Z nad jezior w Tatrach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Z nad jezior w Tatrach
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom IX, 1884
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Z NAD JEZIOR W TATRACH.
Wspomnienie, przez Walerego Eljasza.


Zwykle zaczynają się opisy wycieczek po Tatrach, od żalów na słotę, do czego można się było już przyzwyczaić, skoro miesiące wybrane na sezon dla Tatr tj. lipiec i sierpień, wedle spostrzeżeń meteorologicznych, należą do najobfitszych w opady wilgoci wszędzie na równinach, a cóż dopiero w górach? Nie podobna i mnie się tu uwolnić od stereotypowych narzekań na deszczowe lato w r. 1879, które dało się całej środkowej Europie we znaki przez zatratę plonów rolniczych.
W Tatrach o tyle przynajmniej była znośniejszą ta pora, że przerywała słotę kiedy niekiedy krótka pogoda, która pozwalała zapuszczać się do głębi gór, i barometrom było można zaufać. Aneroide skoro o 4 milimetry się podniósł, wróżył pogodę na pewno, podczas gdy góralskie przepowiednie co do pogody tego lata zupełnie zawodziły. Te bowiem wskazówki, na których oni wróżby swoje opierać zwykli, myliły. „Babia góra bez czepca, będzie pogoda“, powiada mój znajomy do górala, „tego lata i Babia do znaku zgłupiała“ odrzekł Podhalanin gnębiony obawą o skąpe swoje plony rolne.
Otóż tak sobie leje deszcz na dobre, mgły włóczą się po turniach, potoki zmącone toczą się z łomotem, goście w Zakopanem chodzą źli ze spuszczonemi na dół nosami tak, że się z tego wytwarza atmosfera fizycznie i moralnie płaczliwa.
Barometr idzie w górę mówię temu lub owemu „tymczasem deszcz pada na dół“ odpowiadają mi skeptycznie na moje pocieszające słowa. W tem, jakby na złość pessymistom, dnia 21 sierpnia słońce zajaśniało na horyzoncie tatrzańskim, ani chmurki jednej nie widać na niebie; góry, rzec można, świątecznie wystrojone, nęcą ku sobie. Goście wybierają się prawie wszyscy na wycieczki w Tatry.
W Zakopanem ruch, każdy się krząta o furmankę, o przewodnika, i o żywność na drogę. Moja wycieczka, z programem obejścia naraz najciekawszych jezior tatrzańskich, przychodzi do skutku.
W dobranem gronie kilku bardzo miłych towarzyszów opuściłem Zakopane rano o 6 godz. (22 sierpnia). Na wózku dojechaliśmy do górnego końca Kuźnic, zkąd pieszo dostaliśmy się (o 7 godz. 30 min.) do źródliska Bystrej w Kalatówkach, które to tak wspaniale i szumnie spada po głazach na dół do potoku.
Nieświadomi zwykli uważać to wywierzysko Bystrej, za źródło Białego Dunajca, i za takie w pismach je ogłaszać, co się nie zgadza z prawdą, bo woda wytryskująca tu z pod głazów toczy się pod nazwą Bystrej aż do ujścia do Cichej, poczem przybiera nazwę potoku Zakopiańskiego, a dopiero po połączeniu się z Porońcem, nazywa się Białym Dunajcem.
Ciepłotę wywierzyska wskazywał 4,2° Cel. dokładny termometr Kapellerowski Tow. Tatrzańskiego (w powietrzu było 14,8° Cel.). Kawałek drogi przebyliśmy jeszcze w kierunku hali Kondratowej, poczem skręciliśmy na lewo ku południowi, ciągle lasem w górę ku hali Goryczkowej.
Była 8 godz. gdyśmy przebrnęli błoto zwykłe koło szałasów, jakie wyrabia bydło tak, że gdyby się dało ominąć osadę pasterską, oszczędziłoby się podróżnemu niemiłej przeprawy i niezdzierało poetycznej wyobraźni o życiu pasterskiem, jak również nie traciłoby się pojęcia sielankowego o siedzibie juhasów i juhasek tatrzańskich.
Zaraz powyżej hali Goryczkowej kończy się las i ukazuje się grzbiet, który jest brzegiem tarasu, a nie przełęczą, jakby się zdawać mogło. Jeszcze bowiem długo trzeba się piąć w gorę po trawniku, przejść po pod skałą potok z zachodniego na wschodni brzeg i wejść na tak zwaną przez górali bulę, zkąd w całej rozciągłości widać grzbiet Goryczkowy, tj. przełęcz z wierchem Kasprowym (1975 mtr. = 6250 st. w.). Widok roztacza się ku północy w dali na Podhale, na Beskidy; zbliska na Giewont, na Nosala i na Kalatówki. Wychód na przełęcz przez 2 godziny od hali Goryczkowej nie jest wcale przykry, lecz nudny, z powodu jednostajnego postępowania w górę ciągle po trawniku, miejscami po drobnych kamieniach, a ku samemu wierzchowi po złomach. Przed 10 god. usiedliśmy na przełęczy Goryczkowej (1820,6 mtr. = 5760 stp. wied.) wśród gorąca 26° Cel. Widok z niej, jak z każdej prawie przełęczy wspaniały.
Począwszy od zachodu ciągną się Wierchy Czerwone, Ciemniak, Rzędy, Tomanowa, po za tem, Bystra, Stara Robota i różne wierchy Orawskie. Od południa obszerny grupę gór oddziela rozległa dolina Wierchcicha, z których wyszczególniają się Wielka Kopa i Krzyżne Liptowskie. Ponad niemi piętrzy się Krywań i Hruby Wierch. Od wschodu imponująco wznosi się Świnnica z poczerniałym i dzikim swym wierzchołkiem dwoistym; od niej jakby ramię odstaje Walentkowa, z poza której widać trochę szczytu Mięguszowieckiego i Wierch Koprowy.
W głębi pod widza stopami szumi potok w dolinie poczynającej się na stoku Wierchu Cichego, i ztąd nazwano ją Wierchcichą, Cichą lub Tychą. Górną część tej doliny, osobno zowią Jaworową. Wspomniana grupa gór odgraniczona, roztaczającą się przed nami doliną Wierchcichą łączy się od wschodu z głównym grzbietem Tatr za pośrednictwem przełęczy między Wierchem Cichym a Gładkim, która ma swoje miano; Słowacy zwią ją Prehybą, polscy górale Zaworami.
Zejście z Goryczkowej na południową stronę jest strome, wiedzie w ukos po bujnej trawie i raz wraz potrzebuje pomocy rąk. W 40 minutach stanęliśmy przy najbliższym koszarze (1322 mtr. 4182 stp. w.) hamując rozpęd ciała to laską, to chwytaniem się gałęzi kosodrzewu, lub wysokiej trawy. Dnem doliny postępowaliśmy przez las i o 12 god. w południe obsiedliśmy szałas górali z Kokawy, aby wśród skwaru słonecznego pokrzepić się kwaśną żętycą.
Szałasy liptowskie tem się różnią od nowotarskich, że dziury w dachu mają łatane korą z drzewa, i że przed każdym na przodzie stoi niby lamus, tj. na wysokich słupkach daszek z półką, pod którego osłoną na przewiewie suszą się sery. Halę z szałasem, czyli bacówkę zwią na południowych stokach Tatr, hotarem. Zastaliśmy tu tylko bacę i synka któregoś z juhasów. Nie miał jeszcze malec lat trzech, a już wydarł się ze wsi na halę, gdzie z radością gospodarował koło szałasu, w pełnym stroju pasterskim, i płakał, gdy mu wspomniano o powrocie. W krótkiej, czarnej koszulce, spiętej klamrą mosiężną, w kapeluszu z dużym rondem i w obcisłych spodeńkach udawał juhasa.
Postępując dalej w górę lasem po nad brzegiem potoku Wierchcichej, mijaliśmy boczne jego dopływy z pod pośredniej Turni, z pod Świnnicy, i z pod Walentkowej. Roślinność tu wszędzie nader bujna, czemu się nie trzeba dziwić, bo pod silną operacyą promieni słonecznych, przy wilgoci, a spokoju od wichrów musiała się rozwinąć korzystniej, niż na stokach północnych.
Nieznacznie las maleje, kosodrzew nastaje, łożysko potoku zalegają coraz większe głazy, które tworzą piękne wodospady. Napotkaliśmy tuż przy ścieżce źródło wybornej wody (liczyło 4,6° Cel. przy ciepłocie powietrza 30° Cel. o 1¼ godz. po południu); czerpaliśmy zeń ochłodę wśród spiekoty, która nam teraz dokuczała, a zwłaszcza, gdy odtąd wypadło nam ciągle iść w górę, z buli na bulę, przez pięć kwadransów w pocie czoła. Im bliżej grzbietu, popędzać zwykła człowieka ciekawość nowego widnokręgu, i dlatego dobywa się wszelkich sił, aby stanąć co prędzej na wierzchu. O 2½ godz. dosięgliśmy celu, stanąwszy na Zaworach (1879 mtr. = 5945 stp. w.). Nowy krajobraz z dwoma stawami, z dzikiemi turniami, z omszałemi wierzchołkami, na dnie doliny las ciemny, tak zwane: Ciemne Smreczyny, zkąd poszła nazwa dla doliny i dla jezior. Słynie w świecie ten widok, i kto go raz ztąd przy pogodzie oglądał, niezapomni nigdy. W strasznie dzikiej kotlinie, u stóp niebotycznych turni Mięguszowieckiej i Cubryny, ciemnieją, jak oczy piór pawich dwa znacznej wielkości stawy Ciemnosmreczyńskie[1].


Stawy Ciemnosmreczyńskie albo Koprowe
w Tatrach u stóp szczytu Mięguszowieckiego, Cubryny i Koprowego Wierchu.
Rysował Walery Eljasz.

Większy, a niżej położony liczy 12 hektarów (blisko 22 morgi) powierzchni, i zajmuje ósme z kolei miejsce pod względem rozmiarów między jeziorami tatrzańskiemi. Szumny potok, uchodząc ze stawu, wspaniały przedstawia wodospad.
Dalej wznosi się kolosalny trzon granitowy, śniegami przystrojony, — to Hruby Wierch, z poza którego piętrzy się Krywań, tak ztąd imponujący jakby nadeń w Tatrach, niebyło już wyższego szczytu. W dali wychylają swoje czubki: urwisty Szatan z ponad Hrubego, Rysy z poza Mięguszowieckiego wierchu, który ztąd, podobnie jak z Rysów ma postać gotyckiej wieżycy.
Obejrzawszy się po za siebie w tył, Tatry tak zwane zachodnie tworzą odrębny krajobraz, zamknięty, gdyby w ramy, wierchami Cichym i Gładkim. Rozpatrując się w nim, spostrzegłem nową przełęcz między Gładkim a Walentkową, o której czytałem wspomnienie napisane przez pannę Steczkowską w dziełku: „Obrazki z podróży do Tatrów“ tak zachęcające, że niepodobna było oprzeć się pokusie zboczenia z naszego szlaku na ponętny grzbiet. Z jednym towarzyszem wycieczki p. Juliuszem Walewskim, który mówiąc nawiasowo, tęgo chodzi po górach, puściłem się na ową Gładką przełęcz i w 20 minut stanęliśmy na jej grzbiecie.
Wspaniały zaiste ztamtąd widok, tem bardziej wrażliwy, że się odsłania na raz w nieprzewidzianej postaci, bo drapiącemu się po spadzistym trawniku, trudno przypuścić, aby z tegoż zielonej krawędzi dało się ujrzeć zupełnie odmienną otchłań nagich turni, pustynię szarych głazów, z pięciu czerniącemi się zwierciadłami jeziór, otoczoną zewsząd wyniosłemi szczytami. Jestto dolina Pięciu Stawów polskich, której znikąd tak się nie ogląda, jak właśnie z przełęczy Gładkiej.
Wprost, tj. na wschód rzuciwszy wzrokiem, widzi się ujście doliny stawów w Roztokę; horyzont zamyka szereg wierchów Hawrania i jego sąsiadów. Od północy tj. na lewo szczyt Świnnicy, rozpoczyna dziki grzbiet zwany czasem Wołoszyńskim, w którym rysuje się wyraźnie Zawrat, dalej piętrzy się w całej swej wyniosłości Kozi Wierch.
Na prawo, od południa po nad bezpośrednio dolinę okalającym grzbietem Kotelnicy, Liptowskich Murów, wierchów Miedzianych, itd. wznosi się Lodowy, bliżej Rysy, Turnie Mięguszowieckie, i Cubryna, których się właśnie mgły czepiały.
Pod stopami szeregiem rozlegają się Pięciostawy: Zadni, najwyższy pod Zawratem, Czarny pod Gładkim Wierchem, dalej Wielki tj. największy i najgłębszy w całych Tatrach, Mały i Przedni. Z przykrością przychodziło nam się oderwać od tak osobliwego krajobrazu, aby powrócić do naszego towarzystwa, które nam już zniknęło z oczów. Powróciwszy na Zawory, ujrzeliśmy grono osób całe na górnym tarasie Ciemnych Smreczyn przy pierwszych kosodrzewiny kępach, popijające herbatę koło ogniska. W kwadrans po niezbyt pochyłem zboczu trawiastem, trochę kamieniami zasłanem, dostaliśmy się do obozowiska. Przechodziliśmy tu potoczek z jakiegoś małego zbiornika płynący, który górale nazywają młaką, a na mapach Tatr figuruje, jako trzeci staw Ciemnosmreczyński. Niegdyś był to może staw, nim mu głazy dna nie zasypały, a grobli wezbrane wody nie rozniosły, bo dzisiejsza, tutejsza równinka jest tarasem z obciętemi ścianami od wschodu i południa, ale w obecnym stanie, wcale owe mokrzadło nie powinno mieć pretensyj do nazwy stawu.
Po herbacie, która tak bardzo smakuje na popasach w Tatrach, i po posiłku, ruszyliśmy o 5 godz. z najwyższego tarasu (1665 mtr. = 5267 stp. w.) w dolinę Ciemnych Smreczyn, najprzód wśród kosodrzewu na koszar, gdzie już stał pustką szałas pasterski. Ścieżka wiedzie po nad potok uchodzący wspaniałym wodospadem ze Stawów Ciemnosmreczyńskich, ku dolinie, pokrytej jeszcze miejscami starym lasem. Spotykaliśmy tu świerki ogromnej grubości, że ich pień zaledwie kilka osób razem objąć mogło rękami. Niektóre z takich staruchów, gniły, już powalone na ziemi.
Potok przebyliśmy po ławie przed samą 6 godziną, odkąd już w górę postępowaliśmy w kierunku doliny Hlińskiej, tworzącej, jakby wschodnie ramię doliny Ciemnych Smreczyn, którą nazywają także Koprową, od wierchu rozległego, rozdzielającego dolinę stawów Ciemnosmreczyńskich od Hlińskiej. Znają ją wszyscy turyści podążający od nas na Krywań. W 25 minut od ławy przybyliśmy do górnego krańca lasu w dolinie Hlińskiej, u stóp Hrubego Wierchu, gdzie wypadało nam już obrać sobie miejsce na nocleg pod gołem niebem, skoro nie podobna było marzyć o dostaniu się na dolinę Mięguszowiecką.
Przewodnicy polscy umieją szczególnie dobrą przysposobić „kolebę“ na noc, co też i nasi uskutecznili, wyszukawszy wnet rozłożysty świerk, pod nim równią pochyłą, którą oczyścili ze sterczących głazów, nacięli gałęzi i zrobili z nich posłanie. Na to naznosili trawy i borowiny, co nam miało zastąpić materace. Przed takiem łożyskiem rozpalili ogień z uzbieranych sucharzy, aby zaś paliwa nie zabrakło w nocy, wyszukali drzewo suche i porąbali je. O takie w górnych zasiągach leśnych nie trudno.
Słońce zaszło pogodnie; zabłyszczały na firmamencie gwiazdy: mgły, co się dotąd wieszały po turniach Hrubego Wierchu, gdzieś w niego wsiąkły. Mogliśmy się spodziewać pięknej nocy bez deszczu. W takich warunkach pogwarka wieczorna przy ognisku, wśród ciszy w naturze, u stóp dzikich turni, wydała się nam jedną z romantyczniejszych chwil życia, tembardziej, gdy grono nasze składało się z osób, które się niedopiero poznało: Ksiądz Dr. Juliusz Bukowski profesor z Krakowa, kolega jego wspomniany już wyżej p. Juliusz Walewski, adwokat z Warszawy, p. A. Domagalski rejent z Warszawy i autor niniejszego wspomnienia. Górale zakopiańscy uzupełniali „godnie“ nasze towarzystwo, bo to, jak wiadomo, żywioł wesoły i przepadający z radością za koczowaniem po Tatrach.
W miarę zapadającej nocy chłód się zwykł wzmagać, czuje się wtedy dobrodziejstwo ognia, bez którego nie dałoby się noclegów pod gołem niebem odbywać. „Herbę“ jak to mówią górale, popija się ciągle, dopóki sen nieogarnie zmęczonych już trochę całodziennym marszem podróżników. Niektórzy spać w takich warunkach nie mogą, co im przyczynia się do zwiększenia trudów wycieczek tatrzańskich. Nad ranem zasypia się najlepiej, a tu wstawać potrzeba. Ile razy ogień gasnąć pocznie, a zimno śpiących budzi, przewodnicy kładą nowy stos drzewa. Gałęzie trzeszczą, a płomień bucha, i iskry sypią się w górę na około. Robi się ciepło, aż miło, zasypia się na nowo. Wtem brzask zbliżanie się dnia zapowiada. Ktoś z nas pobudkę wygłasza, obóz się rusza, zbiera, ładuje. Ciepłomierz 7,2° Cel. wskazywał w powietrzu, a w najbliższem źródle 3,8° Cel. to było się czem ocucić.
Słońce ozłociło już wierzchołki turni okolicznych, gdyśmy (o 5½ godz.) puścili się w dalszą drogę. Szliśmy ciągle pod górę stopami Koprowego Wierchu pomiędzy kosodrzewiną, po złomach granitu, mijając strumyki spieszące zewsząd do potoku, który płynie szumnie środkiem doliny Hlińskiej. Zasilają go także z drugiej strony dopływy z pod Hrubego Wierchu, ze śniegów, zwanych tu „Ogrodami“. Jak zwykle przy postępowaniu w górę, okolica staje się coraz dzikszą, taras za tarasem zkądeś wyrasta. Już, już zdaje nam się, że na samą przełęcz dążymy, a to dopiero na pierwszą bulę (o 6½ godz). Potem na drugą bulę i tak dalej aż o 7 godz. 20 min. znaleźliśmy się w kotlinie, śniegami zasłanej, zkąd już miało się wprost wychodzić na grzbiet bez żadnej buleczki. Urządziliśmy tu sobie popas do 8 godz. Widnokrąg ztąd jest zamknięty na około oprócz wylotu ku zachodowi na Krzyżne Liptowskie, z po nad którego sterczy wierzchołek Bystrej.
Przełęcz tak zwana Koprowa, z pod swoich stóp od razu tem się wydaje, czem jest, tj. bystrą i nagłą, ale do złych się nie zalicza. Dołem ma piargi, wyżej upłazki strome aż na sam wierzch. W połowie grzbietu pokazuje się ku północy druga przełęcz, toż samo wiodąca na dolinę Mięguszowiecką, aleśmy już bliższą dla siebie obrali. O 8 godz. 35 min. stanęliśmy trzeci raz w tej wycieczce na grzbiecie Tatr, na wzniesieniu 2188 mtr. (6932 stp. w.).
Majestatycznym jest widok z przełęczy Koprowej na dolinę Mięguszowiecką, którą słusznie mienią chlubą Tatr. Z trzech stron okalają ją niebotyczne turnie, z czwartej na południe uchodzi ona w równinę Spiską wraz ze swym hulaszczem dzieckiem, Popradem. Na prawo, tj. od południa pierwszy szczyt zwie się Zadnią Basztą, drugi bardziej urwisty Szatanem (2377 mtr. = 7520 stp.) od podania, które mówi o przechowywaniu w jego szczelinach pieniędzy przez szatana. Chodził po nie jakiś baca, a wodził go tam zły duch przez przełęcz, którą Słowacy mianują Djablowiną.
Na lewo, tj. od północy, piętrzy się Wierch Koprowy, z którym łączą się przepaściste turnie Cubryny, a następnie Mięguszowieckiej. Od nich ciągnie się ku południowi ostry wierch Wołowca, który zasłania kotlinę stawów Żabich podobnie, jak nieco dalej wysunięta turnia Kopa, zakrywa dolinę nad Zmarzłem pod Żelaznemi Wrotami. Wysoką z przełęczy Koprowej widać w całej okazałości tak, że kto był na niej z polskiej strony, to sobie odświeży w pamięci cały szlak z Wagi koło Chłopka, przez zachodzik do żlebu, prowadzącego od południa wprost na szczyt Wysokiej. Dalej ku wschodowi ukazuje się Tupa (Tępa), po nad którą wznosi się imponująco Kończysta, w takich linijach, że ją na pierwszy rzut oka wziąć można za szczyt Garłuchowski. Wierzchołek jej, jak głowa cukru, nadał tej górze nazwę Kończystej, którą czasem mylnie nazywają Wierchem Batyżowieckim. Wschodni szereg gór kończy Osterwa (raczej Ostry Wierch), za nią ciemnieje las, a w głębi zieleni się dolina Spiska, ograniczona Tatrami Niżnemi.
Dno najwyższego tarasu doliny Mięguszowieckiej po pod przełęczą Koprową zajmuje staw Hinczowy Mały: z po za grzbietu widać część stawu Hinczowego Wielkiego; w dolnej zaś części czerni się Popradzki Staw pod rozłożystą ścianą Osterwy. Przestrzeń tej doliny w górnych tarasach jest dzika; prawie goła, niżej zasłana łanami kosodrzewiny, a w dolnej połowie porosła lasem. Od razu z przełęczy Koprowej po nagłej i skalistej pochyłości trzeba się na grzbiecie zsuwać, niżej jeszcze ostrożniej po usypiskach, aby kamieni nie puszczać na poprzedników. Dalej wchodzi się pomiędzy trawę, która zdradziecko pokrywa przeróżne dziury, szczeliny i mokrzadła, że z biedą się przez nie przedzierać przychodzi. W pół godziny z przełęczy doszliśmy nad Mały Staw Hinczowy.
Na wzniesieniu 1952 mtr. (6175 stp. w.) leży on w zagłębieniu między skalistemi groblami, któreby tegoż zbiór wody znacznie pomnożyły, gdyby nie wązki wyłom w stronie Szatana, którędy uchodzić musi wszelki jego przypływ. Powierzchnia Małego Stawu Hinczowego liczy 2,79 hektarów (5 morgów), woda jego miała 8,6° Cel. ciepłoty, o 9 godz. 35 m. rano d. 23 sierpnia przy 18° Cel. w powietrzu. Wspaniale się on przedstawia, gdy ma za tło dziki grzbiet Baszty.
O 9 metrów wyżej po za wyniosłym wałem, zasłanym kolosalnemi głazami, rozlega się Wielki Staw Hinczowy. Kwadrans czasu najmniej potrzeba, aby zaporę minąć, która dzieli sąsiednie jeziora. Przez nią to upływy z obydwóch stawów łączą się dopiero na dolinie o 355 mtr. (1103 stp.) niżej.
Stanąwszy nad brzegiem Hinczowego Stawu Wielkiego, jest się czemu przypatrzeć. Otoczenie jego wspaniałe, chociaż dzikie i ponure. Piętrzą się nad nim turnie Mięguszowieckie te same, które oglądamy od Morskiego Oka, tylko z przeciwnej strony. Wielkie płaty śniegu zalegają stoki i zakątki okolicznych turni. Ciemne zwierciadło jeziora zdradza niepospolitą głębią wód jego, których (o 10 godz. 14 min. rano) 7,4° Cel. wynosiła ciepłota przy 18,2° Cel. w powietrzu. Rozległość W. Hinczowego stawu 19 hektarów (34 morgi) szóste z kolei co do obszaru powierzchni nadaje mu miejsce między jeziorami tatrzańskiemi. Musiało ono być daleko większem dawniej, sądząc z równiny, po której się toczy upływ jego. Płytkie bowiem zbiorniki wody, na około spotykane świadczą wyraźnie, że należały niegdyś do całości jeziora, nim przerwała się grobla od południa, która ochronę dawała jego toniom.
Zewsząd schodzą się do tego stawu olbrzymie usypiska ze żlebów w turniach i przez to tworzą niby pomosty do wydostania się na którąkolwiek przełęcz. Usypiska te powyżej zalegają płaty śniegu, nad któremi piętrzą się urwiste skały. Z nad stawu Hinczowego Wielkiego prowadzi ów szlak z Węgier na przełęcz Mięguszowiecką koło Chłopka, ale tylko dla wprawnych taterników dostępny, gdyż zejście na stronę północna do Morskiego Oka jest bardzo wrażliwe.
Stawy Hinczowe należą do największych osobliwości w Tatrach, Wielki Hinczowy na wzniesieniu 1961 mtr. (6204 stp.) nie ma sobie równego w całem tem paśmie gór. Te bowiem stawy, co są odeń jeszcze większe, leżą znacznie niżej, jak np. Czarny Staw Gąsienicowy o 1061 stóp. Wielki z Pięciu o 902 stp. a Rybie o 1825 stp., co czytelnikowi daje najlepsze pojęcie o wyżynie stawów Hinczowych; szkoda tylko, że dotąd nikt się nie zajął pomiarami ich głębokości.
Z polskiej strony Tatr bardzo mało osób zwiedza te osobliwe jeziora, co się da wytłomaczyć nader utrudnionym do nich przystępem, ale od Węgier niepodobna tego usprawiedliwić, bo od Popradzkiego Stawu tylko 2, a w razie powolniejszego marszu, 3 godziny czasu wystarcza na dojście bez przeszkód do Hinczowych Stawów. Mają one nazwę od jakiegoś juhasa Hinszka, tj. Ignasia, który tu zawsze bydło swe pasał.
Przybywszy na krawędź wyżyny Hinczowej, spostrzegliśmy, że to nie łatwa sprawa zejść z niej bez znajomości drogi na dolinę Mięguszowiecką. Piętrzył się taras jeden nad drugim, zawalony głazami, porosły bujną trawą i najeżony urwistemi skałami, po których nieumiał nas nikt prowadzić. Winienem tu bowiem nadmienić, że w liczbie naszych górali nie było żadnego, coby tędy, choć raz w życiu przechodził. Zamówiony w Zakopanem przeze mnie jeden z pierwszorzędnych przewodników, zrobił mi zawód z łakomstwa. Trafił mu się w poprzedni dzień turysta, który góralowi więcej papierków miał przysporzyć, niż się ich ode mnie spodziewał, bez żadnego tedy skrupułu dał kominka i poszedł z tamtym gościem. Innego pierwszej klasy przewodnika nie było już do rozporządzenia, więc musiałem zabrać górali takich co się dopiero uczą wodzić po górach. Zawierzyłem też coś mapie w obranej wycieczce, i sprytowi górali, którzy i w nieznanej okolicy umieją sobie dać radę w razie potrzeby.
Schodząc od Hinczowych Stawów gdyśmy się znaleźli na skale zewsząd spadzisto odciętej, zatrzymywaliśmy się dotąd, dopóki wysłani górale nie wyszukali żlebu z tej lub owej strony, któryby „puszczał“. Brnęliśmy po najdzikszych bezdrożach, głazach, dziurach, mokrzadłach, krzewach, korzeniach, spuszczali się z pomocą rąk po turniach, okrążali kosodrzewinę, wreszcie przyszli nad potok w ciągłych kaskadach spadający na dół. Wielkie głazy, wygładzone wodą, zmusiły nas do „salto mortale“ w najlepszem niby miejscu, aby przejść potok na brzeg jego lewy, skoro prawy wiódł na gorsze jeszcze manowce. Ztąd ujrzeliśmy kilku turystów ze spiskiemi przewodnikami, którzy szli na dół od Żabich Stawów z Rysów, i to nas pouczyło o kierunku dalszej drogi. Wnet też doszliśmy do koleby Hinczowej, a następnie natrafili na ścieżkę, raczej drożynę wydeptaną między kosodrzewem przez pędzone na paszę w górę woły. Następnie wstąpiliśmy w las świerkowy i limbowy; a rozglądając się w czarującym na około widnokręgu, o 12 godz. 45 min. ujrzeliśmy zpośród drzew ciemną powierzchnią Stawu Popradzkiego.
Właśnie ta tu okolica, na której teraz zdumieni rozkoszowaliśmy się cudownym krajobrazem, jest znowu osobliwością tatrzańską. Zwykle bowiem w Tatrach środkiem doliny płynie potok a tu środkiem jest wyżyna, której boki od zachodu opłukuje potok Hinczowy, a od wschodu Staw Popradzki i uchodzący z niego Poprad. Bezpośrednio nad tą wyżyną piętrzy się wyniosły szczyt, niepozornie Kopą nazwany (2297 mtr. — 7267 stp.), trochę jeszcze wyższy od naszej Świnnicy. Rozdziela ów potężny wierch dolinę Mięguszowiecką na dwie odrębne części: zachodnią, gdzie są stawy Żabie, dalej Hinczowe; wschodnią, gdzie mieszczą się stawy Popradzki, Zmarzły i Smoczy.
Grzbiet Tupy i Osterwy tworzy granicę doliny od wschodu do jej ujścia na równinę, a rozłożysty grzbiet Baszty Przedniej, i Szatana ścianę zachodnią. Ku północy gubi się wźrok po nad stawami Hinczowemi w Turniach Cubryny i Koprowego Wierchu.
Oderwawszy się od tego uroczego w około obrazu, poszliśmy do świeżo zbudowanego schroniska przez Tow. węgierskie Karpackie. Właśnie r. 1879. odbyła się uroczystość oddania budynku na użytek publiczny, lecz następnego roku zgorzało to schronisko, podobno z podpalenia[2]. Między dwiema wyniosłemi limbami, na wysokim brzegu stał domek z dwiema izbami, przedzielonemi sienią, w której było w kominie ognisko. Z ganku prowadziły drewniane schody wprost nad brzeg stawu Popradzkiego, który z turniami Osterwy tworzy cały widnokręg dla przebywających w schronisku gości. Dlaczego tu w ciasnym kącie, a nie na opisanej wyżej równince zbudowano tę gospodę, nie mogłem sobie wytłomaczyć.
Staw Popradzki leży 1503 mtr. (4755 stp. w.), a więc wyżej o 376 stp. niż nasze Morskie oko: powierzchni liczy 2,1. hektarów, tj. 3,8 morgów tj. szesnaście razy mniejsze od Rybiego. W nim tylko jednym ze wszystkich stawów na południowych stokach Tatr chowają się ryby, dlatego też czasem Popradzki Staw, zowią Małem Rybiem jeziorem.
Wedle pomiarów prof. Dözsé największa głębokość stawu wynosi 16,4 mtr. (51 stp.) w odległości 120 mtr. od wpływu potoku Zmarzłego. Głębia maleje w miarę zbliżania się do ujścia, gdzie już tylko 3,5 mtr. liczy. Dno ma płaskie wszędzie, bez nagłych zagłębień. Po kilka razy nurzany przezemnie termometr Kapellera o godz. 1¼ dn. 23 sierpnia wskazywał jednaką ciepłotę 11° Cel. w wodzie, przy 19,7° Cel. w powietrzu.
Stosownie do programu wycieczki udaliśmy się ztąd (o 2¼ godz.) nad staw Szczyrbski. Szliśmy najprzód wspomnianą, uroczą wyżyną nad potok Hinczowy do stoków Baszty. Nasi przewodnicy nieznajomi w tych okolicach nie wiedzieli o ławie nad wodą, i kazali nam z niebezpieczeństwem zdrowia a może i życia przeskakiwać potok po olbrzymich głazach. Zdala patrzeli na naszą biedę dwaj ludzie, i poczęli dawać jakieś znaki, z których można się było dorozumieć, że wyżej znajduje się kładka. Ci z nas, co się dłużej wahali nad skokami zdradliwemi, skorzystali z życzliwej rady nieznanych podróżnych, bo udawszy się trochę w górę, znaleźli mostek, po którym wygodnie bez kłopotu przeszli na przeciwny brzeg potoku. Przy spotkaniu się z uczynnymi ludźmi, podziękowaliśmy im za poradę, a oni naszym góralom porządnie nagrozili laskami za narażanie gości swoich na niebezpieczeństwo, w miejscu, gdzie im szukać ławy należało.
Godzinę szliśmy przez las, potem wstąpiliśmy na otwarte miejsce, na którem leżał wycięty młody las, widocznie na wykarczowanie przeznaczony. Dalej była polana, a z niej ścieżka skręcające w bok wiodła nowym, krótszym szlakiem przez las na stopy Baszty, zkąd widać naraz równinę Spiską i Liptowską i gościniec prowadzący w górę ku Szczyrbskiemu Jezioru. Wstąpiliśmy na drogę i w 2¼ godziny od Popradzkiego stanęliśmy nad Szczyrbskiem. Po za willą prywatną Szent Ivanyégo natrafiliśmy na hotel po europejsku urządzony.
Pogoda nam ciągle sprzyjała, to i widok z werandy hotelowej mieliśmy na Tatry wspaniały. Treścią jego naturalnie Szczyrbskie Jezioro i szereg szczytów od Krywania po Sławkowski Wierch. Las rozciąga się na około stawu; nad wschodnim brzegiem widać było dom, który wystawiło Tow. Węg. Karpackie na schronisko dla podróżnych; lecz go sprzedało w r. 1879. prywatnemu nabywcy, aby nie sprawiać konkurencyi właścicielowi hotelu. Na przeciwległym brzegu, tj. zachodnim stało także domowstwo, którego właścicielem jest jakiś z amatorów natury górskiej. Z tej strony odnoga lądowa wchodzi w obszar jeziora, wytwarzając tym sposobem niby dwie zatoki. Z tych północna cała jest głębsza, od 14 do 20,7 mtr. (65 stp.) i to najwyższa cyfra głębi Szczyrbskiego Stawu wedle pomiarów prof. Dözsé. Południowa połowa liczy 7, w środku 5,3 mtr. a przy domniemanym upływie od zachodu 2 mtr. głębokości. Powierzchnia stawu wynosi 20,4 hektarów (36 morgów), a ciepłota w wodzie 16° Cel. wskazywała przy 18,8° Cel. w powietrzu o 5 god. po południu (23 sierpnia 1879 r.)
Położenie, początek i istnienie Szczyrbskiego Jeziora należy do największych osobliwości w Tatrach. Leży ono już po za obrębem gór, prawie najniżej z wszystkich stawów tatrzańskich 1350,7 mtr. (4274 stp. w.) Są jeszcze dwa stawki w Tatrach, niżej położone od Szczyrbskiego, tj. Toporowy i Smreczyński w Kościeliskach, lecz obydwa swojemi rozmiarami z niniejszym nie dadzą się porównywać.
Utworzenie tego jeziora przypisują badacze przyrody lodowcowi, który zalegał dolinę Młynicę i wedle praw swoich obniżając się, parł przed sobą gruzy z ościennych grzbietów oderwane, tarł je, piętrzył, zbudował groblę tj. tak mianowany „zwał“ czyli morenę, a w końcu sam zniknął. Ze stopniałych zaś lodów i śniegów w przysposobionem zagłębieniu zatrzymywała się woda, zamulała dno i wytworzyła jezioro. Dzieło to jednak tysięcy lat. Przypuszczenie niniejsze stwierdza nietylko skład brzegów jeziora Szczyrbskiego, ale i kształty głazów zalegających brzegi i dno jego. Okrągłe, ogładzone, i o milę na dolinę zaniesione, pozwalają czynność tego rodzaju przypisywać jedynie lodowcowi, bo jakaż inna siła zdołałaby ostre odłamy skały oszlifować, zatoczyć i groblę z nich olbrzymią wystawić?
Osobliwe jest także obecne tego jeziora istnienie. Przypływu ani odpływu jego nie widać, a przecież bez nich czystość wody tegoż nie dałaby się wytłumaczyć! Leży na dziale wód toczących się do Bałtyku i do Czarnego Morza.
Z położenia najbliższych strumieni przypuszczać wypada, że czerpie Jezioro Szczyrbskie zapas wody skrycie z doliny Młynicy, a nadwyżkę uprowadza ku zachodowi potokiem Szczyrbskim, który się poczyna poniżej grobli jeziora. W ten sposób zabraną wodę porzeczu Popradzkiemu zanosi tajemnie do porzecza Wagu[3]. Widok z nad brzegu stawu Szczyrbskiego jest czarujący. Pierwszym od zachodu szczytem jest Krywań, dalej wznosi się Krótka, Ostra i Solnisko. Za niemi ciągnie się wgłąb dolina Młynica, albo Szczyrbska, zamknięta od północy wierchem Szczyrbskim, od wschodu grzbietem Baszty i Szatana. Następuje dolina Mięguszowiecka z turniami tej nazwy po nad Hinczowemi Stawami, obok wznosi się Kopa, nad nią piętrzy się Wysoka z całym swoim majestatem; niżej na przodzie Osterwa, jakby ramie Tupy (Tępej) zamyka ową sławną dolinę. Dalej widać w nagłych liniach ostro zakończony szczyt, który wydaje się najwyższym z pośród całego ztąd widocznego pasma Tatr. Jest to Kończysta wprawdzie pierwszorzędny wierch w Tatrach, któremu jednak dopiero szóste należy się miejsce z kolei co do wysokości po królu tatrzańskim, — Gierlachu. Jest on tegoż najbliższym sąsiadem od wschodu. Między Jeziorem a grzbietem gór całą przestrzeń zajmują ciemne bory.
Na wieczór tego dnia mieliśmy dostać się do Szmeksu, gdzie nas czekał wedle oznaczonego terminu nowy towarzysz z Zakopanego p. Nycz, rządca szpitala Ś. Łazarza z Krakowa. W tym celu wypadło dobić się do stacyi kolei w Szczyrbie na pociąg wieczorny kolei żelaznej. Koni do najęcia nie było już w hotelu nad Stawem Szczyrbskim, bo je zabrali goście przed nami tu przybyli, a zatem na własnych rumakach musieliśmy się pieszo puścić naprost przez las, łąki i pola do stacyi kolei o milę drogi ztąd odległej. Dwóch nas bez namysłu udało się w tym kierunku, druga połowa została w hotelu na noc, deklarując się na drugi dzień rannym pociągiem za nami do Szmeksu przybyć.
Pogoda była śliczna. Liptowska równina w słonecznym już nieco zachodzącym blasku przedstawiała się nadzwyczaj uroczo. Biegnąc ciągle na dół rozpatrywaliśmy się w ponętnej okolicy i po całogodzinnym marszu (o 6 godz.) weszliśmy na skromny dworczyk kolei w Szczyrbie. Podróżnych dużo czekało na pociąg, który za pół godziny miał nadejść. W tem miejscu najbardziej się dotąd zbliża do Tatr kolej żelazna. Zbyteczną byłoby rzeczą opisywać widnokręg tutejszy, łatwo się domyślić że przedstawia wspaniale panoramę Tatr od Krywania po szczyt Sławkowski.
Prozaiczna maszyna zdala już oznajmiła nam o 6 godz. 30 min. swoje przybycie, wsiedliśmy do wagonu i potoczyli się zaraz ku wschodowi. Minęliśmy stacyą przy zakładzie leczniczym w Łuczywnie, który się nam romantycznie w pamięci uwydatnił; zaraz za nim utknęliśmy o wieś tej samej nazwy, a w kwadrans wjechaliśmy na dworzec w Popradzie. Powozów i bryczek z końmi i stało tu jak zwykle pełno dla gości, ale w każdym pojeździe znajdowało się tylko jedno siedzenie na dwoje osób. Kłopot wynikł dla nas, co zrobić z naszymi góralami. Osobną bryczkę trudno było dla nich wynajmować, a na jednej z nami nie mogli się pomieścić. Wreszcie za osobną opłatą ulokował ich najęty furman na swoim koźle. O ile cywilizacyja ścieśnia wszędzie swobodę ludzką, daje się to tu poznać porównywując wozy góralskie na polskiej stronie Tatr z pojazdami na stokach węgierskich. U nas to jakoś inaczej, bo szczerość i wóz potrafi rozszerzyć na usługi gościa.
Po długim targu z furmanem niemieckim, wsiedliśmy przecież na bryczkę a tymczasem słońce zaszło.
Opuściliśmy Poprad, przejechali Wielką (Felkę): koniska ciągły z początku żwawo, ale im dalej, tem im szło gorzej, wlokły się zaledwie, a skorośmy dostali się w las koło Nowoleśny, górale zleźli z wozu, bo się im przykrzyło siedzieć przy podobnej jeździe i puścili się piechotą naprzód do Szmeksu.
Pan J. Walewski i ja zostaliśmy na łasce fiakra kiezmarskiego, któregobyśmy byli również w drodze opuścili, gdyby nie chodziło nam o rzeczy w wozie. Zrobiła się noc zupełna, konie już dalej ciągnąć nie chciały, a Szmeksu nie było widać. Wreszcie po wysileniu się zgonionych rumaków zajaśniała nam pierwsza latarnia w zdrojowisku, jakby gwiazda zbawienia. Koło 10 godziny dowlekliśmy się do Szmeksu, gdzie już nas oczekiwali górale dobrze o wszystkiem poinformowani. Odszukali naszego świeżego towarzysza, i poprowadzili prosto do wynajętej dla nas kwatery.
Śliczny poranek zajaśniał d. 24 sierpnia, chociaż barometr opadł przez noc. Oczekiwaliśmy przybycia reszty naszego towarzystwa, pozostałego w Szczyrbskim hotelu. Mieli oni wczas rano z tamtąd tąż samą drogą nadjechać, którąśmy wczoraj przybyli, lecz się spóźnili. Przytem ksiądz B. szukał długo i to napróżno golarza po obydwóch Szmeksach, bo ten gdzieś właśnie wyjechał. Z nieogoloną tedy od kilku dni brodą musiał się Łomnicy prezentować.


ROŻANKA (ROSAHÜTTE)
dolinie Zimnéj Wody (Kolbach) w Tatrach, z widokiem na Łomnicę
Rysował Walery Eljasz.

Do programu wycieczki naszej należało zwiedzenie jeszcze Pięciu Stawów węgierskich, zatem puściliśmy się w ich kierunku najprzód do doliny Zimnej Wody.
Wyraźną i drogoskazami opatrzoną drożyną postępowaliśmy ciągle w górę na tak zwany Grzebyk, tj. ramię Sławkowskiego Wierchu, zkąd widok bywa czarującym. Nas tu zchwycił deszcz z wichrem, żeśmy się krajobrazem zachwycać nie mogli; lecz co tchu pobiegli na dół do uroczej Różanki.[4] Jestto zwyczajny, mały, parterowy domek, przez Towarzystwo węgier. Karpackie wystawiony na sztuką zdobytym tarasie. Miejsce to dawniej znanem było turystom, pod imieniem „Kazalnicy“ teraz rozszerzone posłużyło na umieszczenie schroniska. W niem istnieje restauracja porządna, i w dostawionym powyżej budynku mieści się kilka łóżek do wynajęcia dla podróżnych. To wszystko jeszcze nie nęciłoby gości ku „Rosahütte“ gdyby nie ów taras przed chatą, z którego widok prawdziwie jest czarującym. Mając nad sobą z płótna nakrycie od słońca, a w razie ulewy gościnny dach, można bezpiecznie całemi godzinami wpatrywać się ztąd w romantyczny świat tatrzański. Nie brak tu zresztą ani pożywienia, ani pożądanych napojów, jak wino, piwo, herbata i kawa. W czasie naszego tu pobytu dzierżawczyni Rożanki, węgierka ze Spiskiej Soboty, uprzejmością swoją, i dobrocią zażądanych posiłków dla ciała, umiała sobie tak zjednać gości w Szmeksie przebywających że do niej tłumnie ciągli na obiady, i na podwieczorki.
Widnokręg z Rożanki posiada nadzwyczajne zalety. Zwróciwszy oczy na wschód, widzimy ziemię Spiską i Sądecką z Pieninami, a nawet z zamkiem Lubowelskim. Spojrzymy na zachód, to utkwi nasz wźrok na szczycie Łomnicy, i jej całem tajemniczem otoczeniu; rzucimy okiem przed siebie na dół, to się nam roztoczy rozległa dolina z owemi sławnemi wodospadami Zimnej Wody, co je to po niemiecku nazywają Kolbachami.
W tej chwili (około 1 godziny), gdyśmy się pod ochroną Rożanki znajdowali, buczała koło Łomnicy burza ciągle, echo roznosiło gromy po dolinach, chwilami się rozjaśniało, to znów ciemniało, poczem następowała ulewa. Miało to dla nas osobliwy urok, patrzeć do głębi Tatr na wzburzone żywioły, bez narażania się na ich dotkliwe wpływy, chociaż kładły one tamę wycieczce naszej do Pięciu Stawów.
Upatrzywszy przyjaźniejszy moment puściliśmy się do najbliższych wodospadów, które tym razem po deszczu, z wielkim zasobem wody tem większe na nas wrażenie wywierały. Nie mogą one rywalizować z naszą Siklawą w Roztoce, ale piękne są i z nader ułatwionym dostępem pozwalają do woli cieszyć się gościowi ich wdziękami. Porobiono koło wodospadów, altanki, mostki na przeciwległe strony i wyborne wszędzie do nich ścieżki, które same bez przewodnika turystę na najpiękniejsze miejsca zaprowadzą. Nowy deszcz spędził nas znowu ku Rożance, zkąd nie było już nic innego do przedsięwzięcia, jak powrót do Szmeksu. O 4 godz. wyjechaliśmy ku Popradowi, aby jednego z naszych towarzyszów odwieść na stacyą kolei, poczem wieczór na nocleg stanęliśmy w Kiezmarku. Następnego dnia (25 sierpnia), ponieważ zrobiła się pogoda, nietylko mogliśmy się zabawiać widokiem Tatr całych, jak one się od Kiezmarku przedstawiają lecz i zwiedzeniem zamku Tekölego. Ruiny z niego pozostały, niektóre tylko części ocalały. Mieszczanie Kiezmarscy doznawszy dużo krzywd od Tekelich rodziny, skoro się dało, wykupili się z pod jej wpływu, a gniazdo tejże na zniszczenie przeznaczyli.
Mury zamkowe tworzą jeszcze dziedziniec zamknięty, do którego wchodzi się przez bramę z herbem i napisem:

Stephanus Tököli de Kesmark Anno Salutis
1628 turrim hanc renovari curavit.

Styl odrodzenia z najpóźniejszej epoki zachował się w murach; bramach i szczytnicach. Kaplicę zbudował także Tekeli w r. 1657, w której znajduje się starszy odeń klęcznik drewniany, osobliwy z r. 1544. Wśród misternej mozajki mieści się portret, któregoś z dziedziców tego zamku, z napisem, wyjaśniającym jego pochodzenie. Najdawniejszym zabytkiem są tu oddrzwia gotyckie kamienne obok kaplicy w murze dotąd dobrze zachowane. Łuk tych drzwi posiada nader piękne i fantastycznie łamiące się linije. Skoro jaka część zamku runie, z gruzów i tegoż fundumentów wykopywane zabytki idą do muzeum Kiezmarskiego.
O 7 god. wyjechaliśmy z Kiezmarku. Tuż za miastem skręciliśmy z gościńca na boczną bliższą drogę, wiodącą przez Rokuszany do Szarpańca. Spostrzegliśmy mgłę wzbijającą się w górę tak, że wnet całe Tatry w niej utonęły, poczem ukazały się strugi z obłoków na ziemię. Był to deszcz, który nas niezadługo w lesie powitał, i obficie zlewał. O 10½ godz. stanęliśmy w karczmie Żdzarskiej na popas, bez ucieszenia się romantycznością długiej doliny, zwanej Kotliną, bośmy się pod budą dobrze chować musieli przed słotą.
Niebezpieczny to gościniec w dzień, a cóż dopiero w nocy! Bystry bowiem potok, nad którym ciągle wije i przerzuca się droga z jednego na brzeg drugi raz wraz wyrywa i podmula, wyborowy na pozór gościniec. Wyboje owe nakrywają tu gałęziami, za pewne na to tylko, aby zdala nie straszyć podróżnego, bo gdyby nieprzezorny furman, jednem chociaż kołem wjechał na zamaskowaną dziurę, wywaliłby wóz z końmi i gośćmi do potoku, z kilkumetrowego brzegu. Po obiedzie puściliśmy się dalej przez przełęcz Żdzarską, Podspady, przez Jurgów ku Bukowinie. Deszcz ustał, Tatry pogodne czoła z mgieł wychyliły. Dojeżdżając w Czarnej Horze nad Białkę, spostrzegliśmy wśród gromady cyganów, którzy tu w lepiance przy drodze stałą mają dla siebie siedzibę, cygankę jednę młodą tak piękną, że tylko w powieściach zwykło się czytać opisy czegoś podobnego. Gdybym na obrazie ją zobaczył, przypisałbym taki utwór natury, fantazyi artysty, a tymczasem stała przed nami rzeczywistość. Nic też dziwnego, że gdy żebrzące całe grono cygańskie zbywaliśmy miedziakami, piękność zbierała od nas hołd srebrniakami, które ona potem z dumą rodzeństwu pokazywała.
O 5 godzinie zatrzymaliśmy się na wierzchu Bukowiny, aby się nasycić widnokręgiem, i porównać pod świeżem wrażeniem kilka zwykle w opisach tych gór wspominanych widoków Tatr: z Popradu, z Kiezmarku i z Bukowiny, któreśmy co dopiero mieli dobrą sposobność po kolei oglądać.
Od Kiezmarku widać jednę grupę gór z kilku szczytów złożoną, z Łomnicą na czele. Po za nią kryje się całe pasmo Tatr tak, jakby ich nie było. Jednem słowem z tej strony widok tych gór da się scharakteryzować: Tatry to Łomnica!
Gdy im już od Popradu się przypatrzymy, wrażenie wspomniane zmienia się zupełnie. Nie ma już ztąd królowej, wyłania się niby decemwirat, szereg wyniosłych, obszernych, nie wiele od siebie różnych gór, przedzielonych jakiemiś parowami. Z Bukowiny widzimy przed sobą pasmo gór, najeżone mnóstwem różnego kształtu czubków, turni, wierzchołków kończystych, ściętych, kopulastych, dwoistych; poznajemy grzbiet główny i poboczne, rozróżniamy głębokie doliny, i szereg długi wstępnych gór, tak zwanych, regli. Dla tego cudzoziemcy, którzy zwiedzali Tatry, a potem je opisowali, powiadają, że one przodem stoją do Polski.
Nie tylko kształty ich z tej strony nadają wyższość krajobrazowi tatrzańskiemu z Bukowiny, ale i oświecenie. Słońce bowiem pada na Tatry od południa, oświeca je krawędziami, a ściany całe pozostawia w cieniu. Powstają przez to owe fantastyczne kontrasty barw błękitnych, fioletowych, zielonawych i ciemno-granatowych, i to nieustaje przez cały dzień patrząc na Tatry od północy chociaż się zmienia położenie słońca. Od południa przeciwnie, promienie obejmują góry całe od stóp do wierzchołków, zarówno w dolinach się rozpościerają, jak na wyżynach. Korzyści ztąd odnosi klimat i wegetacya roślinna, na południowych stokach Tatr, ale góry tracą na piękności.
Napoiwszy się wdziękami i urokami widnokręgu z nędznej wioski Bukowiny, ruszyliśmy ku naszej letniej siedzibie u stóp Giewonta i o zachodzie słońca stanęli w Zakopanem.








  1. Widok ten przedstawia dołączona illustracya.
  2. W miejsce spalonego wystawiło zaraz Tow. węg. Karp. nowe schronisko w którem r. 1883. nocowałem.
  3. Wag, a nie Waga, jak niektórzy geografowie, lub autorowie pism o Tatrach piszą. Czynią to tacy, co pobieżnie każdą rzecz traktują. Po słowacku: Wah, po łacinie Vagus.
  4. Tak nazywają polscy górale Chatę Roży. Przedstawia ją dołączona illustracyja.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.