Z siedmioletniej wojny/Tom I/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z siedmioletniej wojny |
Wydawca | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Około połowy XVIII wieku Niemcy były krainą marzeń dla Włochów i Szwajcarów, którym się w domu siedzieć nie chciało, a woleli wzorem wielu szczęśliwych po dworach książęcych i królewskich szukać tego, co u nas zwano „krescytywą“. W istocie przykładów było dosyć takich uzdolnionych, do wszelkich posług gotowych, ciało i duszę zaprzedających chętnie dorobkiewiczów, którzy z małym tłómoczkiem napchanym nadziejami wyszedłszy z domu, wracali w splendorach gwiazd i tytułów, albo raczej nie powracali już nigdy, tylko ściągali ku sobie ubogich krewniaków, aby i oni też przy ich ogniu pieczeń swoją upiekli.
Na dworach berlińskim i saskim pełno było cudzoziemców i ze względów polityki wewnętrznej panujący daleko woleli otaczać się nimi, niż butną szlachtą domorosłą, która pewne sobie rościła prawa. Właśnie chcąc jej przytrzeć rogów, król August Mocny otoczył się Włochami i przybyszami z różnych krajów, a na dworze berlińskim metoda ta znalazła uznanie i naśladownictwo.
Z cudzoziemcami nie robiono sobie ceremonji w kraju nie mieli się na kim opierać; przychodzili, zdając się odrazu na łaskę i niełaskę; słudzy z nich byli wygodni. W najgorszym razie wysyłano ich, jeżeli się próba nie udała, do Königsteinu lub Spandau i nikt się za nich nie śmiał ujmować.
Rzadciej się to jednak im trafiało, niż domorosłym sługom pańskim; większa część szła szybko do góry i całe kolonje tych emigrantów dobrowolnych zapełniały rezydencje niemieckie.
Tak też w roku 1755 przywędrował do Berlina powabny młodzieniec, który już od roku prawie kręcił się po stolicy nadsprejskiej, dotąd sobie nic jakoś wyszukać nie mogąc. Ani miła bardzo i zalecająca się powierzchowność, ani dworskie i piękne maniery, ani do wysokiego stopnia podniesiony kunszt tańca, ani muzykalne talenta, ani uśmiech i grzeczność nadskakująca, któremi witał każdego, bez względu na położenie jego i stosunki towarzyskie, jakoś nic dotąd nie pomagały.
Maks Henryk de Simonis przybył tu z Bernu, opierając się na pokrewieństwie z Ammonami, a jeden z Ammonów w służbie pruskiej i dyplomacji, ważne dosyć zajmował stanowisko. Kuzyn ten, mający mu służyć za protektora, przyjął go więcej niż zimno, ręce pochowawszy w kieszenie, a głowę zadarłszy do góry. Pokrewieństwa nie zaprzeczał, ale głosił zasadę, iż młodzież o własnych środkach szukać sobie drogi powinna, bo tylko zostawiona własnemu przemysłowi siły do życia wyrobić jest w stanie.
Osobliwy to był człowiek ten Ammon stary; bo młodzieńca tak przy pierwszem widzeniu się z nim zbił z tropu i sfukał, iż już przed nim więcej pokazać się nie śmiał.
Pan Maks, gotów do największych ustępstw względem obcych, bo na to się wybierając w drogę przygotował, względem kuzyna uczuł w sobie jakąś dumę i urazę; ubodło go wyzwanie; przechodząc próg jego niegościnny, powiedział sobie, iż gdyby miał z głodu umierać, więcej się do niego nie zgłosi.
Stary Ammon, który może tylko chciał młodzieńca wypróbować, czy jest dostatecznie giętki i sprężysty, stał jeszcze, jakby spodziewając się powrotu jego, gdy Maks, już kapelusik nałożywszy na zgrabną peruczkę (bo był elegant nielada), cały zarumieniony zbiegał ze schodów, kląc się, iż ich więcej nie przebiegnie i do domu tego nie wróci.
Stary też powoływać go nazad nie myślał i tak kawaler de Simonis znalazł się na bruku berlińskim (o ile go tam naówczas było) sam jeden na Bożej Opatrzności. Ale miał lat dwadzieścia i pięć, które są potęgą wielką; miał jeszcze z domu wziętych, jako stawka ostatnia, półtorasta dukatów; miał zęby białe, twarz jaśniejącą młodością, niebieskie, magnetyczną siłą tryskające oczy, zdrowie żelazne i mocne postanowienie wdrapania się na górę, choćby z pomocą nóg, rąk i wszelkiego narzędzia, jakiem go Bóg obdarzyć raczył.
Rodzice kawalera de Simonis, których był już postradał (jedna tylko siostra pozostała mu z rodziny), byli niegdyś ludzie majętni, mieli pochodzić z jakiejś szlachty, pono włoskiej; lecz nieszczęśliwe okoliczności zrujnowały ich do szczętu i zaledwie resztki mienia poświęciwszy wychowaniu syna, niewiele, tak jak nic prawie zostawić mu mogli.
Odłużony dom w Bernie, w którem Maks siostrę ze staruszką ciotką zostawił, paręset dukatów ostatnich składały całe mienie młodego awanturnika. Ale któż w dwudziestu kilku leciech wątpi, że się pięciu zdrowymi palcami dorobi, czego zapragnie. Maks pragnął w ogólności wszystkiego, co przyjemnem być może: sławy, wziętości, bogactw, tytułów, stosunków, wielu miłosnych przygód dla przechowania ich w pamięci i w końcu świetnego ożenienia, choćby z księżniczką. Patrząc w zwierciadło, pewien był, że najpiękniejsza księżniczka zakochać się w nim może: był nadzwyczaj ładny, świeży i miły.
Oprócz tego, dzięki rodzicom, innych mu zdobywczych nie brakowało przymiotów. Mówił płynnie, a co daleko na owe czasy rzadszem było, pisał ortograficznie kilku językami, francuskim władał tak, jak tylko Szwajcar nauczyć się może, po niemiecku pisał kaligraficznie, czytał biegle, rozmawiał wprawnie, umiał nieźle po łacinie, wcale dobrze po włosku, a w razie potrzeby miał dosyć determinacji, aby się nauczyć chociażby po indyjsku, gdyby mu się to na co przydać miało. Na wypadek karjery wojskowej, do której nie miał jednak powołania, bo to peruki nie dawało w należytym utrzymywać porządku, liznął był nieco matematyki, fechtował się i strzelał elegancko i wprawnie, tańcował jak Vestris, śpiewał tenorem wcale nieszpetnie, grał na klawicymbale, nawet to, co wówczas krzyżowemi sztukami nazywano, skrzypce mu nie były obce — czegoż więcej po takim kandydacie wymagać było można?
Należy i to dodać na jego pochwałę, że, oceniając niezmierny wpływ kobiet na przebieg spraw ludzkich, gotowym był zawsze z najwdzięczniejszym uśmiechem, młodym czy starym, pięknym zarówno i szpetnym, zalecać się jaknajgoręcej. Pięćdziesięcioletnie matrony nie zraziły go bynajmniej, siadał przy nich i, jeżeli tytuł a pozycja usprawiedliwiały ofiary, gotów był całe wieczory im poświęcać.
Z niezmierną bystrością, albo raczej z instynktem od natury mu danym, odgadywał dziwnie charaktery osób, a zastosowywał się do nich z nieporównaną zręcznością. Z kraju swojego rodzinnego wyniósłszy najzupełniejszą obojętność religijną, kwestję wyznania zachowywał do rozstrzygnienia na później. Był przygotowany, jeśliby mu przy dworze berlińskim zostać wypadało, wyznawać luteranizm lub ateizm, a trzymać się katolicyzmu, gdyby w ostateczności szczęścia szukać przyszło na dworze saskim lub w Wiedniu. Nie było to bezprzykładnem, boć i on sławny baron Pöllnitz dla ożenienia nawrócił się był na katolicyzm, a dla powrotu do szambelaństwa przy królu pruskim ofiarował się przejść z powrotem do kościoła reformowanego, na co mu Fryderyk odpowiedzieć kazał, jak wiadomo, że go nie weźmie inaczej, chyba muzułmańską przyjmie wiarę. Maks de Simonis chadzał tymczasem i do kościoła i do kirchy, ale że w Berlinie naówczas mało na to zważano i nie opłacała się gorliwość, najczęściej nie bywał nigdzie.
W innych też przekonaniach swych nie był wcale pedantem, tolerował wszelkie opinje, a do poślubienia jednej z nich czekał ażby się z posagiem wylegitymowała. Główną dlań rzeczą było dobić się karjery... Hoc erat in votis. Tymczasem rok oto upływał już, jak się strojno, czujnie zabiegliwie uwijał po stolicy, i nic nie mógł dokazać. Przygotowawcze jednak i przedwstępne kroki były bardzo umiejętnie porobione; cóż, gdy na jego lep nic się jakoś brać nie chciało. Maks nie tracił ani ochoty, ani nadzieji, ale coraz mu się stawało smutniej i rozmyślał wielce, czyby nie należało zmienić stanowisko; w takim jednak razie przepadłoby to, co tu osnuł, i na nowo rozpoczynać by musiał.
Miał już pewne stosunki, na znajomościach mu nie zbywało, byli ludzie, co się na nim znali i lubili go; lecz ile razy tylko przebąknął o zajęciu, o służbie, o karjerze, potrząsano głowami, zbywano go milczeniem. Do wojska mu się nie chciało: bambus Fryderyka II, który wprawdzie i pleców ministerjalnych nie szczędził, nader często stykał się z oficerskiemi, a kawaler de Simonis łaskotliwym był nad miarę. Zdawało mu się zawsze, iż ma wszelkie kwalifikacje do dyplomatycznej karjery: wielką języka powściągliwość, znakomitą trafność oka, szerokość sumienia, jakiej tylko zapragnąć po nim mogli, wreszcie wyzucie się z wszelkich przesądów.
Zwierciadło mu mówiło, iż zewnętrzną postacią na dworaka i reprezentanta był jakby umyślnie stworzony. Znajomości też jego najwięcej się w kołach blizkich sfer dyplomatycznych obracały. Być może, iż karjera świetna kuzyna Ammona także go na tę myśl naprowadzała.
Do króla Fryderyka II przystęp wogóle łatwym nie był, a po uzyskaniu go, dłuższe utrzymanie się w łaskawych względach... Niekiedy zgrabny wierszyk francuski, ostro przysolony, nieco cyniczny, wyborną bywał rekomendacją. Maks de Simonis próbował epigramatów, kilka z nich nawet poszło po rękach, przez pana Maupertuis i Algarottego, ale odbił się bez echa o ściany pałacyku w Sans-Souci.
Wielką nadzieję pokładał młodzieniec w hrabinie de Camas.
Była to jedna z tych niewielu niewiast, które Fryderyk II szacował, gdy o wszystkich wogóle zwykł się był odzywać, że to są: „gąski z pustemi główkami“; o dwadzieścia kilka lat starsza od króla, już nie młoda wcale, hrabina de Camas, owdowiała od roku 1741, zajmowała na zamku w Berlinie mały apartamencik na czwartem piętrze, który Fryderyk nazywał „Raikiem“ i gdzie starą przyjaciółkę czasem odwiedzał.
Życie na dworze, nawyknienie do nieustannej czynności, sam temperament żywy, którego lata poskromić nie mogły, siedemdziesięcioletniej pani nadawały pozór młodszy daleko. Zajmowała ona przy królowej jakieś wysokie stanowisko wielkiej ochmistrzyni jej dworu, ale obowiązki te spełniała tylko przy wielkich i rzadkich uroczystościach.
Żyła w tym swoim raiku na czwartem piętrze w gronie starych przyjaciół, odwiedzana przez mnóstwo osób, które się o jej łaski starały, wygodnie, spokojnie i wesoło.
Szacunek króla, niezachwiany dotąd, zyskiwał jej poszanowanie wszystkich.
Siedemdziesięcioletnia babina lubiła towarzystwo. Potrzebowała go, bo była bezdzietną, a wesołą młodzież przypuszczała do siebie chętnie, aby się widokiem jej odświeżyć. Kawaler de Simonis długo niezmiernie starał się o znajomość wielkiej ochmistrzyni, na ostatek skorzystał z jakiejś nadzwyczajnej zręczności, na którą długo czatował, i sam się staruszce narzucił; odprowadził ją, podając jej rękę na owo czwarte piętro, został na chwilkę wpuszczony, wyspowiadał się sumaryjnie przed nią z całego życia i dostał pozwolenie przychodzenia czasem wieczorami.
Tak zręcznemu, jak Maks, młodzieńcowi więcej nie było potrzeba, ażeby najśmielsze powziąć nadzieje.
Układnie, powoli starał się w łaski starej hrabiny wcisnąć, nie objawiając dalszych zamiarów. Pani de Camas zdawała się obserwować pilnie i trzymać go, jakby na próbie. Hrabina była osobą nadzwyczaj wykształconą, przenikliwą i rozumną. Nawykła do życia w wyższych sferach, do ocierania się o sprawy dyplomacji, o wszystkie dworów intrygi, zobojętniałą była na stronę sentymentalną i etyczną tych robót, których nieuchronność uznawała. Pewna szlachetność charakteru niewieścia niektóre postępki czyniła dla niej mniej sympatycznymi, ale godziła się wogóle ze wszystkiem, co wymagania wyższej polityki nakazywały.
Fryderyk II, który jeszcze przed wstąpieniem na tron napisał i wydał „Antimachiavella“, w istocie inny zupełnie charakter nadał swej polityce. Machiavelli zaleca obłudę i zręczność, Fryderyk II otwartym zawsze działał cynizmem i uczynków swych żadną maską i zewnętrznym blaskiem nie starał się pokrywać. Całe jego życie było szyderstwem z tego, co się w czemkolwiek przyzwoitością zowie. Nie dbał o nią ani w prywatnem, ani w publicznem życiu. Na chwilę zmuszony pozorem jakimś ukryć swe uczucia, wybuchał potem sarkazmem, kijem i łajaniem.
Maks de Simonis znał już dosyć ducha dworu i pana, aby wiedzieć, że z karmelkową swą, słodziuchną powierzchownością łatwo może u Fryderyka II, gdyby mu się nastręczył w złą godzinę, zasłużyć na zwykły epitet Canaillenbagage...
Możeby był, uwzględniając trudności położenia, powędrował już dawno na inne dwory, do Drezna lub Monachjum... gdyby nie objawiona mu życzliwość hrabiny de Camas... Ona mu, choć niewyraźnie, pewne, nieokreślone czyniła nadzieje; a gdy tylko sposobność się podawała, staruszka badała pilnie tego kandydata do wszelakiej służby.
Zdaje się, że egzamina te musiały wypaść bardzo szczęśliwie, gdyż ostatnim razem wzdychającemu młodzieniaszkowi stara ochmistrzyni wyraźnie powiedziała, że się zrażać i zrywać nie powinien.
Kawaler de Simonis od przyjazdu swojego do Berlina, znalazłszy sobie przy szwajcarskiej rodzinie jakiejś, która tu cukiernictwem się trudniła, a była mu z Berna poleconą — izdebkę na drugim piętrze Pod Lipami, zajmował ją aż do tej pory. Wprawdzie pomieszczenie nader skromne dla kawalera tak wielkich nadzieji nie było bardzo stosownem, lecz nie wiedząc, jak długo potrwa nowicjat, musiał być ostrożnym wielce. U ziomka swego, Ceroniego, miał przytułek niewytworny, ale schludny, stół niewykwintny, lecz obfity i uprzejmą gościnność, za stosunkowo niewielkie pieniądze.
Trzymał się więc w swej izdebce, nie myśląc z niej się wynosić, pókiby jaśniejsze nie wzeszło słońce.
A słońca tego nie widać i nie widać było!!!
W skwarny dzień lipcowy ku wieczorowi, po przechadzce w lasku za miastem, kawaler de Simonis powracał właśnie w dosyć melancholicznem usposobieniu do swojego mieszkania, zabierając się rozpaczliwy list pisać do siostry, gdy wchodzącemu na drugie piętro zabiegła na schodach dwunastoletnia Carlotta, córka cukiernika, która nad wiek swój była dojrzałą i jawnie a oczywiście kochała się już, dla nabrania wprawy, w pięknym Maksie.
— A chodż-że pan! a prędzej! — zawołała z góry, tupiąc nóżkami i biorąc się w boki, a mrużąc oczki i sznurując buzię — mam coś dla pana.
Maks uśmiechnął się smutnie. Zaloty te dwunastoletniego dziewczęcia były wyraźną ironią losu... nie takich, jadąc tu, spodziewał się sukcesów.
— Cóż tam pilnego, czarnooka panno Carlotto?
— Bardzo pilnego! bardzo ważnego! — zaczęła szczebiotać, kręcąc się, mała — a tak! a tak! i, jeśli jak żółw się wlokąc spóźnisz się pan, a będzie po czasie... jam temu nie winna...
I ręce rozpostarła teatralnym ruchem. Maks stanął, podszedłszy kilka kroków. Dziewczę tupało i biło ręką o poręcz schodów.
— Hrabina de Camas przysyła tu, abyś pan dziś był u niej! — pospieszyła Carlotta, dłużej nie mogąc utrzymać tajemnicy, i spojrzała tryumfująco. W istocie mogła przybrać ten wyraz twarzy, gdyż Maks, jak piorunem rażony, skoczył ku niej, po drodze chwycił ją wpół, pocałował w czoło. Dziewczę oblało się rumieńcem, udając, że się wyrywa, ale de Simonis w tejże chwili popędził do swej izdebki i znikł jej z oczu.
Zdyszana Carlotta pobiegła na palcach pod drzwi jego pokoju, nastawiła ucho i domyśliła się, że żywo musiał się zacząć ubierać; gdyż słychać było rzucanie, stukanie, szczęk i brzęk sprzętów, które Maks z pospiechem chwytał, otwierał i przestawiał.
W istocie nigdy może piękny chłopak tak się nie spieszył ogniście. Godzina była blizka, na którą stawić się mu kazano, a choć od zamku niewielka go przestrzeń dzieliła — musiał się przecie wystroić.
Szczęściem świeżą peruczkę, jak z drewnianej lalki fryzjerskiej świeżo zdjętą, miał gotowiuteńką. Trzeba się tylko było umyć i przebrać. Jak na złość wszystko mu z rąk wylatywało, a na frak nie mógł się zdecydować, bo miał dwa bratersko piękne i w obu mu było bardzo do twarzy. Namyślać się nie miał czasu, los musiał stanowić... Jedna para pończoch jedwabnych w pospiechu tym padła ofiarą.
W kwadrans jednak kawaler de Simonis był gotów, kładł już przed zwierciadłem perukę, miał kapelusz w ręku i, przejrzawszy się, uśmiechnął, kłaniając sobie z zadowoleniem.
Gdy wybiegł z pokoju, zastał znowu Carlottę w korytarzu się zwijającą (bo go przez dziurkę od klucza podpatrywała), ale ją tylko z daleka pozdrowił, aby peruki i stroju nie kompromitować. Po schodach zbiegł, jak baletnik, nucąc piosenkę i, znalazłszy się w ulicy, puścił strzałą ku zamkowi. Coś mu mówiło, że to była chwila w życiu stanowcza!...
Serce mu biło mocno...
Nigdy jeszcze podobnego poselstwa nie odebrał od hrabiny, był więc jej na coś potrzebny... Zamyślony, rozmarzony, kilku przechodniów potrąciwszy, a raz o mało nie utraciwszy kapelusza od uderzenia w ramię, stanął przed zamkiem i tu zwolnił kroku. Był u celu. Zamek wyglądał jak zazwyczaj w czasie lata; przez ten czas Fryderyk II siedział w Sans-Souci, a królowa w Schönhausen. Aż do czwartego piętra na schodach nie spotkał żywej duszy, oprócz kilku sług znudzonych, zostawionych tu do dozoru.
W przedpokoju hrabiny nie było też nikogo, prócz starego jej kamerdynera, a z sąsiedniego saloniku nie słychać było głosów, któreby gości oznajmowały.
Kawaler de Simonis wszedł nieoznajmiony ostrożnie do salonu i tu także nie znalazł nikogo. Dopiero skrzypiące nieco trzewiki jego wywołały szelest jedwabnej sukni, a potem wnijście starej hrabiny, która ze zwykłą starannością wystrojona była, chociaż od śmierci męża nosiła się zawsze czarno. Głową skinęła mu przyjaźnie staruszka.
— Dobrze, żeś przyszedł, kawalerze de Simonis — odezwała się po francusku, bo za Fryderyka II dwór, wojsko, co żyło bliżej zamku, mówiło tym tylko językiem. — Ale — dodała, palec kładąc na ustach — nie wydaj się z tem później w rozmowie, że ja cię tu ściągnęłam sama... Rozumiesz?...
Pojętny nader młodzieniec skłonił się z poszanowaniem rękę na znak przykładając do piersi.
Staruszka usiadła na kanapie i spojrzała ku zegarowi na kominie. Było blizko ósmej.
Maks usiadł opodal nieco. Prawie w tej samej chwili dał się głos słyszeć nieco stłumiony, drzwi się otworzyły i wszedł znany kawalerowi de Simonis z widzenia Fredersdorf.
Maks zerwał się z siedzenia i ujrzawszy go, pohamować nie mógł radości swojej, tak, iż twarz cała rumieńcem została oblana. Szczęściem mrok wieczorny pokoju nie dozwolił widzieć tej zmiany, któraby zbytnią wraźliwość zdradziła, nie będącą przymiotem w człowieku, co się na dworze stara pomieścić.
Fredersdorf (ten sam, którego Voltaire zowie Fryderyka factotum) był niezmiernie znaczącą figurą, chociaż na pozór był człowiekiem bardzo skromnym, a miejsce jakie zajmował na dworze, nie stawiało go wysoko. Ludzie, którzy wiedzieli wszystko, szeptali, że pochodził kędyś z Frankonji i był synem kupczyka ubogiego, któremu się nigdy nie śniło ani o stanie wojskowym, ani o życiu na dworze. Lecz są przeznaczenia — Fredersdorf w czternastym roku życia wyrósł tak okrótnie, że ojciec mu sukna na odzienie nastarczyć nie mógł; rósł potem nieco wolniej do lat osiemnastu, a nawet do dwudziestu, a gdy się to wyciąganie skończyło, doszedł do grenadyerów pierwszego szeregu. W owych czasach było to prawdziwe nieszczęście dla młodzieńca, nie mówiąc już o ekspensie na sukno; król Fryderyk pruski miał monomanię wielkoludów i marzył nawet o stworzeniu rasy militarnej nadzwyczajnego wzrostu. Werbownicy jego jeździli po całej Europie, namawiając i kupując do służby ogromnych ludzi, po całych Niemczech i poza granicami Niemiec, odznaczających się pięknymi kształty i olbrzymim wzrostem; gdy się nie dawali werbować, zakneblowanych uwożono, jak panny, i zmuszano, postrzygłszy, zaszywszy w mundur, do służby w szeregach. Wyszukiwano im potem małżonek równie dorodnych i z tak dobranych małżeństw, niestety, wskutek atawizmu, o którego prawach król pruski nie wiedział, rodzili się ludzie mali. Ta namiętność dla wielkoludów wiele kosztowała jegomości króla pruskiego. Król August II za kilkudziesięciu Sasów wyrosłych potężnie dostał naówczas te piękne japońskie porcelanowe naczynia, nad które większych niema w Europie; kąpać się w nich można.
Grenadyerowie sascy spoczywają oddawna przy przodkach swych, a japońska porcelana stoi dotąd w muzeum w Dreznie.
Fredersdorf zaczynał praktykę kupiecką w małem miasteczku w Frankonii i chodził w skórzanym fartuchu, gdy pewnego poranku, zjawili się werbownicy pruscy. Wpadł w oko kapitanowi. Był to sławny ze swych sztuk Schmels, który żadnego dorodnego parobka, ujrzawszy, z rąk nie puścił; zaklął się, że go mieć będzie. Fredersdorfowi, który był natury spokojnej i milczącej, a wcale nie wojowniczej, ani się o karyerze militarnej śniło. Zaproszono go na wieczór pod Złote jabłko, spojono nieboraka i, gdy się ocknął zdala od miejsc rodzinnych, był już odziany w jakiś łachman mundura, a trzech towarzyszów kapitana Schmelsa gotowi byli zeznać pod przysięgą, że zdrów i przytomny na umyśle, do służby się zobowiązał.
Ani młodzieniec, ani rodzice jego, ani żadna siła w świecie nie była w stanie wyrwać go z rąk werbowników. Musiał się poddać przeznaczeniu! ale, gdy go do Berlina przywieziono, a zaczęto uczyć mustry za pomocą kija, gdyż naówczas metoda ta pedagogiczna była w powszechnem używaniu, okazało się, że nawet wszechmogący kij ducha w nim i zręczności potrzebnej grenadjerowi pierwszego szeregu wyrobić nie mógł. Kapitan Schmels, który tylko na rozmiary zważał, odebrał gorzką reprymandę. Raz jednak nabytego Fredersdorfa nie wypuszczono i, starając się go zużytkować, kazano mu uczyć się grać na oboju i na flecie, gdyż do muzyki wielką okazywał skłonność.
Pułk schweryński, do którego muzyki wcielono go, stał załogą w twierdzy kistrzyńskiej, gdy syn królewski Fryderyk, schwytany w chwili zamierzonej ucieczki, osadzony w niej został w więzieniu. Po pierwszych okropnych owych scenach, które dalszy pobyt jego zakrwawiły, młody następca tronu począł się rozrywać ulubioną grą na flecie i książkami. To doń zbliżyło Fredersdorfa: książę go mocno polubił.
W istocie był to człowiek, którego pokochać było można: natura flegmatyczna, spokojna, powolna, rozważna, niełatwo podlegająca wrażeniom, ale uczuciu raz powziętemu wierna niewzruszenie. Jako muzyk flecista odznaczał się wielkim gry wyrazem, jako człowiek miał serce wielkie, do rozmiarów piersi zastosowane. Odosobniony i surowo trzymany Fryderyk w Kistrzynie wyprosił był sobie naówczas do posługi tego łagodnego, dobrego Fredersdorfa. Z nim razem grywali na flecie, wierny sługa potem, ważąc nietylko swobodę ale życie, pisał od królewicza listy do siostry margrabiny Bayreuth, usiłując wyjednać współczucie i pomoc obcych dworów.
W tych dniach niewoli i utrapienia biedny milczący kupczyk był prawą ręką Fryderyka, a pomocy w takiem nieszczęściu, w takiej chwili, gdy pomoc dana świeżo jednemu głowę kosztowała, nie zapomina się nigdy. Gdy te ciężkie przeszły czasy, oswobodzony i zwolna do łask ojca przypuszczony królewicz, wykupiwszy się sam ożenieniem, pierwszym groszem, jaki miał, wykupił z niewoli wojskowej Fredersdorfa.
Flecista, który miał czas w Kistrzynie do pana się przywiązać, rozpoczął przy nim służbę od skromnej funkcji — lokaja... ale lokaj był zarazem przyjacielem, i Fryderyk, który tak kijem szafować lubił, nie śmiał się nigdy porwać na niego. W istocie, w chwili największego nawet rozjątrzenia, trudnem to było, spojrzawszy na wiecznie wypogodzone, spokojne, zrezygnowane oblicze, które nigdy ani niecierpliwością, ani bólem nie drgnęło. Fredersdorf rozbrajał tym chłodem i rezygnacją nawet Fryderyka II, który chwilami we wściekłość wpadał. Przez długi czas był to niemal jedyny człowiek, który, pomimo podrzędnego stanowiska, miał najzupełniejsze zaufanie pana. W jego ręku były papiery, pieniądze, klucze; wszystko u Fredersdorfa: nigdy niczego nie nadużył. Miał i to do siebie, że o nic nigdy nie prosił, a ze wszystkiego był zadowolony i ten jeszcze przymiot najwyższy, nieoceniony, że całe życie milczał i rozkazy spełniał, ani ich przechodząc, ani z nich nic nie obcinając.
Z lokaja przeszedł wkrótce na kamerdynera i na pierwszego ze sług księcia. Gdy Fryderyk II. na tron wstąpił, uczynił go tajnym podkomorzym i wielkim podskarbim swoim. Nie przeszkadzało to królowi zamęczać tak nieszczęśliwego, wiążąc go do swej osoby i posługi, że w końcu ulubieniec o mało nie padł ofiarą. Jakimś trafem poznał był Fredersdorf w Poczdamie bogatą i piękną córkę bankiera Dauna i umiał się jej podobać. Gwałtowna miłość zawiązała się potajemnie między dwojgiem przeznaczonych dla siebie. Fryderyk dowiedział się o tem. O miłości do kobiety mówić mu, było to ślepemu prawić o kolorach. Król miał sentyment za komedję, bo nigdy go w życiu nie czuł. Dla niego wszystkie młode kobiety, nawet, jak się sam wyrażał, czosnkiem cuchnące dziewki śląskie, jeden urok miały; nielitościwie szydził z serdecznych zapałów! Prozaiczniejszej natury, cynicniejszego usposobienia trudno wyobrazić sobie. Miłość Fredersdorfa oburzyła go, rozgniewała. Pierwszy raz w życiu napadł z góry na ulubieńca, złajał go i wyszydził okrutnie. Obawiał się, aby przywiązanie do żony nie odebrało mu serca potrzebnego sługi.
Wystrofowawszy najgminniejszymi wyrazy, wyśmiawszy bez litości, król sądził, że go wyleczy, ale spostrzegł wkrótce, że to nie pomogło. Rozgniewany, aby stosunki rozerwać, wyprawił faworyta w podróż do Francji i dopiero, gdy tam ze smutku, żalu, tęsknoty zachorował niebezpiecznie Fredersdorf, zniecierpliwiony król pozwolił mu się żenić, choćby z djabłem.
Podskarbi wyzdrowiał jakby cudem, ożenił się i do wiernych usług powrócił, bo się bez niego obejść było niepodobna, król nadał mu dobra znaczne i wszystko zapomniane zostało.
Fredersdorf był jeszcze podówczas bardzo pięknym mężczyzną, a wysoki ów wzrost nie odejmował mu zręczności w ruchach i wdzięku. Trudno w nim było teraz poznać dawnego kupczyka i pułkowego muzykanta. Bardzo wytworna tualeta, którą mu Fryderyk, śmiejąc się z niej, przebaczał, sam będąc z zasady i natury nad wszelkie pojęcie brudnym, odmładzała go bardziej jeszcze. Z uśmiechem na ustach, skromnie, cicho wsunął się do salonu i poszedł ku ochmistrzyni, ale oko zmierzyło szybko, niepostrzeżenie kawalera de Simonis, który poczuł, że po nim przeszło od stóp do głów to wejrzenie.
Ochmistrzyni przedstawiła mu młodzieńca, zowiąc go żartobliwie swoim protegowanym.
— Ale, mój podskarbi — dodała zaraz — mnie się wcale w moich protekcjach nie szczęści. Kawaler de Simonis siedzi tu oddawna i nie może sobie znaleźć żadnego zajęcia.
Fredersdorf ramionami poruszył z lekka, zamruczał coś. Rozmowa się urwała, a potem przeszła na przedmioty obojętne. Ostatnia huczna zabawa u księcia Henryka dostarczyła wątku.
Szczęściem dla niego, Simonis mógł się jej, choć nieco zdala, przypatrywać, wcisnął więc zręczne słówko i popisał się z dowcipem, a jeszcze więcej z talentem spostrzegawczym; podskarbi, nie przerywając mu, słuchał go z natężoną uwagą, i on i ochmistrzyni zdawali się chcieć dać pole do tego popisu kawalerowi i wrzucali tylko po słówku, wyciągając go na coraz nowe szczegóły.
Maks był szczęściem w werwie i, opowiadaniem samem ożywiwszy się, wystąpił świetnie. Gdy skończył, ochmistrzyni i Fredersdorf, jakby porozumiewając się z sobą, oczyma się zmierzyli.
Podskarbi, jak i innych dni, był i teraz bardzo milczący, słuchał więcej, niż się odzywał, wszakże, gdy hrabina de Camas znowu coś wtrąciła o tem, iż dla swojego protegowanego, pomimo jego talentów, nic znaleźć nie może, odezwał się cicho i łagodnie:
— Jego królewska mość niechętnie nowych bierze ludzi; miejsca na dworze są zajęte! a w wojsku wątpię, by kawaler de Simonis talenta swe chciał zagrzebać. Wojsko więcej potrzebuje rąk niż nóg dobrych, a ja sądzę, że pan de Simonis głowę ma silniejszą, niż dłonie.
Rozśmiano się, nie przecząc; podskarbi rzucił jeszcze pytań kilka, zdawał się badać różnie Maksa; a po godzinnem prawie egzaminie, cicho rzekł do niego:
— Życzę panu szczerze jak najświetniejszej przyszłości..: i sądzę, wróżę, możesz ją pan mieć przed sobą... ale, jako od starszego, chciej ode mnie przyjąć jedną radę.
Tu się zawahał podskarbi i dalej ciągnął powoli, głos jeszcze zniżając:
— Ktokolwiek ma to szczęście, że się do dworów i wysoko stojących osób zbliża, powinien mieć za prawidło, że milczenie i dyskrecja więcej mogą, niż dowcip i rozumy... Wielu rzeczy ani się trzeba nawet domyślać dla siebie, a żadnej obcym mówić nie godzi.
To powiedziawszy, wstał szybko z krzesełka, spojrzał na zegarek i, choć w tej chwili lokaj wnosił światło i przekąskę wieczorną, owoce, wino i ciasta, wymówił się od podwieczorku i wyszedł z salonu. Ochmistrzyni, szepcąc coś z nim po cichu, odprowadziła go aż do przedpokoju, gdzie z półkwadransa zostali jeszcze.
Kawaler de Simonis sam na sam przez ten czas mógł się gryźć tą myślą, że i tym razem mu się nie udało. Rozmyślał tak nad swem położeniem, patrząc na butelkę z winem, gdy hrabina powróciła dosyć żywym krokiem, spojrzała nań, nalała mu kieliszek, kazała się przysunąć do stolika i westchnąwszy, poczęła rozmowę.
Z początku wyrazy jej nie bardzo nawet zwracały uwagę zmieszanego młodzieńca, ale wprędce zaczął się im przysłuchiwać z coraz większą bacznością.
— Poznałeś już pan dosyć dwór nasz — mówiła z cicha mierząc go oczyma, byś wiedział, że do niego przystęp nie łatwy. Ale dlaczegożby nie spróbować szczęścia gdzieindziej?
Tu się zawahała; kawaler de Simonis uczuł się jakby mieczem przeszyty. Radzono mu więc iść precz! Takie consilium abeundi zyskać zamiast tego, czego się spodziewał! I być wezwanym umyślnie na to tylko, aby tę przyjacielską radę słyszeć!
Ochmistrzyni postrzegła snadź wrażenie i prędko usiłowała je zatrzeć...
— Hm! — rzekła — gdybyś pan miał nad swój wiek dyskrecję, dlaczegożbyś przy innym dworze nie miał być nam, królowi nawet, użyteczniejszym, niż tutaj?
Maks zarumienił się, jak wiśnia, i o mało nie porwał się z krzesła; kapelusz spadł mu z kolan, tak pilno mu było oświadczyć, iż gotów był do dyskrecji, jak grób, i do usług, jakich tylkoby po nim wymagano; ale ochmistrzyni mówić nie dała i pospiesznie ciągnęła dalej:
— Słuchaj waćpan — rzekła — chciałabym szczerze coś uczynić dla niego, interesuje mnie położenie jego... Coś dla was na własną rękę wymyślić mogę... tak, na własną rękę... od nikogo nieproszona, przez przyjaźń, jaką mam dla waćpana. Uważaj waćpan tylko, kawalerze de Simonis...
Tu przysunęła się bliżej nieco, białą chudą, pomarszczoną rączką chwyciła gruszkę z talerza i, bawiąc się z nią, mówiła coraz głos zniżając:
— W tej chwili mi to na myśl przychodzi, dlaczegożbyś nie jechał do Drezna? Tam, wiemy to z pewnością, ten niegodziwy Brühl i jego zausznicy knują przeciw nam zdradę. Król strzela do psów i pali fajkę, jemu pod nosem zrobią, co chcą. Królowa Józefina nas nienawidzi. Waćpan jesteś swobodny, mógłbyś tam pojechać, porobić znajomości, podobać się Brühlowej, która młodych ludzi lubi, choć sama dawno młodą być przestała. Mógłbyś się dowiedzieć wiele, mógłbyś mi o tem donosić; jabym królowi czasem list jego przeczytała. Któż wie? tą drogą do wielkich się rzeczy dochodzi!
Wysypawszy prędko wymówione te wyrazy, hrabina de Camas czarne swe oczy przenikliwie skierowała na młodzieńca, chcąc odgadnąć, jakie to na nim uczyni wrażenie. Kawalerowi de Simonis gorzały policzki, usta drżały, oczy się iskrzyły, a gdy nareszcie wolno mu było przyjść do słowa, odezwał się z zapałem, składając ręce, jak do modlitwy.
— A! pani! proszę, rozkazuj, kieruj, wymagaj, co się podoba; spełnię bez zastanowienia wszystko!
Zręczne chłopię po tym wykrzykniku żywo poczęło, z sentymentalnym wyrazem:
— Jestem sierotą, sam jeden na świecie, nie mam opiekuna, doradcy, nikogo! oddaję się cały pani hrabinie. Muszę pracować dla mojej przyszłości, bo ją nikomu innemu, tylko sobie winien być mogę. Podaj pani rękę miłosierną sierocie...
Pochylił głowę. Ochmistrzyni się uśmiechnęła, a w uśmiechu tym było coś dziwnego, jakby politowanie jakieś i sąd surowy. Westchnęła, a po krótkim przestanku mówiła dalej:
— Więc cóż, kawalerze de Simonis? Przyjmujesz radę moją? Pojedziesz do Drezna?
— Na koniec świata! — odparł z zapałem Maks; lecz zaledwie wymówił te wyrazy, jakaś myśl wewnętrzna musiała go przestraszyć, pobladł nagle i zamilkł znacząco.
Błyskawicą przez głowę przebiegło mu jego położenie finansowe, szczupły zapas, jaki mu pozostał, a razem wielkie zbytki na saskim dworze, na którym bez pewnego kosztownego występu pokazać się, ani najmniejszej roli odegrać nie było można.
Hrabina de Camas zdawała się zgadywać myśl jego i podchwyciła, nie spuszczając go z oka:
— Ponieważ oddałeś mi się w opiekę, bądź-że ze mną szczerym, kawalerze de Simonis. Żyjesz już dosyć długo w Berlinie, wprawdzie, jak słyszałam, skromnie, ale młodość ma swe prawa i potrzeby. Z domu zapewne wielkich nie miałeś zasobów. Dopóki ci się nie polepszy... jeżeli potrzeba, będę ci mogła czemś przyjść w pomoc.
Maks pospieszył ucałować jej rękę, nie chcąc w pierwszej chwili dalej tak draźliwą posuwać kwestję.
— Co się tyczy dworu saskiego — dodała — jeżeli się zgodzisz na podróż, mój kawalerze, przygotuję cię wiadomościami potrzebnemi, będziesz miał instrukcję ode mnie. Nie masz tam znajomych?
— Niestety! nikogo!
— Tem lepiej — mówiła hrabina — tem lepiej; do jednego z dwu, albo do starego Beguelina, który jest ziomkiem waćpana, albo do rezydenta Ammona listy mieć możesz ode mnie.
Spojrzała nań: usłyszawszy Ammona imię, Simonis drgnął, zarumienił się mocno i pomieszał.
— A! tylko nie do Ammona! — zawołał żywo. — Nie mogę mieć przed moją opiekunką tajemnic: tu udałem się naprzód do niego, nielitościwie odmówił mi swej opieki. Nie jestem dumnym do zbytku, lecz raz odprawiony, znać go więcej nie mogę.
— A! — uśmiechnęła się pani de Camas — nie koniecznie się z nim stykać potrzebujesz. — Ruszyła ramionami. — Beguelin Szwajcar, ten was po moim liście przyjmie otwartemi rękoma. Nikogo nie zadziwi, że jako Szwajcarowie oba żyć z sobą będziecie. Beguelin ciężki jest, stary, ale zna doskonale kraj i wielką wam być może pomocą...
Rozmowa o Saksonji trwała jeszcze chwilę. Hrabinę żywo zdawał się obchodzić los pupila przybranego, nie szczędziła mu rad i wskazówek; naostatek, gdy dosyć późno robić się zaczynało, niespodzianie, jakby jej teraz dopiero myśl ta przyszła, zawołała, ręką uderzając po stoliku:
— Poznałeś tu waćpan przypadkiem Fredersdorfa; grzeczność wymaga, abyś go w Sans-Souci odwiedził. Człowiek ten, choć nie głośny, wiele może i przyda się w życiu jego znajomość, wierzcie mi!
— Lecz jakże się ja tam do niego docisnę? — szepnął Simonis.
— O! najłatwiej, o to się nie masz co troszczyć — dodała pani de Camas. — W pewnych godzinach ogród jest otwarty, przejdziesz się po nim, zobaczysz posągi ładne, a trzebaby nieszczęścia, żebyś lub Fredersdorfa nie spotkał, albo się o jego mieszkaniu nie dowiedział. Jeśli nie będzie przy królu, przyjmie was pewnie. Jutro więc, kawalerze, do Sans-Souci, bo tego odkładać nie wypada, a potem czekam was z raportem i instrukcjami do Drezna!
Hrabina wstała, porwał się z krzesełka młodzieniec, ucałował jej rękę, zgiąwszy się w pół, i odszedł na palcach, rozmarzony.
Nie wierzył szczęściu swojemu! Te odwiedziny, tak złowrogo się zrazu obiecujące, skończyły się przecież niespodzianką pełną obietnic... Wyszedł w ulicę.
Parno było, noc zrobiła się czarna, chmury przebiegały po niebie. Kiedy niekiedy błysk blady rozświecał pustą ulicę, i duże ciężkie deszczu krople spadały na ziemię. Przerażony Simonis spostrzegł dopiero, co groziło jego pięknej peruce i najlepszemu frakowi, i pędem puścił się ku domowi. Tylko co na próg jego się dostał, gdy ulewa lunęła, jak z wiadra.