzo wczesnym, z początku niedołężnie, najczęściej coraz dzielniej i skuteczniej. Już to samo jest szkołą wielkiej wagi, jest pierwszą podwaliną siły charakteru. Wytrwać, wytrzymać, zmódz przeszkodę, — gdzie i kiedy pieszczone jedynaczki i jedynacy mają sposobność do odniesienia podobnego zwycięztwa?
Wszak ich rodzicom o to przedewszystkiem idzie, by nie walczyli.
Słodkie, miłe laleczki w białych atłasowych kapturkach i delikatne chłopczyki z długiemi lokami... jakże mi was szkoda!
A wy, możni państwo, boicie się, że majątek rozdrobniony nie pozwoli pieszczochom zająć kiedyś w świecie pozycyi, jaką zajmują teraz, dzięki wam! Czy to tak wielka krzywda? Niejeden z dziadów waszych, może nawet ojciec, dorobił się stanowiska i majątku pracą własną, choć nie dali mu z domu, ani dziesiątej części tych środków, jakie posiadacie dla swego potomstwa, gdyby ono się nawet znacznie powiększyło. To był dzielny człowiek. Pozwólcie, każcie waszym synom być dzielnymi, — niech coś zdobywają, wywalczają, czemśkolwiek się trudzą, niechaj pracują, jeśli nie dla siebie to dla innych; zaopatrzcie ich w siłę. A wy, państwo niezamożni, wciąż jesteście w strachu, że gdy obok Kazia i Juleczki zasiądzie Kostuś, Wacio, Emil — zbraknie leguminki, nie wystarczy na sukienki a może i na książki.
Wynieście się na lat kilka do chałupy podmiejskiej, pozwólcie dziatwie chodzić boso, bez kapelusików, dajcie im się tarzać w piasku, pluskać w wodzie, spiewać, skakać, drzeć się na całe gardło. Zamiast leguminki, niech mają kluski, kartofle, sporo jaj i dużo mleka, perkal i barchan uszyty rękoma mamusi, niech je okrywają, a będziecie mogli wychować pięcioro zamiast dwojga. W dodatku — będą to dzieci silne, czerstwe, odważne, wesołe i zdrowe, a na przyszłość ludzie szczęśliwi, którym nie trzeba nadzwyczajnych wygód, elegancyi, zabaw, zwłaszcza, gdy w kieszeni pustki.
Idzie tylko o edukacyę. Tu sprawa trudniejsza, nie rozpaczliwa jednak, gdy zamiast trzymać się szablonu, rozstrzygniemy ją na zasadzie uzdolnienia i upodobań dziecka. Jedno pójdzie wyżej, drugie obierze fach, nie wymagający długich lat pracy w szkole, a każdemu będzie to najmilsze, do czego ma pociąg wrodzony. Łatwiej też i prędzej zostanie zdobyte.
Harmonia pożycia małżeńskiego, zakłócana stale grozą katastrof, może i musi wrócić do porządku. To nie katastrofy, to jest błogosławieństwo Boże, cel rodzin, dusza rodzin, przyszły fundament Ojczyzny, obywatele i obywatelki kraju. Tych nigdy nie dosyć.

Karolina Szaniawska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.