Z pamiętnika Muchy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z pamiętnika Muchy |
Pochodzenie | Proza ironiczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc |
Miejsce wyd. | Warszawa-Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Urodziłam się Muchą, co entomologicznie zbyt wielkiej zasługi nie stanowi, pod względem prawnym nie zabezpiecza i tę przedstawia wadliwość, że okres trwania jednostki w stosunku do niepożytości gatunku jest śmiesznie mały. Ale cóż robić? Koniec końców, urodzenie — nie nasza to wina. Z pewnością wolałabym przyjść na świat, jako gruboskórzec: jakbym stąpnęła, to ażby jękło... Skądinąd przecież i moje życie ma swoje strony dodatnie, ma chwile takiej dziwnej wdzięczności nie wiadomo komu i za co, takiego szumnego joie de vivre’u, że aż go się vivre’em przypłaca. Tak... Mucha nie doznaje trwogi, bo nie zna niebezpieczeństw. Ach, jak to przyjemnie lecieć na słodycz, na rozkosz i blask — lecieć ślepo, bez żadnego musu pamiętania, że to szkodzi, tamto rani, owo zabija... A że się ginie, no to i cóż? Użyło się, co można w krótkim żywocie! Oszczędzać się, abnegować, cnoty w sobie szczepić, czy ja wiem?... I co z tego, że ja nie zjem, przypuśćmy, tego okrucha cukru? To zje go francuz, prusak, albo karaluch! Niema głupich...
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Ojciec mój nieboszczyk bzykał: każda zagadka dopóty zajmuje, dopóki jej nie odgadniemy. Mądry to był owad, rzutki, ruchliwy, jurny... Szkoda tylko, że zginął przedwczesną śmiercią, ugotowany w rosole. Padł ofiarą swojej teoryi rzutkości.
Muchy — prawił — nic nie wiedzą, zatem wszystko powinny badać, na wszystko się rzucać. Mówiąc to, rzucił się do garnka z rosołem i przepadł. Cześć mu!
Pamiętam ten dzień żalu i rozpaczy. Biedna matka była niepocieszona. Dopiero nazajutrz zakochała się w Kantarydze, zamieszkującej krzak pod oknem kuchni, widowni tragicznego zgonu mego rodzica. Kantaryda był przyjacielem mego ojca, umiał tak wzruszająco wybrzękiwać szczegóły z jego życia — to mamę zajmowało. Przytem miał takie śliczne długie wąsy i tak zabawnie niemi poruszał. Oprzeć się im było niepodobna! Ależ bo i po co się opierać? Jeżeli użyłam tego wyrażenia, to odruchowo, przez lapsus calami i pod wpływem obłudnej etyki ludzkiej, która zaleca ten opór, gdyż oddanie się potem większą sprawia uciechę.
Mama z początku usprawiedliwiała się niby przede mną, ale ja zamknęłam jej ryjek pocałunkiem i szepnęłam:
— Kochana mamo, kto wszystko rozumie, ten wszystko wybacza.
To odrazu uspokoiło jej niezrozumiałe dla mnie skrupuły. Musnęła mię czule, dodając:
— Oj, ty pieszczotko! Masz rozumku tyle, że i dla słoniaby wystarczyło.
— To dziedziczne, kochana mamusiu — odparłam z przymileniem.
— Tak, dziedziczność... Tłómaczył mi coś o tem pewien młody, do szkół uczęszczający Karaluch, ale co? — zupełnie nie pamiętam, jak cię kocham.
Rzekłszy to, mama stłumiła ziewnięcie, wygładziła nóżkami skrzydełka i pofrunęła do Kantarydy. Westchnęłam. Już to wogóle nasze mamy nie odznaczają się wykształceniem, i my, córki, często musimy się za nie rumienić. Z przykrością to wyznaję. Za to na punkcie savoir vivre’u są niezrównane. Dała tego dowód i moja mama w chwili, o której właśnie chcę mówić.
Jest to chwila, która nas, młode muszątka, przyprawia o falowanie krwi gorętsze, chwila, o której mamy nasze gawędzą tajemniczym półbrzękiem i porozumiewają się znacząco‑figlarnemi spojrzeniami. Te półbrzęki, te spojrzenia zagadkowe i półuśmiechy, pełne tajemniczej ważności, stanowią dla nas niewidzialną zasłonę, która działa na wyobraźnię nader pobudzająco, drażni i niepokoi nerwy, wprawiając je w stan natężenia, jaki poprzedza zajść mający wielki wypadek. Rwie się wtedy myśl, sny gorączkowe mącą spokój, łazi się po sufitach, siada się na liściach wysokich drzew... Ach, tam, tam przeniknąć za tę zasłonę, to musi być coś w istocie niesłychanego, jedynego!... To też gdy nareszcie zasłona owa spadnie nam z oczu, doznajemy rozczarowania...
Ach, tak, niestety! — roz‑cza‑ro‑wa‑nia! Więc to jest wszystko? — pyta w nas jękiem jakaś rozdarta struna. To niepodobna — szepcze po pewnym czasie jakiś głos otuchy; — trzeba szukać. I szukamy, cóż robić?
Ale to są refleksye późniejsze. Wówczas wolną byłam od nich, drżałam i gorączkowałam, jak każda zwykła dziewicza mucha.
W owym czasie mama zmieniła ze mną obejście. Stała się poufalszą, więcej przyjaciółką... Uczyła mnie rzeczy, których znaczenia i celu dobrze nie rozumiałam... Na moje pytanie: po co to wszystko? — uśmiechała się jakoś dziwnie, spoglądając na mnie płonącym paciorkiem swego okrągłego, wypukłego oczka.
— Na to oni biorą się — dodawała bez dalszych objaśnień.
W tym także czasie odbywałyśmy z mamą corso, łażąc po sufitach, lub dla odmiany, pośród kwiatów zastawy stołowej. Mama zapoznawała mnie z wybitniejszemi osobistościami naszej arystokracyi.
— O, patrz, to jest hrabia Bzyk, zawołany gracz w chowanego! Nie daje ludziom spać, wciąż się za nim upędzają, ale nie mogą złapać, i zamiast niego mszczą się na kim innym. Tam oto młody baron Zyzyzyd, bogacz, ma brzuch świecący ze złota. Tam na półmisku siedzi kilka Much z naszego rodu, szlacheckich: buńczuczne to, hałaśliwe, śmiałe, bez przytomności, i umieją uciekać, aż miło; do samiczek skorzy, ale trzeba ich trzymać zdaleka, bo zbyt rubaszni. A tam znów na ścianie, o! — poruszył się — cienki, subtelny Komar: w pokoju gości rzadko, bo jest tenorem, i to dla niego zamałe pole; częściej bawi u wód, gdyż lubi publiczność; strzeż się go, bo to bałamut i krwiożłop.
— Ach! — zawołałam i najuważniej zaczęłam się Komarowi przyglądać. Siedział teraz już na szybie okiennej i zdawał się, zachwycony światem, marzyć. Ryjek miał długi i cienki... Czasem od szyby odlatywał i, kręcąc się po pokoju, cicho i subtelnie brzęczał: »Chcęęę krwiii! chcęęę krwiii!« Pragnienie to było tak silne, tak namiętnie zaakcentowane, że chciałoby się je zaspokoić zaraz, natychmiast, ale...
— Tam znów — patrz przecież! — trąciła mnie mama — tam w spluwaczce siedzi Sossossos, wielki smakosz, zawsze umie sobie coś zrzadka soczystego wynaleźć, i tak to je smacznie iż aż trzeba ślinę połykać... Tamten, ot, skrzydlak o pięciu nóżkach, to hrabia Szum‑Szum, śmiałek i awanturnik: włazi psu w nozdrza bez żadnej broni, o zakład, i zawsze pies go wykichnie. Ten zaś gruby, czarny owad, to Feinkarmel, pająk; chociaż, biorąc ściśle, nie należy do naszego społeczeństwa, ale bardzo lubi Muchy; utrzymują złe języki, że Feinkarmel handluje po cichu skórkami much, które zabija, ale to plotki. Wreszcie to do nas nie należy; ma spryt i zabiegliwość — zalety dobre na męża... O tu, na prawo, patrz, ten Much, co tak wysoko podnosi ryjek, to Cukroliz, nabab, którego majątek obliczają na dwie głowy cukru. W herbie ma wizerunek urny z syropem i godło: »Zwyciężysz słodyczą«. Jest to jegomość już nie młody wprawdzie, ale dobrze się trzyma, zakonserwowany wybornie, i niejedna Muszka, gdyby miała rozum, mogłaby mieć z niego pociechę.
Na uprzejme skinienie mej matki, pan ów podfrunął ku nam.
— Monsieur Siucroliz... moja córka — zabrzęczała mama, przedstawiając. Pan Cukroliz obrzucił mnie od góry do dołu okiem znawcy, wyciągnął ryjek, jakby mnie chciał wyssać i strzepnął skrzydełkami. Widać podobałam mu się, co mama pośpieszyła zratyfikować wyrazem dumnego zadowolenia i niby ulgi.
Pan Cukroliz uśmiechnął się do mnie z przyjemnym, chociaż trochę zmiękłym grymasem i rzekł:
— Słyszałem od mamy wiele dobrego o pani, ale rzeczywistość przewyższa, jak widzę, najpochlebniejsze opisy.
— Panie... — odpowiedziałam, udając mocne zawstydzenie.
Tu mama odfrunęła na stronę pod pozorem napicia się jakiegoś soku, który właśnie chowano, i zostawiła nas samych.
— Pani jesteś tak milutka — ciągnął dalej Cukroliz, biorąc mnie za skrzydełko — żeś warta najlepszego losu. Żadna gorycz (objął mnie przedniemi nóżkami) nie powinna obrazić twego ryjka. Mam używalność na dwóch głowach cukru wyrafinowanego. (Pocałował mnie)... Kocham cię! Czy chcesz być moją towarzyszką życia?
— Ja nie wiem... pomów pan z mamą — wyszeptałam, udając coś. Co? — sama nie wiem.
Trudno mi powstrzymać się, żeby nie napiętnować w tem miejscu tego jakiegoś musu udawania i ciągłej obłudy we wzajemnych stosunkach samiczki i samca. On ma onę za głupie dziecko, które stara się ująć komplementem lub zabawką, nadto poczuwa się do obowiązku ciągłej opieki nad słabem niby stworzeniem, podległem samym kaprysom. My zaś, samiczki, choć jesteśmy sto razy mędrsze — nie mówię uczeńsze — od najmędrszego samca, musimy udawać naiwność i niewiedzę! Oburza mnie to, a uwolnić się z więzów tego społecznego przymusu, jak z jakiej niewoli zadawnionej — tak trudno, niepodobna! Boć jakże tu powiedzieć Cukrolizowi: »Panie, wiem, co warta twoja miłość, stary rozpustniku, ale pójdę za ciebie dla twoich dwóch głów cukru, do których niewątpliwie nazlatują się roje młodzieży, a co dalej, wiesz, boś sam był młody — i młodość swoją przeżyłeś!... Tu l’as passée, ta jeunesse!«
Tak... przekonałam się o tem »passowaniu« wkrótce po ślubie, który za pośrednictwem mamy rychło się odbył.
Podróżowaliśmy po ogrodzie, po kwiatach i kupach gnoju, po oborach i śmietnikach wspólnych, po różnych innych miejscach, mniej lub więcej woniejących... Najbardziej mnie zachwycały gonitwy zbiorowe w smugach słońca. Kółko much nieznanych, ale rzeźwych i młodych, wiło się w słońcu, jak ziarna kaszy w ukropie. Każdy z młodych Muchów miał prawo, a nawet obowiązek kręcenia się ze mną do upadłego, krócej lub dłużej, zależnie od temperamentu. Mój mąż wściekał się i zieleniał z zazdrości i nawet zapomniał o swojem godle herbowem, zalecającem słodycz. Co chwila robił mi przykre sceny. Wtedy zazwyczaj pytałam spokojnie:
— Czemu bronisz mi kochać się z innymi? Przecie sam jeden nie zdołasz zużyć tego, co ci dać mogę? Powiedz mi z łaski swojej, no, bądź łaskaw mi powiedzieć, co ja mam począć z resztą? Mam siąść razem z tobą i płakać?... Niema głupich.
Mąż na to mieszał się i nie znajdował odpowiedzi. Niekiedy tylko, siląc się na złośliwość, mawiał:
— Zdaje mi się, że mam za żonę głowę kapusty, która wówczas dopiero czuć się może uszczęśliwioną, kiedy już wszystkie zwierzęta pooskubywały z niej listki, że tylko głąb został. Proszę cię, bądź mniej uczynna od tej kapusty, no, moja droga, jeżeli nie ze względu na mnie, to z uwagi na potomstwo...
Mogłabym była wprawdzie tych scen uniknąć, gdyby mi się chciało stosować w postępowaniu z mężem rady, udzielane mi przez mamę. Mama zaś mówiła tak:
— Jeżeliś oddana całkiem mężowi, wtedy przyjaciele znajdują, żeś idyotka; jeżeliś nie skąpa na uprzejmości względem przyjaciół, wywołujesz zazdrość męża. Jak im więc dogodzić? Oto, gdyś z mężem i przyjaciółmi razem, bądź chłodna i twarda, jak lustro odbijaj i przypominaj im ich zalety, ale wszystkim zarówno, aby każdy mógł w tobie swój własny wdzięk poznawać; gdyś z mężem sam na sam, niech on tylko istnieje dla ciebie; jeżeliś z przyjaciółmi wszystkimi, udawaj, że męża nie masz; jeżeliś z przyjacielem jednym, wybranym, możesz już nic nie udawać. Łatwo, tylko trzeba cokolwiek savoir vivre’u.
Cóż z tego? Rady radami, a natura naturą. Mnie sprawiało niewymowną przyjemność właśnie dręczyć męża i mścić się za przymus udawania przedślubnego. Po co się żenił? Wogóle, żenienie się powinno być wzbronione. Młodym żenić się nie trzeba, a z małżonków starych rodzą się tylko muchy rachityczne, niezdolne do używania życia w pełni i mające najsłuszniejsze prawo przeklinać rodziców.
Po powrocie z podróży zajęłam się gorliwie przypominaniem sobie i odszukiwaniem wszystkich męskich much, które znałam była w dzieciństwie i później. Wszyscy byli jeszcze nieżonaci, a więc chętni do stosunków przyjacielskich. Miałam z tego tytułu wiele chwil bardzo ciekawych i miłych. Tak przyjemnie czytać było w oczach każdego:
— Jakto? Więc to ta sama muszka, którą całowałem, jako podlotka, i z którą bawiliśmy się w męża i żonę, jako dzieci?... a teraz mi tego nie wolno? Ciekawym, jakby to smakowało teraz, kiedy ona już wie, co w traweczce piszczy?...
I zaczynało się słodkie próbowanie, słodsze niż całe dwie głowy cukru mego męża!... Bo pomyśleć tylko! On znajdował rozkosz w odświeżaniu wrażeń młodszych i w porównywaniu ich z obecnemi, dalej — w rozroście poczucia samczej dumy, że całuje mężatkę, nareszcie — w przeświadczeniu, że spełnia rzecz zabronioną, czyli powiększa rozmiary swej osobowości.
Co do mnie, przepadałam za tą grą w chowanego, bawiła mnie jak gdyby młodość moja po raz drugi przeżywana, bawiło to, że on widział we mnie i to co dawniej, i jeszcze coś innego niż dawniej, że rozpalał się do tej inszości, a wpadał w sieć tych samych pieszczot, co dawniej. Tu go chwytałam i nazywałam kochanym głuptasem... Miałam teraz najzupełniejszą swobodę, ponieważ małżonek dał mi spokój ze swoją zazdrością i pocieszał się w objęciach mszyc, ciem i much gnojowych. Wprawdzie z dwóch głów jego cukrowych został mu tylko półgłówek, ale przecie czemś trzeba swoje szczęście okupić.
Ale jakiekolwiek ofiary dla szczęścia ponieślibyśmy, zawsze jest ono tylko przelotne. A i moje też niedługo trwało. Po pewnym czasie, wszyscy moi dawni znajomi wyjałowieli. Znaglona tedy do nowych poszukiwań, rzuciłam się w szeroki wir życia publicznego i wówczas poznałam pewną osobistość, której bodajbym była nigdy nie oglądała na oczy!... Chociaż, co tam! nie będę jej złorzeczyła: tak czy owak, szczęście, jak powiedziałam, zawsze skończyć się musi, gdyż inaczej byłby to stan normalny i o szczęściu równieżby nie mogło być mowy. Passons...
Otóż, osobistością tą, dla mnie fatalną, był właśnie ów Komar, przed którym niegdyś ostrzegała mnie mama, i który teraz mnie nęcił, ponieważ zwykle, w wieku późniejszym, radzi jesteśmy mierzyć się z niebezpieczeństwami, któremi nas w dzieciństwie straszono. Zmierzyłam się i ja...
Komar, okrzyczany śpiewak, mistrz »bzychiki«, sława — był w gruncie ot tak sobie. Z początku nawet zrażał mię tem, że pełen był zawsze krwi bydlęcej, ale z czasem, po dłuższem ze mną obcowaniu, schudł zupełnie i śpiewał bardzo cienko. Miłość swoją dla mnie nazywał »wampiryzmem« i zapewniał, że ssie moją duszę, ponieważ jest mistrzem bzychiki. Śmieszny!... Tak samo mógł ssać powietrze. W lot przejęłam jego bzdurną szkołę i odbrzękiwałam mu jego własnemi nutami, trzymając się w tonie jego bzychiki, ot tak, dla sportu, a jemu zdawało się, że mnie wypił i na swój ukształtował sposób.
Często wywabiał mię w błotne zarośla i tam, polatując w najmilszem dlań sąsiedztwie pasących się krów, obcowaliśmy. Na zielonym liściu olszowym, który w blasku południa nabierał dziwnej, wzruszającej przezroczystości, do późnaśmy siadywali, huśtani lekkim wiaterkiem; liść kołysał się, niekiedy zadrgał i chciał nas niby z siebie zrzucić, aleśmy siedzieli.
Życie jest piękne! — myślałam i takbym chciała była kogoś bardzo, bardzo kochać!... Komar, anemicznie żółty i cienki i cokolwiek potnawy z gorąca, w dzień, jako tenor, doznawał senności; dopiero nad wieczorem, opiwszy się krwi krowiej, nabierał ożywienia, i po raz niewiadomo już który wybzykiwał mi swoją teoryę bzychiczną.
Wszechświat — podług niej — dzieli się na ciała stałe i płyny. Pierwsze — to zło bezwzględne; w drugich znajduje się dobro, mianowicie: dobro ogólne, czyli woda, i dobro osobnicze — krew. Krew jest »eleuksirem«. Sztuka znajdowania osobowości, w krew czyli eleuksir zasobnych, nazywa się bzychiką, a umiejętność wypijania krwi czyli eleuksiru, zwie się »wampiryzmem«. Obiedwie te sztuki posiada w zupełności tylko on, Komar. Ponieważ zaś on tylko żywi się eleuksirem, czyli krwią, przeto tylko on jest wieczny, i ja, Mucha, żywiąca się samemi odpadkami i nieczystościami, a w najlepszym razie krwią martwą, skrzepłą i nie bezpośrednio z drgających żył wypitą, lecz przepostaciowaną na blutwurst — ja, Mucha, dowiodę słabego rozumu, jeżeli tej jego wiecznościowości nie uznam...
Uznawałam już tyle razy to samo, że uznanie moje zaczęło dochodzić we mnie do obrzydliwości. Tak, zbrzydł mi ten ograniczenie ślepy zarozumialec, który przeczył tak widocznemu dla mnie istnieniu dobra w ciałach stałych, chociażby tylko w cukrze i jego surogatach. Zraził mię, zniechęcił i tem, że wolał noc niż dzień do latania. Nawet w jego śpiewie, teraz widziałam tylko głupią, zbyteczną i jemu samemu szkodliwą fanfaronadę, szkodliwą, bo zdaleka już o nim dawała znać i ostrzegała wszystkich krew swoją szanujących.
Jakże często, kiedy pijawka ta, nie domyślając się odmiany mych uczuć, w najlepsze sobie bzykała, we mnie tajony kipiał bunt i protest. Wielka mi filozofia — myślałam — krew wysysać i w dodatku zawsze być takim chudym, jak... jak komar na wiosnę! Toć i w naszym rodzaju, musim, żyją osobniki tak mocne w krwi piciu, że ukąszenie ich zabija wołu, albo oślepia i przyprowadza do szaleństwa! Ale bodaj już lepiej żywić się okruchami, niż być jakąś zarazą i żeby nas klęto! Prawda, że są źli ludzie, którzy okruchów żałując, prześladują nas, tępią, no, ale to samoluby i truciciele i nie na nich świat się kończy. Zresztą nie przeczę: chmara much bywa namolna i nieznośna, jak każdy tłum, ale dla jednej osobnej muszki zawsze się znajdzie coś do podtrzymania życia, bez robienia przykrości innym, a zwłaszcza bez krwi żłopania!
I teraz prawdziwą męczarnią było dla mnie słuchać jego wywodów bzychicznych, i nie wiem, co mnie wstrzymywało, żeby nie zabrać się i nie odlecieć. Niezawodnie trzymała mię ta siła magnetyczna, jaką wywiera na nas coś bardzo odrażającego.
— Bzy‑y‑chika — mówił, rozwlekając wyrazy, bo miał ten brzydki zwyczaj, którego nabył przy śpiewaniu — bzy‑y‑chika polega na tem, że się na krowiej o‑sobo‑wo‑ości siada, bzy... bzykaniem się ją rozm...m...marza i ryjkiem póty się mmm‑a‑aca, aż się krew znajdzie, a potem się wpi‑i‑ija i śśś‑sie sss‑sie.
To także gadanie! Nazywa naprzykład ciała stałe złem bezwzględnem. A więc i krowa, której do płynów zaliczyć nie można, jest też złem bezwzględnem. Jeżeli tak, to i krew, z krowy pochodząca, czyli eleuksir, jest czemś o bezwzględnie złem pochodzeniu, i Komar, tym eleuksirem żyjący, jest też zły bezwzględnie.
Tego przeświadczenia nabrawszy, chciałam się bądź co bądź ze stosunków z Komarem wycofać, ale niestety!... Nic się z życia nie da wykreślić i za niebyłe uznać: wszystko oddziaływa, a gdzie się to oddziaływanie kończy — niewiadomo, i przerwać go nie możemy, bo nie wiemy, gdzie i jak się z naszem splątało życiem!...
Pewnego razu, kiedy w towarzystwie Komara siedziałam na złem bezwzględnem, czyli na krowie, z której pochodzi bezwzględne dobro, czyli krew (niezła myśl!), zwarło się wkoło mnie pięć jakichś palów i tak zgniotło, żem prawie dusiła się. Po chwili, pale rozluźniły się tyle, żem zobaczyła jasną między nimi szparkę. Chciałam przez nią wyfrunąć, ale tam nazewnątrz czyhały dwa inne paluchy, które mię ścisnęły jeszcze mocniej, wbiły na hak i rzuciły w wodę — w dobro ogólne. Niema co mówić — pomyślałam — ładne dobro, stokroć gorsze od bezwzględnego zła, czyli krowy!
Myśl i przytomność nie opuszczały mnie w tem przykrem położeniu ani na sekundę. My, muchy, umiemy żyć z hakiem w ciele długo jeszcze, bardzo długo. Żyjemy, że tak powiem, po śmierci. Dzięki tej właściwości, widziałam, jak mię połyka jakaś próżnia duszna i ciemna, jak znowu haczyk wyciąga mię na światłość i ze mnie się wydziera, i jak z rozprutym brzuszkiem, choć z całkowitą świadomością, padam na ziemię.
Tu dopiero zaczyna się bolesna agonia, nieuchronna snadź przy zaniku osobniczym. Wlokę się jak glista po źdźbłach trawy, chłód mnie ogarnia i tęsknota do spoczynku... Nie mogę fruwać... Dawniej przestrzeń była dla mnie rozkoszą, teraz przygniata, męczy... Od jednej trawy do drugiej tak daleko!... I nikt mi już nie zaradzi! Wzywam w duchu o ratunek i widzę, że on niepodobny. Wzmożona świadomość pożąda istnienia tem rozpaczliwiej, że widzi jego niepodobieństwo... A jednak coś mi szepce jeszcze ostatnią pociechę, najlepszą: czyż nie wszystko jedno — śmierć lub życie takiej, jak ja, muszki? czyż nie wszystko jedno dla mnie — żyć lub nie żyć?... a jeżeli to wszystko jedno, więc jeżeli się życie kończy, to musi kończyć się i niebyt, i znów może, nieskończoność przebywszy, wskrzesnę do nowego jakiegoś bytu lepszego.