Zacisze/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szare mgły i szare smugi dżdżu, zwieszając się z szarych obłoków, powlokły okolice. Namokłe, pociemniałe drzewa szumiały ciężko i nudnie. Z rynien lały się nużąco strugi brudnej wody. Z dachów, z gałęzi, z chmur leciały gęsto krople, to drobne, jak mak, to duże i ciężkie, jak śróciny.
Powóz z podniesioną budą, zaprzężony w czwórkę cugiem, czekał pod lipami u podjazdu nowego dworu. Zziębłe, zmokłe konie cisnęły się do siebie. Wincenty siedział nieruchomo na koźle, nasunąwszy głęboko na wąsatą twarz kaptur nieprzemakalnego płaszcza. Za powozem stała duża bryka, założona w parę fornalskich.
Woźnica w siermiędze, przemokły i zły, szarpał je, od czasu do czasu, lejcami i zacinał batem.
— Kiedyż-ta? Znowu gasić świece?
— Abo to im do Boga pilno!... Byle na miód do księdza zdążyli... Gzić się z pannami... albo pannom do kawalerów zęby szczerzyć, to im pino! Starsza ino pani, to, co prawda, o Bogu myśli... a te inne, pożal się Boże, koni szkoda wozić. Trzymają na ulewie... muszą się... dla kościoła wyperfumować we... wszystkich pazuchach! — odmruknął z dąsem Wincenty.
Wtem na ganku ukazał się Józio i skinął ręką. Powóz zatoczył się przed stopnie schodów. Wsiadła doń pani Ramocka z panią Tołłoczko w czarnych sukniach żałobnych, a na przedniem siedzeniu umieściły się obie panny, również ciemno i skromnie odziane.
„Izyda“ pomagał im wsiadać, śledząc pilnie za nóżkami, wysuwającemi się nieostrożnie z pod podniesionych dla błota sukienek.
Gdy powóz ruszył, oblizał się śmiesznie.
— Jedziesz z nami? — spytał go Antoś.
— Chyba pojadę! — odrzekł z namysłem. — Taka tutaj nuda! Znowu mię Karpowicz cnotami ludu zacznie gnębić!
— Jedź, jedź!... Będzie panna Karolcia! — zachęcał go Włodzio.
— Skąd wiesz?
— Wiem... Moja rzecz, skąd!
— Za gruba na mój gust! — odciął Izyda, nadymając wargi.
Kazio ze zgorszeniem słuchał tej rozmowy, Antoś śmiał się i przynaglał do wsiadania.
— Znowu matka będzie się gniewać! Istotnie wygląda, jakbyśmy jedynie na miód...
— A bo nie?... Czego się wypierać? Miodek dobry, bernardyński.
Bryczka pełna gadającej i śmiejącej się młodzieży ostro potoczyła się po pochyłości, rozbryzgując kołami wodę z kałuży.
Idący gromadkami wieśniacy ustępowali jej z drogi, nie zdejmując zresztą czapek i rzadko witając „pochwalonym“.
Za ogrodem ukazała się wieś, ukryta w płytkiej kotlinie. Szare, namokłe strzechy, brudne, bielone wapnem ściany, marnie ogrodzone i marnie uprawne ogródki, pełne stłoczonych nieporządnie słoneczników, malw i groszków kwitnących, z poza których ledwie migały małe ślepawe, przyziemne okienka...
— Mieszkają, jak psy, ale baby mają wspaniałe!... I gdzie się to tam mieści. I jak się to tam
kładzie!... — żartował Izyda, wskazując na wieśniaczki, postrojone w sute, rozdęte czerwononiebieskie wełniaki.
Gromady dzieciaków w kusych koszulinach, podpasanych szpagatem lub krajkami, leciały za bryką „na wyprzódki“ z psami i śpiewały piskliwo:
„Ciarachy, ciarachy,
„Pokażta nam strachy!...“
Izyda ku wielkiej ich uciesze wysunął aż do podbródka szeroki język, Włodzio pogroził im pięścią. „Franek-kamieniarz“ stał opodal i przyglądał się z uśmiechem gonitwie.
— Widzicie go, widzicie!?... — zawołał Antoś — A to pewnie jego ojciec!... — dodał wskazując na wielkiego posępnego chłopa, który, wsparty łokciami na płocie, palił krótką fajeczkę
i wiódł za bryczką złemi oczami.
— Uuch!... — Jaki zbój!... Znany awanturnik. A w powstanie, powiadają, dobry był... To on pana Wojdygę w furze siana wywiózł...
— Patrzcie państwo!...
Jechali wyboistą, mocno zrujnowaną szosą. Przed nimi niedaleko bielało miasteczko Kocmołów, ukryte malowniczo w ogrodach. Struga ciemno-zielonej wody wartko płynęła na widoku pod sklepieniem pochylonych nad nią czochratych wierzb ku śluzie omszałego młyna, stojącego na samym do miasteczka wjeździe. Ponad
ogrodami i budowlami, niby wierna, niewzruszona, odwieczna strażnica, wznosiła się ciemna, ostra sylweta kościoła z dwiema wieżami.
Rychło się wszakże rozwiała piękność widoku.
Zbliska domki okazały się brudnemi i odrapanemi, a ogrody zaniedbanemi i nawpół zdziczałemi. Cuchnące powietrze wiało z kup śmieci i nawozu, leżących wszędzie, widniejących tuż u drogi, na samej drodze, na podwórkach, pod oknami mieszkań, u progów drzwi. Zadeszczony rynek zdawał się jedną ogromną kałużą, pośrodku której stały kupą wozy chłopskie, kręciły się kosmate kozy i obdarci żydzi. Wdali u nędznych sklepów, okalających rynek, również widać było ciemne figury żydów i żydówek.
W kościele zbity łan głów ciemnych i płowych gęsto przetkany barwnemi chustami kobiecemi. Powyżej nich w mrocznej głębi jarzyły się
świece przed wielkim ołtarzem, a górą nad wejściem huczały organy. Ciżba szarych i brunatnych sukman tłoczyła się prócz tego na ocmentarzu, i panicze z Zacisza z trudem przedostali się przez boczne wejście do zakrystji, skąd był dostęp łatwiejszy do ław kolatorskich.
W zakrystji zastali pana Rwęckiego, pana Orszę, młodego Haraburdę i dwóch Tyleckich — jednakowo ubranych w jasne pomimo deszczu kostjumy, jednakowo uczesanych z przedziałami pośrodku głowy i w jednakowych niebieskich krawatach, spiętych świecącemi szpilkami. A zupełnie w kącie poza wszystkimi krył się i „Żyd wieczny tułacz".
Izyda przyłączył się do tych panów, ale młodzi chłopcy, posłuszni nakazowi pani Ramockiej, udali się do wnętrza i usiedli w ławce za paniami.
Kaziowi dostało się miejsce za panną Zofją, mógł więc do woli podziwiać śliczną główkę pod czarnym kapelusikiem i białą szyjkę, w czarnej kryzie, pochyloną pobożnie nad modlitewnikiem. Psuł mu jednak nastrój Włodzio, który wciąż szturgał go w bok, wskazywał na siedzącą naprzeciw grubą brunetkę, pannę Karolcię, i robił o niej kawalerskie uwagi. Aż na te szepty i śmiechy obróciła się ku nim pani, siedząca obok panny Zofji. Wielkie szafirowe oczy, ocienione czarnemi rzęsami, spojrzały na nich z wyrzutem, po
ściągłej różowej twarzy przeszedł lekki rumieniec. Włodzio zaraz ucichł. Kazio domyślił się, że to pani Rwęcka. Zagłębiła się znowu w książce do nabożeństwa. Modliła się tak żarliwie, iż zdawało się, że zapomniała o obecnych, i cichy przejmujący jej szept dolatywał chwilami do Kazia zupełnie wyraźnie.
Chłopak spoważniał nagle, nie patrzał już więcej na pannę Zofję, lecz, śledząc w zamyśleniu światła, migające w siwych kłębach kadzideł, wglądał się w skromne, tanie upiększenia i złocenią ołtarza, rozważał po raz tysiączny pytanie, z powodu którego staczał dotychczas takie boje z samym sobą i kolegami.
— Jest, czy niema?
Śpiew niesforny, zgiełkliwy, ale potężny i wzruszający swoją szczerością, wyrwał go z zadumy:
Święty Boże, Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami!...
Płynęła burzliwa fala nad łanem chylących się głów. Kazimierz, po raz pierwszy od lat dziecięcych, słyszał pobożny śpiew zbiorowy wiejskiego ludu. Przejęty i porwany, nie pojmował sam, co się z nim dzieje. Bez żadnego powodu łzy mu nabiegły do oczów, dreszcz, zimny a słodki, przebiegał wzdłuż krzyża. Miał ochotę bić się w piersi, przypaść nagle do ziemi i śpiewać, jak „oni“:
„Święty Boże, Święty Mocny“.
Ksiądz proboszcz już rozbierał się w zakrystji i witał z obywatelstwem, które, gawędząc, zwolna wychodziło przez małe drzwiczki na rozchmurzony chwilowo i ozłocony słońcem dziedziniec. Szli ku plebanji pogodni, weseli, a poza nimi kościół wciąż jeszcze drżał od jęczącej w nim pieśni.
Pani Rwęcka wyszła ostatnia. Zosia Ramocka dotrzymywała jej towarzystwa.
— Jakże się ma Zygmuś i Marynia?... — pytała serdecznie dziewczyna.
— Dziękuję ci! Lepiej. Czyż inaczej mogłabym być dzisiaj w kościele?
Wzrok młodej kobiety błądził wśród tłumu i, napotkawszy Rwęckiego, rozmawiającego z Karolcią, odbiegł do nich natychmiast. Zosia nie zauważyła tego i pytała dalej wesoło.
— Więc może przyjedziecie dziś do nas?
— Zapewne. Chyba że Janowi przeszkodzą jakie interesa w miasteczku. Co do mnie, wiesz dobrze, że pobyt w Zaciszu jest dla mnie zawsze prawdziwem świętem. Dziwny urok mają dla nas stare kąty, gdzieśmy spędzili najszczęśliwsze chwile życia...
— Najszczęśliwsze chwile życia?... — powtórzyła z lekkiem zdziwieniem Zosia.
— No, tak!... — Chciałam powiedzieć... dzieciństwa... A cóż się u was dzieje? Nie widziałam cię i nie pisałaś tak dawno!... Reumatyzm nie dokucza wujence w te słoty?
— Dziękuję ci. Mama zdrowa. Jest tutaj... Widziałaś pewnie...
— Tak, tak!... Chodźmy!... już chodźmy!... — powtarzała machinalnie, szukając znowu wśród tłumu oczyma.
Koło pani Ramockiej zebrało się grono starszych pań i panów. Była tam okazała pani Żarska, matka Karolci, w modnej, ubranej kwiatami, kapotce na czarnych, lśniących włosach, w fularowej śliwkowego koloru sukni w białe groszki, w tegoż koloru kaftaniku, obszytym drogą, białą koronką.
Obok stał pan Domański, dalej chudy pan Orsza, pułkownik Jaskulski, pani Wypiórkowska z mężem, a z młodzieży — obaj Tyleccy i Toluś Żarski. Gdy Rwęcka przypadła nisko do ręki pani Ramockiej, ta uścisnęła ją za głowę, a potem całując w czoło, zajrzała przelotnie w oczy.
— Cóż tam? znowu Zygmuś?
— Ależ nie! Owszem, lepiej... Doktór Ciemiński wiele sobie obiecuje ze słonych kąpieli ciechocińskich. Kazałam sprowadzić szlam. Nie wiem tylko doprawdy, czy to dziecka zbyt nie osłabi...
— Upewniam panią, że to wszystko głupstwo! Ci doktorzy sami nie wiedzą, czego chcą. W wieku Zygmusia wszystko z ząbków! Niech mi pani wierzy! Niech pani kupi mu fiołkowy korzeń do gryzienia, i dziecko uspokoi się zaraz. To samo miała Karolcia w tym wieku. Co się namartwiłam, co pieniędzy nabrali się ci doktorzy... a okazały się ząbki. Posłuchałam pani Żaboklickiej, odprawiłam ich wszystkich i zwróciłam się do babki, zwykłej prostej baby, która znała się dobrze na ziołach. Przemierzyła mi dziecinę, naprawiła jej po staropolsku brzuszek i — jakby ręką odjął, od tej pory nigdy nic!... Bez doktorów, a czyż nie zuch wychowała się dziewczyna?... — dowodziła grzmiącym głosem pani Żarska.
Do osamotnionej Zosi zbliżyli się pośpiesznie Tyleccy.
— Jaka obrzydliwa pogoda! — Co? — zaczął młodszy.
— Chcieliśmy powiedzieć, że od paru dni pogoda zepsuła się zupełnie!... — poprawił starszy.
Piękna panna popatrzyła na nich filuternie.
— Owszem. Lubię od czasu do czasu deszcz!
— Lubi pani deszcz?
— Tak, bo wtedy... przyjeżdżają sąsiedzi!...
— O! jakże pani uprzejma!... — szepnęli jednocześnie uśmiechając się i pochylając głowy. Lecz natychmiast zesztywnieli, gdyż zbliżyła się Cesia, prowadząc za sobą cały orszak młodzieży z Haraburdą i „Izydą“ na czele. Pod filarami na ganku plebanji pozostał jedynie porzucony „Żyd wieczny tułacz".
Zresztą pojawił się tam natychmiast proboszcz i zaczął uprzejmie zapraszać gości do pokoi, w sam czas, gdyż zachmurzyło się znowu i zamżył znowu deszczyk.
Antoś pod rękę z Kaziem włóczyli się wśród koni i pojazdów, zgromadzonych na dziedzińcu.
— Mówię ci, że wszystko to nic w porównaniu ze „Zbójem" Rwęckiego... To dopiero koń! Bestja apokaliptyczna! W przeszłym roku omało nie zabił parobka... Na samego Rwęckiego rzuca się z zębami!... Zato umie klękać na rozkaz przed pannami!...
Deszcz zapędził nareszcie i młodych przyjaeiół na plebanję, gdzie zebrani goście gawędzili już wesoło, obsiadłszy stół, zastawiony łakociami, kieliszkami, butelkami z miodem i winem. Krępy siwy proboszcz i cienki blady wikary częstowali uprzejmie parafjan, dolewali do kieliszków, podsuwali talerze, rzucając wokoło wesołe uwagi i uśmiechy. Spostrzegłszy wchodzących chłopców, proboszcz zbliżył się zaraz do nich i uszczypnął Antosia w policzek.
— Przyjechałeś... Cenzura dobra!? Wiem, wiem... A to twój kolega... Libertyn!... Słyszałem, słyszałem!... Chodźcie wziąć piernika...
Ogarnął chłopaków ramieniem i podprowadził do stołu.
Znaleźli się obok „Żyda wiecznego tułacza".
— Kazimierz Piotrowski!... — przedstawił Antoś uroczyście kolegę.
— Bardzo mi przyjemnie!... Siadajcie, panowie, tu jest miejsce... — zapraszał ich „Żyd", a gdy usiedli, nalał im wina i podsunął talerz z łakociami.
— Co słychać... w świecie naukowym? — spytał nagle po dłuższem milczeniu.
— Jesteśmy teraz na wakacjach!... — odparł ze śmiechem Antoś.
— Ot!... Zapomniałem, darujcie!
Brzydką twarz rozjaśnił mu na chwilę miły uśmiech.
— W takim razie może opowiecie... jak to było z wilkiem?
Antoś, przywołując co chwila do pomocy i na świadka Kazia, jął mu opisywać cudowne zdarzenie. Słuchał uważnie, ale jednocześnie rzucał od czasu do czasu przeciągłe spojrzenia w stronę, gdzie rozbrzmiewał srebrny śmiech panny Zofji, szczebiot panny Cesi, stłumiony, ale wesoły pogwar młodzieży. Karolcia w dalszym ciągu rozmawiała na uboczu z panem Rwęckim.