Z siedmioletniej wojny/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z siedmioletniej wojny
Wydawca Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Kawaler de Simonis nie wiedział zapewne o często przez Fryderyka II powtarzanym aksjomacie: Fallacem fallera non est fallacja; byłby się bowiem domyślił może, iż go nie dla własnej zabawy wyprawiała wielka ochmistrzyni do Drezna...
Nie tłómacząc się nawet żadną fallacją cudzą, wszelkich środków bez wyboru zażywała polityka Fryderykowska, gdy do upragnionego zamierzała celu. Kawaler de Simonis był zresztą zupełnie neutralnym, a w tej chwili gotów zawrzeć przymierze z każdym, coby mu przyszłość pokazał, i iść, choćby na rodzonych braci. Tych szczęściem nie miał. Wczorajszy wieczór tak w nim krew poburzył, iż mimo kilku szklanek wody które wypił, aby ostudzić rozigraną wyobraźnię, całą noc prawie nie zmrużył oka. Dzień w Sans-Souci poczynał się nader wcześnie; Fryderyk w lecie wstawał koło czwartej, za nim służba i dwór iść musiał. Należało więc dla pokłonienia się Fredersdorfowi dostać się rano, bardzo rano do Sans-Souci.
Szczęściem dla naszego kawalera, po burzy w nocy, która była bardzo gwałtowna ale krótka, nade dniem się wyjaśniło, uspokoiło, powietrze ochłodło i dzień obiecywał się prześliczny.
Choć niewyspany, Maks wstał raźno i zabrał się do ablucji i ubrania. W domu jeszcze było cicho. Spali wszyscy i nienawykli do tego, by kawaler o brzasku się zrywał, musieli, słysząc go, dziwić się bardzo; ale za jego przykładem i oni też powoli zaczęli ściągać się z łóżek. W mieście jeszcze było cicho i spokojnie, rzadki wóz z wiejskimi zapasami zaskrzypiał, przeciągając powoli.
Maks otworzył okno i czynnie się zabrał do ubierania. Prawdziwym Opatrzności zrządzeniem ocalał mu frak wczoraj. Dziesięć minut później wyszedłszy z zamku, byłby go od ulewy nie uratował, a peruka i kapelusz również piekielnym bogom poszłyby na ofiarę.
Wyraźnie tedy wieść mu się zaczynało, nastąpiło przesilenie fortuny i bogini, która dotąd plecami doń była obrócona, rozpromienioną twarz pochylała ku niemu.
Słońce wschodziło, gdy gotów był do podróży, którą musiał odbywać pieszo; piękny chłopak, przejrzawszy się w zwierciadle, rad z siebie, zakręcił się szykownie do wyjścia.
Jakimś cudem mała Carlotta z rozpuszczonymi na ramiona włosami kruczymi, jeszcze od snu zarumieniona, świeża i ładna, jak wisienka, zaszła mu drogę. Od wczorajszego uścisku, jakby pewnych praw nabyła do Maksa, śmielsza była i, w oczy mu spojrzawszy, zapytała:
— Ho ho! a toż dokąd tak rano i tak wystrojony? Cóż to jest?
Kawaler się uśmiechnął dobrotliwie, ale po mentorsku z góry ją traktując.
— Mam moje interesa, Carlotto. Proszę powiedzieć szanownej mamie, że na obiedzie nie będę pewnie. Tak! mam interesa!
Carlotta główką pokręciła.
— Jaka mi ważna, wielka z waćpana figura — odrzekła — od czasu jak hrabina de Camas zaprosiła go do siebie!
I chcącemu iść zastąpiła drogę niecierpliwie:
— He, dokądże? dokąd? dokąd?
Maks przypomniał sobie wczorajszą przestrogę podskarbiego w samą porę i pomiarkował, że przed dzieckiem się zdradzić nie powinien.
— Jestem zaproszony na ranną przechadzkę — rzekł. — Adieu...
Carlotta była pewną, że choćby dla usunięcia jej z drogi, porwie ją, jak wczoraj, i ucałuje, ale kawaler de Simonis nadto był zaprzątnięty dzisiaj, ukłonił się tylko z uśmiechem i prześliznął na schody.
Dziewczę zostało na górze smutne. W chwilę potem był już w ulicy i, wybierając ścieżki suche, bo gdzieniegdzie po wczorajszym deszczu stały jeszcze kałuże, pospieszył w dalszą drogę.
Dojść do Sans-Souci przy dobrych młodych nogach daleko było łatwiej, niżeli tam sobie dać radę. Wcześnie więc myślał, jak się wcisnąć do ogrodu, jak zbliżyć do pałacu i jak długo mu przyjdzie odprawić rekolekcje pod cieniem drzew, po pustych alejach, nim szczęśliwy traf da mu spotkać Fredersdorfa, albo się do niego docisnąć.
W ciągu tego roku kawaler de Simonis napróżno prawie starał się u dworu robić znajomości. Nie udawało mu się to wcale. Fryderyk II, jak nie cierpiał, ażeby jego urzędnicy i wojskowi wchodzili w stosunki z dyplomatami zagranicznemi, tak zakazywał tym, co go otaczali, wiązać się wogóle z cudzoziemcami. Każdy z nich był mu podejrzanym, wszystkich o szpiegostwo posądzał. Dwór króla stronił od przybyszów. Co ranka przywożono z Berlina listę kompletną przybyłych obcych do miasta, z wymienieniem powodów przyjazdu i wzmianką o tych, którzy się na dworze przedstawić chcieli. Przyjmowano jednych, odprawiano drugich, odmawiając, a niekiedy niebardzo się cieszył przypuszczony do oblicza pańskiego, bo w złym będąc humorze, Fryderyk bywał niegrzeczny, niekiedy grubiański.
Śmiała tylko odpowiedź dowcipna mogła czasem przejednać. Gdy po raz pierwszy przedstawił mu się sławny markiz Lechesini, którego przedstawiał książe Fontana, król, popatrzywszy nań ostro, rzucił pytanie: „Wiele też was jest takich markizów włoskich, co, włócząc się po świecie, u dworów za szpiegi służycie?“ — markiz, niezmieszany, odparł żywo: „Najjaśniejszy Panie, jest nas tylu, ilu panujących tak głupich, by nam podobne nędzne polecenia dawali“.
Dowcip rozbrajał Fryderyka, bo go się obawiał.
Kawaler de Simonis po drodze starał się właśnie przypomnieć sobie wszystkie pobieżne znajomostki, które mu się na coś przydać mogły, i przyszedł mu na myśl paź królewski, Ślązak, Krystjan Ernest Malszycki, dobre chłopię, z którym się zapoznał przed kilku tygodniami w Berlinie, gdy za sobą usłyszał turkot wozu i, obejrzawszy się, zobaczył niespodzianie wcale na wozie twarz dobrze znajomą.
Był to furjer królewski, przyjaciel cukierniki, częsty u niego gość, Szwajcar także, który z jakiemś pieczywem i kuchennymi jechał zapasami. Zwał się Jurli. Czerwony, piękny, indyczy nos wskazywał jego dobry humor i przyjaźń ze szklankami. Jurli był już w wyśmienitem usposobieniu, palił fajkę, ująwszy się w boki, coś niby chwilami podśpiewywał, a na skrzyni siedząc bokiem, nogami sobie takt wybijał.
— Ech! Herr Baron! — zawołał, rękę do czapki podnosząc — a dokądże? a dokąd?
Zawstydził się kawaler pieszej podróży; chciał złożyć to na przechadzkę ranną dla świeżego powietrza, lecz strój go zdradzał. Wolał więc przyznać się, że idzie do przyjaciela do Sans-Souci.
Usłyszawszy to, Jurli na ramieniu woźnicy położył rękę i kazał mu stanąć.
— Pieszo do Sans-Souci! ho! ho! i w tym stroju! — zawołał, kręcąc głową. — Gdybyś się nie wstydził, a na drodze o tej godzinie żywej duszy nie spotkamy, ofiarowałbym baronowi miejsce przy sobie. Zawszeby się coś nóg oszczędziło? hę?
Ofiara była wielce pokuśliwa, ufny więc w to, że istotnie na drodze nie napotkają nikogo, gdy Jurli oprócz tego przyrzekł, iż dobrze przed bramą go zsadzi, Simonis zajął skromne miejsce na skrzyni, a konie ruszyły dalej. Widocznie mu się szczęściło, bo oprócz tego Jurli objaśnił go, którą bramą wejść może do ogrodu, gdzie się ma przechadzać i w której stronie znajdzie podskarbiego.
— Zawsze — dodał do ucha — życzyłbym uniknąć nieprzyjemnego z najjaśniejszym panem spotkania. Bywa w złym humorze, a kij zawsze nosi w ręku. Ale o tej godzinie — dodał, pocieszając — nie spodziewać się go w ogrodzie; psy tylko jego widzieć będziecie mieli szczęście.
Jurli był w gadatliwym usposobieniu.
— E! naprawdę — mruknął — gdybym nie był Jurlim, chciałbym być jednym z tych królewskich chartów! To szczęśliwe bestje! mają swój dwór, biorą strawnego po dwa talary na dzień, na atłasach się wylegiwają; Alkmena najczęściej na kolanach pańskich i kijem ich nigdy nie potrąci. Z rana wyprowadzają je paziowie na spacer do ogrodu, może je tam zobaczycie, pokłońcież się z daleka. Nie zawadzi polecić się ich protekcji. Bez żartu! Na kogo Alkmena zawarczy, temu król nigdy wierzyć nie będzie; do kogo się połasi, to dla niego patent najlepszy.
Gawędząc tak dojechali do Sans-Souci, i kawaler de Simonis, zsiadłszy z wozu, podziękował grzecznie poczciwemu Jurli, który go długo jeszcze przeprowadzał oczyma.
W chwilę potem Maks, dopadłszy otwartej bramy, w boczną wsunął się aleję i, zdala spoglądając na pałacyk w Sans-Souci, z bijącem sercem oczekiwał.
Nie spodziewał się wcale, aby rychło los jego odwiedzin się rozstrzygnął, usiadł więc na ławce kamiennej, a że i w nocy nie spał i śniadania nie jadł, poziewanie i senność go napadła. Byłby może uległ jej i zdrzemnął się, gdy, jakby cudem, postrzegł paziowski mundur i z wielką radością poznał idącego Malszyckiego.
Paź zarówno musiał być zdziwiony, jak on, tem spotkaniem, stanął przed nim i spytał żywo:
— A pan tu co robisz?
Nieprzygotowany do odpowiedzi, kawaler de Simonis nie wiedział dobrze, jak ma postąpić; na ten raz wszakże kłamać mu nie wypadało, bo Malszycki mógł mu być pomocnym.
— Panie Erneście — rzekł — wybieram się w tych czasach Berlin i Prusy opuścić, niewielu tu miałem znajomych, ale i tych chciałbym pożegnać; a więc pana podskarbiego Fredersdorfa, któregom raz spotkał i którego pamięci chcę się polecić, i was, panie Erneście.
Uśmiechnął się z wdziękiem, dotykając kapelusza.
— Zobowiązalibyście mnie wielce — dodał — gdy byście mnie nauczyć chcieli, gdzie znajdę podskarbiego?
— O tej porze? — spytał Malszycki — zdaje mi się, że przy najjaśniejszym panu być musi, ale później... rzecz prosta, w jego mieszkaniu w pałacu.
— A wy na służbie dziś jesteście? — spytał Simonis.
— Do południa jestem wolny — odparł Malszycki.
— Przyznam się wam — pochwycił żywo kawaler — że z Berlina wyjechałem bez śniadania. Gdyby było gdzie je znaleźć, poprosiłbym was z sobą.
Malszycki, chwilę pomyślawszy, rękę mu podał, ale się wprzódy obejrzał dokoła, i poza drzewami wyprowadził go nazad z ogrodu. Nieopodal od pałacu była gospoda i cukiernia.
— Dadzą nam tu doskonałej czekolady — odezwał się Malszycki — ale będziemy musieli milczeć, jeśli kogo zastaniemy, bo ja tam ust nie otworzę... Znajdziemy stoliczek pod drzewami.
W istocie znalazło się miejsce ustronne i Simonis o czekoladę poprosił. Gospodarz, jak wszyscy niemal naówczas cukiernicy w Europie, był Szwajcar i trochę kawalerowi znajomy z Berlina. Odnowiła się więc ta znajomość i dwaj znajomi zasiedli u stoliczka.
— Król zapewne nie wstał jeszcze? — szepnął Simonis.
Ernest spojrzał nań oczyma wielkiemi.
— Znać, żeście tu chyba pierwszy raz i że nie wiecie nic — odpowiedział. — Najjaśniejszy Pan o pół do czwartej już był na nogach i nawet mu mokrej chustki na twarz nie trzeba było przykładać, jak zwykle, bo od kilku dni jest niespokojny czegoś, i sam się w porze obudził. Widziałem go już w niebieskiej jubce i lokaj poniósł mu dawno na tacy listy, które nadeszły z Berlina. Harcap mu zapletli, kawę swoją wypił i jeśli się nie mylę, musi teraz na flecie grać.
Umilkł Malszycki, jakby się chciał przysłuchać; lecz za daleko było od pałacu, aby ich doszła ta muzyka.
— Teraz radcy gabinetowi czekają w przedpokoju — mówił dalej paź — później nastąpi posłuchanie, dalej... doprawdy nie wiem; może przegląd jakiego pułku.
Zbliżył mu się do ucha.
— O! jeśli posłuchanie dawać będzie, nie zazdroszczę tym, co się w tych dniach nawiną. Najjaśniejszy pan od dni kilku jest zasępiony i gniewny.
— Nie wiecie przyczyny? — spytał Simonis.
Malszycki ręce podniósł.
— Ja? ja nie wiem nic a nic! a któż to może wiedzieć! Widzę tylko, że nasz pan zły i chwilami z oczu mu błyska tak... ludzie mówią jak przed śląską wojną.
Rozmowa przy czekoladzie nie trwała długo, bo Malszycki, choć nie był tego dnia na służbie, miał list pisać do matki i od pałacu oddalać się nie chciał. Wyszli więc razem do ogrodu, gdzie mu spokojne miejsce wskazawszy w cieniu, paź pobiegł do pałacu zaraz, przyrzekając, że później, jeśli będzie mógł, przyjdzie do niego.
Kawaler de Simonis usiadł więc zadumany, rozglądając się po ogrodzie, a że przez drzew gałęzie widać stąd było taras pałacowy, w tamtą stronę zwrócił oczy. Wkrótce potem otwarły się drzwi szklane, wyszedł jeden z paziów, a za nim wyskoczyła cała zgraja charcików, ulubieńców królewskich, albo raczej towarzyszów najulubieńszej jego Alkmeny i Biche. Wyskakując, skowycząc, szczekając, przewracając się, wyścigając po trawnikach, charciki, którym wszystko wolno było, wyruszyły na świeże powietrze. Paź kroczył jako guwerner i dozorca, nawołując niekiedy do porządku. Słychać było imiona delikwentów, dość nieposłusznych; bo ich pokilkakroć zmuszać trzeba było do powrotu, zbiegających w krzaki daleko...
Phyllis, Thisbe, Dyana, Pax, Amoretta, Superbe, składały familję i dwór pani Alkmeny, która prawie nigdy nie schodziła z kolan królewskich; teraz zaś wypuszczona, szła poważna, znudzona, nie biorąc czynnego udziału w swawoli, do której ją towarzystwo wciągnąć pragnęło.
Alkmena wlokła się, jakby zmuszona i drzemiąca, na tę przechadzkę, z wilgotnej nieco ziemi unosząc delikatne łapki ku górze, stając chwilkami zamyślona, jakby się wrócić pragnęła, poziewając nawet znacząco, zatrzymywała się czasem i oglądała ku pałacowi.
Ponieważ słońce dopiekać zaczynało, paź skierował się w boczną zacienioną aleję, a psy rade nie rade za nim pociągnęły, właśnie ku temu miejscu, gdzie kawaler de Simonis spoczywał. Alkmena ciągle szła zwolna, dopiero zobaczywszy na ławce siedzącego, zaciekawiona, uszy nadstawiła, popatrzyła nań uważnie, nieco przyspieszyła kroku, i jak rozpieszczone dziecko, któremu wszystko wolno, czego zapragnie, a nikt mu nic nie śmie odmówić, dobiegłszy do ławki, wprost na nią skoczyła. Czarnemi oczyma wpatrzyła się w siedzącego, który lekkim płaszczykiem był okryty, i z zaufaniem ku niemu, łapkę podniósłszy, płaszcz próbowała odsunąć, co gdy jej się powiodło, wsunęła się kawalerowi de Simonis na kolana, zwinęła w kłębek wygodnie i położyła na nich. Reszta psów stanęła, otaczając go kołem; nadszedł paź zadziwiony, wpół uśmiechnięty, napół nierad i począł odwoływać Alkmenę, ale ta, ani myśląc ustąpić, zęby mu tylko pokazywać zaczęła. Phyllis i Thisbe szczekały gniewnie, znajdując to postępowanie nader nieprzyzwoitem, a za niemi wnet Pax, Amoretta, Dyana, Superbe wszczęły okrutny hałas, który stąd mógł dojść do pałacu. Kawaler de Simonis nadto był dworakiem i szczęśliwym z okazanych mu przez królewską ulubienicę faworów, aby choć najlżejszym drgnięciem poddać jej myśl ustąpienia z kolan. Paź był chmurny i nieszczęśliwy. Oglądał się niespokojny ku pałacowi, napróżno usiłując szczekanie zajadłe psów uśmierzyć.
— Przeklęte psiska! — mruczał między zębami, chustką zlekka je karcąc napróżno, co jeszcze do zajadlejszego szczekania pobudzało — przeklęta psiarnia! Nuż król usłyszy! A to nieszczęśliwa godzina!
Jeszcze tak niespokojny miotał się, tupał i wołał, gdy z gąszczu jakby piorunem wyskoczył niespodzianie średniego wzrostu człowiek.
Paź stanął, jak wryty, a psy, spojrzawszy na niego tylko, dalej na Alkmenę ujadały.
Twarz tego nowego przybysza była oświecona dwojgiem oczu czarnych, ostrych, przenikających, nawykłych do grożenia i rozkazywania: cały wyraz oblicza w nich się skupiał. W ustach zaciętych i otoczonych już marszczkami i fałdami, był wyraz energji i sarkazmu. Nos dosyć ostry i chude policzki nadawały całości coś ostrego i przykrego, ale razem znamionującego wolę, która nawykła nie uginać się przed żadną inną. Marszczki na czole jeszcze surowszą czyniły tę maskę nieco zżółconą i zmęczoną... Na głowie i peruce zaniedbanej miał trzy-rożny kapelusz zrudziały od słońca i słoty, na sobie niebieski mundur wypłowiały i stary. Pod nim widać było żółtą kamizelkę, całą posypaną i poplamioną od tabaki, i brudną, a pomiętą koszulę.
Reszta też stroju nie odznaczała się elegancją, bo na nogach miał niedbale naciągnięte pluszowe spodnie, w których kieszeniach z obu stron wydymały się dwie duże tabakierki, a buty do kolan, nieoczyszczone, podrapane, rude, zabłocone, zdawały się oznaczać chyba, że tylko co zsiadł z konia. Jedyną rzeczą kosztowniejszą była w ręku jego trzcina z gałką wysadzaną brylantami i na brudnej, atramentem zwalanej ręce dwa duże solitery w pierścieniach.
Wyszedłszy z krzaków, snadź wywabiony hałasem ulubieńców, zmarszczony, stanął z kijem podniesionym do góry, jakby nim chciał grozić paziowi, psom, czy Simonisowi.
Był to król Fryderyk II.
Simonis, który go widywał zdaleka, byłby się porwał, ale Alkmena nie dopuszczała, zrzucić jej z kolan nie mógł. Zobaczywszy swojego pana, podniosła głowę, pokiwała ogonem, ale z kolan nie schodziła.
— Co to jest! — krzyknął Fryderyk na pazia, podnosząc kij — co to jest! niech on odpowiada! kto to jest?
Paź szybko już począł się tłumaczyć.
— Jak on mógł pozwolić, aby Alkmenę kto brał na kolana...
— Najjaśniejszy Panie! sama mimo mojego oporu, gwałtem... niepodobna było jej wstrzymać.
Król surowo spojrzał na Simonisa, który nareszcie poruszył się, na ręce biorąc suczkę, i zrzucił kapelusz, nie mogąc inaczej, na ziemię. Psy z początkiem się go nastraszyły, ale w tejże chwili rzuciły się nań, jak na zabawkę, i zaczęły szarpać niemiłosiernie.
Fryderyk się uśmiechał. Uprzedzało go to zawsze dobrze o ludziach, gdy się psy jego garnęły do kogo przyjaźnie. Nie broniąc im zabawki z kapeluszem, który wnet uległ zniszczeniu i poszedł w kawałki, Fryderyk ręką paziowi dał odprawę, a sam, na lasce oburącz się sparłszy, począł się Simonisowi przypatrywać.
— Niech mówi — odezwał się — co on tu robi o tej godzinie w Sans-Souci; kto jest? jakiej profesji?
Simonis wiedział bardzo dobrze, iż od tej chwili los jego przyszły mógł zależeć, nie wiedział, że król lubił odpowiedzi śmiałe i dowcipne; wezwał więc w pomoc całą umysłową przytomność i trzymając na rękach suczkę, która się wyciągała i ziewała, odparł odważnie:
— Najjaśniejszy Panie! Jestem rodem Szwajcar, szukam służby i zajęcia. Od roku bawię napróżno w Berlinie, a że tu wszystkie miejsca zajęte i na zajęte po dziesięciu kandydatów, jestem na wyjeździe, przybyłem znajomych pożegnać!
— Jak się on nazywa? — spytał król.
— Maks de Simonis!
— A! jest i de, cóż on szlachcic?
— Szlachtą byli moi przodkowie.
— Cóż on umie? — mówił Fryderyk.
Simonis zamyślił się.
— Umiem tyle, Najjaśniejszy Panie, iż wiem, że nie umiem jeszcze nic — odparł Maks — ale wiem i to, że się wszystkiego nauczyć mogę!
Fryderyk popatrzył nań.
— Czy on wołał Alkmenę do siebie?
— Najjaśniejszy Panie, na tobym się nie ośmielił.
Alkmenie tak było dobrze na rękach, że choć kiwała ogonem do króla, ruszać się nie myślała; Fryderyk twarz chłopca tymczasem z wielką rozpatrywał uwagą.
— A kogo on tu ma znajomego?
— Miałem szczęście raz widzieć u hrabiny de Camas pana podskarbiego...
— A skąd on zna hrabinę? — egzaminował król.
— Już od roku miałem szczęście raz być jej pomocą... gdy konie...
— Wiem, wiem — przerwał król i odwrócił się.
Zdawało się, że chce odejść, lecz wtem zobaczył kapelusz, nad którym się psy znęcały; potrącił go laską, co im do darcia w kawałki nową było podnietą, i spozierając szydersko na kawalera, rzekł:
— Niech mu to będzie nauką: gdy się kto do dworów ciśnie, taką korzyść odnosi!
— Najjaśniejszy Panie — odparł Simonis — kapeluszem okupiwszy szczęście widzenia Waszej Królewskiej Mości, wcale się nie użalam na to.
Na to kadzidło skrzywił się Fryderyk, popatrzał nań i rzekł:
— Niech on Alkmenę powoli postawi na ziemię i idzie za mną... Każę mu dać inny kapelusz.
Spełnił ten rozkaz de Simonis, chociaż się suczka opierała. Stanąwszy na ziemi, przeciągnęła się, popatrzyła na króla, który jej pogroził i szczeknąwszy kilka razy przyjacielsko ku Simonisowi, jakby mu wymawiając, że ją opuścił, zwolna przed nim iść poczęła.
Simonis zebrał resztki swojego kapelusza i szedł posłuszny. Król go wyprzedzał milczący. Po chwili obejrzał się nań i stanął.
— A dokąd on myśli jechać? — zapytał.
Simonis się nieco zawahał.
— Hrabina de Camas jest tak łaskawą dla mnie, iż mi radzi do Saksonji, dokąd chce mnie wesprzeć listami.
Czarne oczy króla bacznie bardzo zwróciły się na Simonisa; przybliżył się ku niemu.
— Ma on ochotę dorobić się czego na świecie?
— Nietylko ochotę, Najjaśniejszy Panie, mam mus... jestem sierota...
— To niechże on wie, że tylko jednemu panu wiernie służąc, dochodzi się do czegoś, a zdradą i na dwóch stołkach — do stryczka i szubienicy.
I znowu podszedł król milcząc kroków kilka, a potem, zwróciwszy się, rzekł:
— I to wiedzieć on powinien, że rozumne gadanie jest rzeczą dobrą, ale głupie milczenie jeszcze lepszą...
Simonis się skłonił.
Król szedł dalej ku tarasowi pałacu. Tu już widać było stojących u drzwi w mundurach kilku generałów, szambelanów i oczekujących posłuchania cudzoziemców. Fryderyk jeszcze raz odwrócił się do Simonisa:
— Niech on idzie do pałacu i w przedpokoju siądzie, gdzie paziowie moi są, a tam czeka rozkazów.
Kawaler skłonił się bardzo nizko i z bijącem mocno sercem, odgadując drogę, posunął się ku prawemu skrzydłu, w którem były apartamenty królewskie.
Zjawienie się jego pomiędzy paziami byłoby mu może wiele nieprzyjemności zrazu przyczyniło, gdyby tam już nie znalazł znajomego sobie Malszyckiego, który wcześniej, niż się spodziewał, musiał zastępować wyprawionego za niedopilnowanie Alkmeny do aresztu poprzednika swego.
Z podartym kapeluszem w ręku zjawił się de Simonis.
— A waćpan co tu robisz? — zapytał zdziwiony paź.
— Jestem z rozkazu jego królewskiej mości; czekać mi kazano.
Z kapelusza podartego śmiano się i drwiono jeszcze, gdy drzwi się otworzyły i wszedł, zaledwie patrząc na wyprostowaną służbę, król, nie zrzucając kapelusza, którego nigdy prawie nie zdejmował z głowy; za nim cała psów jego czereda, a za nimi generałowie Lentulus, Warnery, adjutand Winterfeld, wielki konjuszy generał Schwerin, kanclerz Coccei, szambelan Pöllnitz i wielu innych.
W chwilę potem słychać było w sali audyencyonalnej pytania i krótkie odpowiedzi. Król naradzał się widocznie ze swymi dowódcami. Simonis, w kącie zasiadłszy z Malszyckim, spodziewał się tu spocząć nieco, ale dnia tego spotykały go same niespodzianki.
Nie upłynął kwadrans, gdy się drzwi od sali otworzyły i mężczyzna wystrojony w mundurze szambelańskim wybiegł do przedpokoju, szukając jakby kogoś oczyma. Pomimo i rysów twarzy dawniej przystojnych i stroju, aż do zbytku wyszukanego, nie była to wcale postać sympatyczna.
Choćby na sobie nie miał ani tej liberji królewskiej, ani klucza u fraka, łatwo w nim było poznać człowieka, który zrósł, wychował się, zestarzał na dworach i uwiądł zawczasu w dusznej atmosferze pozornego zbytku, istotnego niedostatku, długów, intryg, ambicyj pożerających, nadzieij gorączkowych, upokorzeń wypijanych i połykanych codziennie. Latały mu oczy niespokojem, głęboko zapadłe, usta niepewnego wyrazu, gotowe na uśmiech i skrzywienie, dygotały niecierpliwie; całe ciało zdało się wyłamane jak u kuglarza, który nawykł zwijać się w kłębek lub rozciągać jak struna.
Zaledwie wszedł do przedpokoju, już wzrokiem obiegł wszystkich, zakręcił się na nodze i jakby go co rzuciło, przypadł, chwytając za guzik sukni Simonisa. Pochylił mu się do ucha, jedną nogę podnosząc do góry, i szepnął:
— Simonis, z rozkazu najjaśniejszego pana... mamy do pomówienia; chodź waćpan ze mną do ogrodu. Jestem szambelanem króla jegomości, baran Pöllnitz do usług.
Lekko głową skłonił.
Simonis, od roku bawiąc w Berlinie i obracając się pomiędzy ludźmi, co znali dwór cały, jakżeby o baronie Pöllnitz nie słyszał.
Pöllnitz był sławny, z Pöllnitza śmiał się i drwił król nielitościwie; był pośmiewiskiem i plastronem wszystkich, a mimo to król mu przy sobie wisieć dozwalał.
Ciekawa to była i figura i historja tego człowieka, który za typ pewnego rodzaju awanturników mógł być uważany. Nic bardziej zszarzanego a śmielej narzucającego się z cynizmem i natrętnością niewysłowioną wyobrazić sobie nie było można. Pöllnitz, o wiele starszy od króla, był wnukiem znakomitego swojego czasu ministra, generała, komendanta Berlina, komendanta pułku gwardii i t. d. i hrabianki de Nassau, córki pobocznego księcia Maurycego, namiestnika Niderlandów. Ojciec jego dosłużył się stopnia pułkownika; on sam rozpoczął przy dworze służbę od kamerjunkra. Później, spadłszy z etatu, puścił się na podróże, z których powstały wydane przez niego o dworach niemieckich Listy i Pamiętniki, a naostatek najsłynniejsze z dzieł jego, bezimienne: La Saxe galante. Za Fryderyka II dostał Pöllnitz szambelaństwo, ale ten obchodził się z nim jak z błaznem.
Zdaniem Fryderyka był to infamis, któremu wierzyć się nie godziło, zabawny przy obiedzie, ale potem chyba za drzwi. Tysiące anegdot chodziło o nim.
Raz Fryderyk polecił mu sprowadzić jakieś kury indyjskie; Pöllnitz pospieszył ze spełnieniem rozkazu i przesyłając je, a chcąc ruszyć dowcipem, bo chorował na dowcip, napisał do króla cztery wyrazy:
— „Oto kury, Najjaśniejszy Panie!“
Król kazał nazajutrz kupić jak najchudszego wołu, pozłocić mu rogi, zaprowadzić przed dom Pöllnitza, gdzie go do płotu uwiązano. Bilet przytem zawierał tylko: „Oto wół Pöllnitz“.
Przed laty kilku, baron, który wiecznie był w długach i wzdychał do łatwego zbogacenia się, napatrzył jakąś wdowę katoliczkę w Norymberdze, z którą zapragnął się ożenić. Poszedł więc do króla, prosząc go o odprawę i świadectwo. Fryderyk kazał mu usiąść i następujące słowa podyktował. Maluje ono doskonale króla i szambelana i godne jest pamięci:
„My Fryderyk itd. czynimy wiadomo wszystkim, komu o tem wiedzieć należy, iż baron von Pöllnitz, rodem z Berlina i o ile my wiedzieć możemy, z uczciwych rodziców zrodzony, u nieboszczyka dziada naszego, świętej pamięci, kamerjunkier, u księżnej d’Orlêans w tym samym charakterze, u króla hiszpańskiego, jako pułkownik, u niedawno zmarłego cesarza, jako rotmistrz, u papieża, jako szambelan, u księcia brunświckiego, jako szambelan, u księcia wejmarskiego, jako chorąży, u spoczywającego w Bogu ojca naszego, jako szambelan, a naostatek u nas jako mistrz ceremonji służący; gdy potokiem tych honorów wojskowych i wysokich dostojeństw dworskich z kolei na osobę jego spływających, czuł się zupełnie zalanym, a w ostatku znużonym światem i złym przykładem szambelana Montaulieu uwiedziony, który na mało przed nim ze dworu zemknął, u nas wymieniony baron Pöllnitz prosił i najuniżeniej suplikował, abyśmy mu dla utrzymania jego dobrej sławy i mienia uczciwą i łaskawą dali odprawę.
„My więc, uwzględniając prośbę jego, gdyśmy za dobre uznali świadectwa mu tego nie odmówić, o które nas upraszał; zważywszy bardzo ważne usługi, jakie na dworze naszym spełniał przez swe błazeństwa i rozrywkę jaką nieboszczykowi ojcu naszemu na Nowy Rok przynosił; nie wahamy się oświadczyć: że w ciągu całego tego czasu, gdy baron sławnie usługi przy nas pełnił, nie zdarzyło się ani razu, aby po gościńcach rozbijał, mieszki obrzynał, albo truciznę przyprawiał; nie porwał żadnej panny, ani żadnej gwałtu nie zadał; niczyjego honoru na dworze naszym nie naruszył grubiańsko, ale się sprawiał zawsze, jak na szlachcica przystało i na urodzenie jego a dary, jakimi wielu się podobało go wyposażyć, na uczciwy obracał pożytek, to jest do jednego zawsze zmierzając celu, który za zasadę mają komedjanci, którym zależy na tem, żeby śmieszności ludzkie w sposób wesoły i przyjemny wystawiać i tym sposobem je poprawiać.
„Również za radą Bachusową w punkcie umiarkowania i wstrzemięźliwości zawsze szedł wiernie, a miłość chrześcijańską posuwał tak daleko, iż chłopów nawet potrafił przekonać o prawie ewangelicznem, że dawać błogosławionym jest lepszem, niżeli brać. Oprócz tego umie on wszystkie anegdotki o naszych zamkach i ogrodach, a szczególniej w pamięci wiernej zachowuje caluteńki inwentarz starych sprzętów; naostatek umiał też swemi zasługami tym nawet stać się miłym i pożytecznym, którzy zarówno znali jego złą głowę i dobre serce.
„Dajemy też wymienionemu baronowi to świadectwo, że nas nigdy do gniewu nie pobudził, wyjąwszy ten raz, gdy podłem swojem natręctwem (làche importunité), przechodzącem wszelkie należnego uszanowania granice w nikczemny i nieznośny sposób popioły naszych przodków zbezcześcić chciał i skalać.
„Ale że w najpiękniejszych krajach trafiają się bezpłodne i puste okolice, gdy najpiękniejsze ciała mają swe ułomności, a malowidła największych mistrzów wady; dlatego wymienionemu baronowi jego błędy i ułomności chcemy przebaczyć i udzielamy mu niniejszą chociaż niechętnie pożądaną przezeń dymisję, powierzoną mu zaś godność chcemy całkowicie znieść i skasować, ażeby przez to pamięć jej u ludzi na wieki zniszczyć i pewni będąc, iż po wymienionym baronie nikt jej już godnie sprawować nie może“.

Poczdam, dnia 1 kwietnia 1774 r.

Baron, otrzymawszy takie zaszczytne świadectwo, pojechał do Norymbergji, przyjął wiarę katolicką; wdowa dała mu, namyśliwszy się, odprawę; stracił co miał i wrócił do Berlina, wpraszając się napowrót do króla i ofiarując protestantyzm przyjąć znowu. Fryderyk kazał mu odpowiedzieć, że to go nie skłoni do przywrócenia mu dostojności dawnej, ale jeżeliby muzułmańską wiarę przyjął i poddał się obrzędowi zwykłemu, natenczas gotów go do służby przypuścić.
Pomimo to jednak Pöllnitz do służby powrócił znowu, pod następującymi warunkami, które przyjął: Po ulicach Berlina miało być przy odgłosie trąby i bębna ogłoszonem, pod karą stu czerwonych złotych, ażeby nikt się nie ważył mu nic kredytować ani pieniędzy ani towarów. Zabroniono mu było nogą próg przestąpić obcego poselstwa, lub z posłami cudzoziemskimi w innych domach się widywać i o rozmowach z królem cokolwiekbądź im udzielać. Naostatek, zaproszony do stołu, miał się starać być wesół i nie wyglądać jak ...rogacz.
Król wiedział, że się Pöllnitz gdzieś dobitnie wyraził, iż korzystniej było świniom służyć niż... radził mu więc udać się szukać służby do Westfalji; ostatecznie jednak długi zań płacił, trzymał go i bawił się nim. Raz proszącemu o zasiłek kazał korzec owsa zanieść i wysypać w pokoju...
Pöllnitz był swego czasu sławną figurą na dworze, a że z siebie dawał szydzić, wygodną. Nie był to człowiek bez zdolności, ale niestety, bez charakteru. Pomiatano nim, jak ścierką.
Przymrużonemi oczkami wpatrzywszy się w Simonisa, który go znał z reputacji, szambelan wywiódł go na taras przed pałac. Tu w tej chwili nie było nikogo.
— Król mi kazał waćpanu, panie kawalerze de Simonis, wszak tak? — począł żywo Pöllnitz — król mi kazał dać informację względem dworu saskiego. Najjaśniejszy pan to wie, że tajemnic tego dworu i innych, mogę powiedzieć, wszystkich w Europie, nikt tak nie zna, jak ja. Ale powiedz mi waćpan, co masz robić na tym dworze?
Simonis łatwo zmiarkował, iż całej prawdy wyjawiać nie był powinien, zwłaszcza, że Pöllnitz miał język tak długi, a usta tak szerokie, że nic w nich utrzymać nie mógł.
— To się łatwo domyślić, panie szambelanie, spojrzawszy na mnie. Szukam szczęścia: chcę służby!
Pöllnitz od stóp do głów go mierzył oczyma.
— Rozumiem! chłopiec jesteś ładny, szykowny i młody. Hm! za Augusta II mógłbyś był może tam zrobić karjerę. Dziś chybabyś Brühlowej wpadł w oko; ale to Minotaur rodzaju żeńskiego — dodał żywo — pożera żywcem, kto jej w paszczę wpadnie...
Simonis się uśmiechnął.
— Królowa — mówił dalej baron — brzydka, jak grzech śmiertelny, pobożna jak kropidło od święconej wody... Kobiety tam teraz nie rządzą, tylko stary Guarini i Brühl... a prawdę rzekłszy, Brühl panuje. Miałżebyś waćpan ochotę o opróżnioną posadę jednego z sekretarzy Brühla konkurować? Właśnie jeden podobno był piętnowany pod pręgierzem i poszedł ułaskawiony na całe życie do Koenigsteinu... Wiesz waćpan za co?
Pochylił mu się do ucha:
— Wszyscy sekretarze ministra są też zarazem faworytami pani hrabiny... Ten chybił jej, bo się zakochał w garderobianej, słusznie więc postawiono go pod pręgierzem..
Simonis zbladł trochę, ale starał się uśmiechnąć.
— Panie baronie — rzekł — ja tak wysokich i trudnych obowiązków ani się spodziewam, ani życzę dostąpić, skromniejszem się czemś zadowolę.
— Uczynisz waćpan, kawalerze de Simonis, jak uznasz właściwem — rzekł Pöllnitz — ale ja ci daję klucz do wszystkiego: staraj się Brühla pozyskać. Są na to różne sposoby... — Tu odchrząknął znacząco. — I on młodych ludzi lubi... bardzo lubi, jak powiadają. Jeżeli wypróbuje waszą wierność, może przy królu umieści. Król od czasu, jak go najukochańsza córka opuściła, wyszedłszy za bawarskiego, niema z kim poobiednich godzin przepędzać... Któż wie, może mieć kaprys dla waćpana.
To mówiąc, szambelan ręce założył pod poły fraka i przeszedł się parę razy po tarasie; potem znowu stanął naprzeciw Simonisa.
— O ile mogłem zauważyć — rzekł, zniżając głos, Pöllnitz obejrzawszy się dokoła — miałeś waćpan szczęście dosyć się królowi podobać, bo słyszę Alkmena wydała ci świadectwo dobre, włazłszy na kolana; dlaczegoż cię tu gdzie nie umieszczą przy dworze? hę? to rzecz dziwna! Jego królewska mość sam waćpana pędzi stąd do tej Saksonji? Hm? to coś niezrozumiałego...
Simonis uląkł się tego domysłu i przerwał żywo:
— Bardzo przepraszam pana barona! Moje postanowienie jechania do Saksonji od dawna było powziętem.. mam tam blizkiego krewnego... radcę Ammona. Nikt mnie tam nie wyprawia... ja sam jadę.
Pöllnitz spojrzał nań i uśmiechnął się, skinął i sprowadził zwolna w dół tarasu, gdzie mniej było niebezpieczeństwa być podsłuchanym. Pochylił mu się do ucha.
— Waćpanu szczęście samo w ręce się ciśnie — rzekł. — Król narzeka, że ani Beguelin, ani Ammon dokładnych mu wiadomości nie dają stamtąd... a nad Saksonją nadzór mieć trzeba, bo Brühl jest człowiek przewrotny. Zgrabne stylizując liściki, możesz, młodzieńcze zrobić karjerę...
Spojrzał mu w oczy. Simonis pomiarkował, iż się powinien był oburzyć, aby nie wydać z sekretu.
— Przepraszam pana barona — odparł z dobrze odegraną zgrozą — obowiązków szpiega podjąć się, ani bym je spełniać umiał.
Pöllnitz śmiechem wybuchnął.
W tej chwili hałas w przedpokoju oznajmił coś niezwyczajnego, a że baron Pöllnitz był niezmiernie ciekawy, pospieszył z Simonisem wraz do pałacu.
W alei, wiodącej do niego, widać było poszóstny powóz dworski z wielką liberją, najparadniejszymi końmi w uprzęży błyszczącej od złoceń, wiozący gości jakichś do króla.
Król snadź był to już zobaczył i słychać było w audjencjonalnej sali, której drzwi stały otworem, gniewny głos jego:
— Kto posłał poszóstny ekwiparz po tych dwóch rzymskich prałatów?
Wszyscy milczeli, aż stary generał Lentulus, na boku stojący odezwał się:
— To ja, Najjaśniejszy Panie!
Widać było, jak Fryderyk z kijem podniesionym pobiegł do Lentulusa, który stał wyprostowany.
— On osioł! osioł! — zawołał — rozumie mnie: stary osioł!
Ale kijem uderzył król tylko w posadzkę i w tej chwili wszystkie psy szczekać poczęły.
— Gdy prałaci przyjadą — dodał Fryderyk — niech on idzie sam do stajni konie wyprządz, karetę wciągnąć, dwa kulawe chabety najgorsze i odartą im dać doróżkę... I tego dla nich dosyć. Rozumie mnie on?
Lentulus się skłonił. W tejże chwili dwaj rzymscy prałaci w fioletach, z krzyżami na piersiach, płaszczykami na ręku wchodzili na pokoje i drzwi się za nimi zamknęły.
Jakie tam było posłuchanie, nikt nie wiedział, ale w godzinę potem, gdy z audiencji wyszli, stanęli zdumieni nędznym powozikiem, jaki na nich czekał. Lentulus odprowadzał ich do ganku. Monsignor zapytał go nieśmiało o przyczynę zmiany.
Generał przybrał minę bardzo poważną.
— Jest to etykieta tradycyjna dworu naszego — rzekł — jak najparadniej przywozimy, a fiakrem odprawiamy nazad. Etykiety zmienić niepodobna.
W czasie, gdy to się działo, baron Pöllnitz znikł był, a Simonis zajął swe miejsce przy Malszyckim w kącie przedpokoju. Sam nie był pewien, czy dłużej ma czekać, czy przez Pöllnitza był już odprawionym; wolał jednak omylić się bodaj, a pozostać dłużej i skorzystać z jedynej sposobności przypatrywania się temu dworowi.
Przeczucie było dobre, gdyż w pół godziny później zjawił się podskarbi Fredersdorf, szukając go oczyma; skłonił mu się zdala i dał znak, aby szedł za nim.
W milczeniu po schodach weszli do skromnego pokoju, który był nie mieszkaniem, ale kancelarją podskarbiego. Z tej on przeprowadził go do małego gabinetu, jeszcze prościej urządzonego.
— Najjaśniejszy pan — rzekł, zamknąwszy drzwi za sobą — mówił mi o spotkaniu w ogrodzie. Miałeś pan prawdziwe szczęście i mogę mu powiedzieć, żeś się królowi podobał... Psy tam podobno popsuły waćpana kapelusz. Król chce mu wynagrodzić tę szkodę, a razem dopomódz do dalszej karjery i kazał mi wręczyć ten zasiłek na drogę.
To mówiąc z biurka dobył Fredersdorf rulon w papier zawinięty i wsunął go w rękę Simonisowi.
— Najjaśniejszy Pan życzy sobie jednak — dodał — abyś waćpan o tym nikomu nie wspominał. Jesteśmy bardzo oszczędni, a toby mogło naprowadzić innych na myśl podrzucania Alkmenie starych kapeluszy.
Rozśmiał się podskarbi.
— A teraz — rzekł — zejść możesz na dół, szanowny kawalerze, zjeść obiad z paziami i powracać do Berlina, gdzie bardzo proszę kłaniać się ode mnie hrabinie, bo spodziewam się że waćpan nie wyruszysz w tę drogę, nie widząc jej i nie korzystając ze światłych uwag, jakich ona panu może udzielić.
Skłonił się Simonis bardzo nizko i wypuszczony, zszedł znowu do Malszyckiego; w istocie godzina królewskiego obiadu zbliżyła się.
Nakryto później dla paziów stolik w bocznym pokoju i tam skromnie się posiliwszy, bo oszczędność na dworze była we wszystkim wielka, Maks, w chwili gdy król do czytania poobiedniego zasiadał, wysunął się z pałacu, szukając sobie sposobu dostania się do Berlina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.