<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Zacisze
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Zbliżało się południe. Gorące powiewy, przesycone aromatem oddechu roślin, miodu, żywicy i ziół, płynęły borem. Przyjaciele leżeli obok siebie na suchej, usypanej grubo żółtym igliwiem, ziemi i, założywszy ręce pod głowy, patrzyli wgórę, gdzie, kołysząc się na smukłych złocistych pniach, szumiały łagodnie sino-zielone sosny. Wyżej ponad niemi w lazurowych otchłaniach nieba płynęły białe, lotne jak marzenia, kędzierzawe, ozłocone słońcem chmurki. Z pociętej blaskiem i cieniami głębiny lasu dolatywał śpiew ptaków, zabiegliwe stukanie dzięciołów, chrapliwe wrzaski kłócących się wron. Czasem wśród krętych, wyniosłych konarów minęły siwe plamki dzikich gołębi lub zamigotały turkusowe skrzydła cudnej kraski.
— Cóż ty na to? — spytał Antoś, kreśląc w powietrzu szerokie koło zadartą nogą.
— Wiesz, myślę, dawno już myślę, że Flammarion ma rację, że Bóg — to przyroda!...
— Ale w takim razie, skąd się wziął świat — powątpiewał Antoś, nie zaprzestając ćwiczeń gimnastycznych.
Kazimierz długo milczał, zapatrzony w nową kombinację chmur i własnych myśli.
— Powstał sam z siebie. I Bóg przecie nie ma początku i końca...
— Tak, ale to jest tajemnica. A ty chcesz tajemnicę objaśnić przez drugą tajemnicę... z czego będą nici! Zresztą wszystko mi teraz ganc-pomada. Przegawroniliśmy wilka. Niema co: przegawroniliśmy! Włodziu, zrób mi „pipę”!
Ani kruszyny tytoniu! Dawno już powinni byliśmy wrócić do domu! — mruknął żałośnie leżący opodal grubas.
— Hej, Grześ! Cóż nasza wiewiórka?... — zawołał Antoś.
— Zara będzie, paniczu, ino soli niema. Wszystka wyszła.
To osól prochem! — rozporządził się Antoś. — Tartym prochem! Zaraz ci pokażę!
—Nic z tego! Nie chcę! — oponował Włodzio.
Obaj chłopcy pośpieszyli do kucharza wyprawy, aby doradzać mu i być świadkami naocznymi kulinarnych sposobów, poczerpniętych również z Mayne Reada, Aimarda oraz tylu innych najwiarogodniejszych...
Na miejscu został Kazimierz, zapatrzony po dawnemu w bezdeń nieba. Lecz przyjaciele niedługo zostawili go w spokoju.
— Obiad gotów! Chodź zaraz! Ruszymy niezwłocznie!
— To nie wiewiórka! To szczur! — wołał z obrzydzeniem Włodzio.
— Grzech wam, paniczu, zmyślać! Czyżbym szczura odważył się... Panicz Antoś świadkiem, że wiewiórka! — wymawiał mu z goryczą Grześ.
— W takim razie zepsuliście ją tym prochem...
— Owszem, wyborna!... — dowodził Antoś. — Czuć ją tylko trochę wiatrem! Trzeba było zakopać na parę godzin w ziemię... Jedyny środek...
— W Zaciszu napewno dzisiaj były meryngi ze śmietaną, albo nawet lody! — biadał Włodzio.
— Piecuchu!... Ależ wilk, wilk! Polowałeś na wilka!... Mało miałeś przyjemności?
— Cóż, kiedy nie zabiliśmy go!
— Wiecie, co? Możnaby jeszcze poszukać w jatwieskiej olszynce! Na pewno w bagnach się schował. Zawsze ranione zwierzęta chowają się w bagnach. Co? Może nie? — dowodził wyzywająco Antoś.
— A obiad? — pytał Włodzio.
— Idź precz... ty — siedm grzechów głównych!... Obżarstwo, lenistwo, pycha, łakomstwo... — wyliczał ze śmiechem Antoś.
Zresztą przysięgli mu przecież wierność, powierzyli dowództwo i muszą go słuchać...
Cicho, ostrożnie, z bronią w ręku, z odwiedzionemi kurkami, z podwiązanemi starannie tobołkami i rondelkami, poprowadził więc ich ku czerniejącym woddali wiekowym olchom.
Brunatna, tajemnicza woda połyskiwała w bajorach wśród kępisk i krętych korzeni. Uroczysta cisza, chłód i zapach pleśni dziwnie odbijały od słonecznego, rozśpiewanego, pełnego miodnych woni, lasu, który przed chwilą porzucili. Chłopcy mimowoii skupili się, przycichli i, spoglądając z wyczekującym lękiem na wszystkie strony, brodzili ostrożnie w płytkich rozlewiskach. Gdy para krakw-krzyżówek z przeraźliwym kwakaniem zerwała się im z pod nóg, wszyscy zgodnie poderwali broń do oka, ale Antoś wstrzymał ich rozkazującym ruchem:
— Gdy się idzie na grubego zwierza, to głupstwami nie należy się zajmować! — wyrzucał im szeptem.
— Doprawdy — on tu może jest blisko!... Tak mi jakoś wygląda... Takie tu błoto i te kaczki ruszają się jakoś podejrzanie... — szeptał Włodzio swym grubym basem, wskazując kolbą na kępy wikliny, smukłej i czerwonej, jak nogi bocianie. Obejrzeli starannie po drodze wszystkie krzaki, wykroty i dziury, brnąc nieraz wyżej kołan i zapadając po pas w mokradłach. Zdjęli nietylko spodnie, ale nawet kurtki oraz koszule i, przywiązawszy je „obyczajem Indjan“ na głowach, brnęli nadzy, umazani błotem po pachy, podrapani sękami i oczeretem, zmęczeni i spragnieni, ale nieskończenie szczęśliwi.
Wilka wszakże nie znaleźli. Dopiero gdy wyszli na drugą stronę bagnisk, na suchą porębę, pełną wrzosów, słońca i smołowych zapachów, coś im mignęło wśród zagajnika za polaną.
— Uważaliście?... Jest!... — syknął Antoś, ubierając się drżącemi rękami. — Śpieszcie się, ale cicho i ostrożnie... Daleko nie ujdzie!... Nie płoszyć go... Słyszycie?...
Schyleni do samej ziemi, popełzli za swym przywódcą przez wygrzane wrzosowiska.
— Jest... I nie jeden, lecz całe ich stado!...
Serca im biły; mimo to poprzez szum krwi w uszach wyraźnie słyszeli szelest i łomotanie rozchylanych przez wilki gałęzi, a parę razy nawet zamajaczyło wśród zieleni coś żółtego... Wtem Antoś zerwał się z brzydkiem przekleństwem:
— Psiakość!... Krowa!... Ktoby, pomyślał? Skąd się mogła wziąć?... Tutaj sadzonki i paść nie wolno!... Wypas daleko!...
— Istotnie, dziwna rzecz.,. Ale doprawdy... krowa! — przywtórzył Włodzio!...
Nie było najmniejszej wątpliwości, gdyż poczciwy, cisawy łeb z krzywemi rogami, z nastroszonemi uszami i śmiesznie wybałuszonemi oczami wystawał tuż przed nimi z kędzierzawego listowia. Gdy ruszyli się, łeb zniknął, a jednocześnie rozległ się tupot i chrzęst łamanych gałęzi.
— Ani chybi, paniczu, wioskowa! Trzeba zająć — zauważył Grześ. — Pan Józio bardzo „nakazowali“ gromadzie, żeby bydła tu nie puszczali, ale oni wciąż swoje!... — Ba!... Któż słyszał na sadzonkach pasać bydło!... Obgryzają młode, depczą je!... Barbarzyństwo nie do uwierzenia! Trzeba ich nauczyć rozumu! Dalej, chłopcy, zaganiajcie od tej strony, a ja z Grzesiem ruszymy wprost!
Krów, jałówek, cieląt okazało się sztuk kilka. Poczuwały się widać do winy, gdyż, ujrzawszy „dworskich”, zadarły ogony i, wyrzucając zabawnie zadami, ruszyły przed siebie z kopyta. Darernnie pościg wyciągał nogi, hukał i nawoływał — bydło przebiegle wymykało się z rozstawionej obławy: za to wpadła ona niespodzianie na chłopaka w białych zgrzebnych portasach i koszulinie, podpasanej sznurkiem, oraz na małą dziewczyninę również w koszulinie i w pasiatej zapasce, zarzuconej, jak hiszpańska mantyla, na głowę. Chłopak śmigał przez zarośla ku drodze, nie gorzej od bydląt, lecz dziewczyna rychło się poddała, padła twarzą na kępę borowiny, skuliła się, jak kuropatwa, i poczęła krzyczeć wniebogłosy:
— Matulu, ma-tu-lu, ma-tu-lu! Nie bede!... Oj, oj, ludzie... nie bede!... Nie bijta mie!...
Naówczas chłopak zwolnił biegu i nawet obejrzał się za towarzyszką. To go zgubiło.
— Chłopaka!... Łapcie chłopaka! On najgłówniejszy! — rozkazywał Antoś.
— Ba, znam go!... Franek, pierwszy zbereźnik... kamieniarz... Kamieniem mię onegdaj potrącił!... — krzyczał Grześ, dopadając zboku chłopaka. Szamotali się chwilkę; rychło przybyła pomoc, powaliła na ziemię chłopaka, który natychmiiast podniósł obronnie do góry nogi i ręce. Nie krzyczał jednak, nie płakał, jeno spoglądał na zwycięzców błyszczącemu rozszerzonemi oczyma, jak schwytany jastrząb.
— Nie bijcie go!... Nie bijcie! Nie wolno bić zwyciężonych! — wstrzymał Antoś gotującego się do kopnięcia Włodzia. Grześ również bardzo był z tego rozkazu niezadowolony.
— Wstawaj!... Czyjś ty? Jak się nazywasz? Kto ci tu pozwolił pasać? Hej, Kaziu, prowadź tu dziewczynę!...
Franek — „kamieniarz“ — wstać nie chciał, przysiadł jedynie, skulił się i nisko zwiesiwszy głowę na ogorzałe piersi, widniejące z pod rozerwanej koszuli, spoglądał chmurnie na prześladowców z pod konopiastej rozwichrzonej czupryny.
Tymczasem Kazimierz ostrożnie wyciągnął z krzewu dziewczynkę i upewniając, że nic jej nie będzie, próbował ją uspokoić i zmusić do wstania na nogi. Gdy mu się to wreszcie udało, poprowadził ją grzecznie za łokieć w stronę całego towarzystwa.
Siedzieli przy drodze wśród rozrosłych bujnie ostów łopuchu i smukłych dziewan na skraju starej kamionki, ledwie tu i owdzie ujawniającej brzydkie kupy szarego polowca z pod splątanego kożucha jeżyn, cierni, powoi i chwastów. Za niemi widniały poleśne plammy i poręby, a przed niemi, po drugiej stronie drogi, szumiał śniady łan dostojnie wyrosłego żyta z błękitnemi habrami i upojna woń zbożowego okwiatu płynęła stamtąd z ciepłym wiatrem. Droga szarą wstęgą wiła się wśród tych zbóż, i dalej poprzez kartofliska, brunatne połacie ugorów, mijała obłupioną porębę i, wbiegłszy na wzgórek, ginęła za gajem białych, smagłych, zwiesistych brzóz.
Wobec tego, że pojmani nie chcieli iść do dworu, nawet ruszyć się z miejsca, zwycięzcy nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Antoś dowodził, że skoro są jeńcami, muszą słuchać, że należy poprowadzić ich siłą. Cóż, kiedy Włodzio już się rozwalił na ziemi i palił „pipę“, nie zdradzając najmniejszej ciekawości do przebiegu sprawy, Kazio miał twarz zmieszaną i odwracał od pojmanych niechętne oczy. Pozostał Grześ... ale co z Grzesia?
Wszyscy uczuli więc niezmierną radość, gdy na drodze ukazała się bryczka zaprzężona w parę gniadoszów...
— Zdaje się, pan Rwęcki!... Witowskie konie?... Spojrzyj-no Grzesiu, czyż nie tak?...
— Chyba że tak!... Poczekajcie szkodniki, da wam witowski stangret, psie dusze, da!...
„Szkodniki" drgnęły i poderwały się cokolwiek z ziemi; chłopak spróbował nawet uskoczyć z pod rąk Grzesia, ale ten go przydusił napowrót.
— Trzymaj ich, trzymaj, ale nie bij! — upominał Antoś.
Tymczasem bryczka zaprzężona zbliżała się w obłokach kurzu, przed któremi biegły łby końskie, a z ponad których wystawał stangret w granatowej liberji i jego biały bat.
— Jaśku, zabierz nas!... — krzyknął nagle Włodzio swym najgrubszym głosem.
Bryczka zatrzymała się i z opadającego kurzu wyłoniła się postać mężczyzny w białym płóciennym pudermantlu, wtulona w róg siedzenia. Obrzucił chłopców spokojnem spojrzeniem i wąsy z kurzu omusnął.
— Cóż tu robicie z bronią... z rondelkami?... Jakaś, widzę, zbrojna wyprawa!.... Nawet ciebie pociągnęli, Włodziu!
— Na wilka! Niech sobie pan wyobrazi, że wilk pod samym dworem, nieledwie w oczach wszystkich, obalił gęsiarka i porwał dwie gęsi... — zaczął żywo Antoś.
W szarych oczach pana Jana błysnęły wesołe ogniki.
— Istotnie... w oczach wszystkich!? Niesłychane zuchwalstwo!...
— Mało tego, schował się w grochu i niewiadomo jeszcze, czemby się to wszystko skończyło...
— Jest ich pięciu!... Duszą barany, porywają cielęta... Źrebię zjadły...
— I cóż, upolowaliście którego?
— Gdzie zaś...
— Ale w każdym razie dostało mu się porządnie!
Gadali jeden przez drugiego, tłocząc się u stopni i kół bryczki.
— Zmęczeni pewnie jesteście wyprawą. Siadajcie, to was podwiozę. A ci, to też wasi?... — spytał pan Jan, wskazując na strzeżonych pilnie przez Grzesia „szkodników".
— Nie... to zajęci... w szkodzie... Chcieliśmy bydło zabrać, ale uciekło... koło olszyny... — zaczął Antoś.
Wesołe ogniki zgasły w szarych oczach szlachcica, prześlizgnął się wzrokiem po chmurnych zapłakanych twarzach dzieciaków i słuchał z roztargnieniem energicznych dowodzeń Antosia o groźnych dla lasu następstwach pasania bydła wśród młodych sadzonek.
— Lasy wskutek tego znikną, a jak znikną lasy, to i rzeki... Czy nie tak!? Czytałem to na własne oczy w „Encyklopedji Rolniczej".
— Ho, ho!... Więc czytujesz „Eneyklopedję"? Czy nie... za wcześnie? Prawda, wszystko, co mówisz prawda... Ale, wiesz co — puść ich!...
— Czyi jesteście?... — zwrócił się do dzieciaków.
— Jędrzeja Sikory, proszę łaski wielmożnego pana! — śmiało odpowiedział chłopak.
— Niechby im choć Ignacy na drogę batem przyłożył. Tylaśmy się naganiali!... — nastawał z obrazą Grześ.
— Zbieraj rondle i właź na kozioł!... — rozkazał Rwęcki.
— A kawalerów tutaj proszę do bryczki. Zmieścimy się jakoś. Ciasno będzie, ale może... wesoło! jednego z panów jeszcze nie znam. Rwęcki... Z kim mam honor?... — przedstawiał się, wyciągając rękę do Kazimierza, który stał właśnie na stopniu bryki.
— Kazimierz Piotrowski...
— Bardzo mi przyjemnie. Kolega Antosia? Warszawiak!?
— Tak. Ale rodzice jego mieli wieś, lecz stracili w powstaniu, — wstawił znacząco Antoś.
Nieruchoma twarz i szare oczy pana Jana znowu na chwilę rozbłysły, ale zaledwie na maluchną chwilę; poczem przybrały zwykły wyraz zamyślenia i grzecznej obojętności. W milczeniu słuchał szczebiotu chłopaków, podnieconych niezmiernie przeżytemi niedawno wrażeniami oraz „kawalerską" jazdą Ignacego.
— Filozof!... — objaśniał bratu Włodzio, wskazując oczami na Kazimierza. — W Boga nie wierzy, nie lubi żadnych przyjemności: ani jeść, ani pić, ani palić!...
— A cóż pan lubi?
Kazimierz, który siedział cały ten czas ze zwieszoną głową, podniósł na chwilkę oczy i odrzekł cichutko, ale stanowczo:
— Ja... lubię... przygody!
— Oho! O to teraz dość trudno — odmruknął szlachcic, ale oczy mu znowu ożyły. — Radzę wam, chłopcy, dajcie spokój na teraz wilkom. Bez psów i obławników nic im nie zrobicie. A po żniwach my urządzimy obławę, sami bez starszych, dobrze?... Sprowadzimy z Witowa charty... Mam dwa nowe wilczarki, co chodzą podobno w pojedynkę na każdego zwierza. Spróbujemy więc... Co, zgoda?... Pamiętajcie tylko przez lato nauczyć się dobrze konno jeździć, gdyż gnać będziemy na łeb na szyję, rów nie rów, płot, czy kamień... sadzić będziemy bez pamięci... A kto spadnie...
— To będzie nieładnie!... — wtrącił żywo Antoś. — Panie Janie, jaki pan dobry, ach, jaki pan dobry!...
— Zawsze to mówię, — przytwierdził z dumą Włodzio. — Niema w okolicy nad mego brata!
Na bryce zapanowała wesoła, serdeczna atmosfera. Wśród rozmów o polowaniach i przygodach zapomniano o „szkodnikach" i o radach... „Encyklopedji Rolniczej".
— Niech pan opowie, jak to było w powstaniu!...
Rwęcki milczał przez chwilkę, jak gdyby się wzdragał, lecz gdy młodzież obiegła go z ponownemi prośbami, zaczął cichym głosem, patrząc smutnemi oczyma gdzieś daleko za łąki, za lasy, za pola...
— Z początku źle nas przyjęto w partji. Przybyliśmy jednocześnie we trzech z tej samej okolicy: ja, Stanisław Śniadecki i Roman Wojdyga.
— Ten kulawy z Rokicin... Wiecie... — wtrącił Włodzio.
— Okulał, bo mu nogę skłuli, kiedy przewożono go rannego przez kordon w wozie siana. Piką szukano, czy niema tam kogo... Dzióbnięto go kilka razy, a on nic... — opowiadał Kaziowi gorączkowo Antoś.
— A pan Śniadecki zginął — dorzucił Włodzio.
Kazio spojrzał na pana Jana; ten kiwnął głową i ciągnął dalej przyciszonym głosem:
Była noc zimna, dżdżysta. Warty wzięły nas i powiodły w głąb lasu. Koło ukrytych w dołach ogni, leżały kupy zmokłych, obszarpanych ludzi. Przyprowadzono nas przed naczelnika... „Cóż, u licha, panowie, na bal wybraliście się, czy co?“, zwrócił się do nas gniewnie. „Co ja będę robił z takimi... muszkieterami?" Przy ogniach śmiech. Mnie się to głównie tyczyło. Miałem białe łosiowe spodnie, buty palone, kurtkę, obszytą barankiem. „A broń macie?" — „Mamy karabinki". — „Dobrze i to! Pamiętajcie, żeście tu nie na paradę przyjechali!" Odtąd zwano nas „trzema muszkieterami" albo „paradą". Razem trzymaliśmy się i razem nas wszędzie posyłano. Gdzie było najgorzej, najtrudniej — wybierano nas. I myśmy przyzwyczaili się do tego. „Parada" na zwiady!... „Parada" na szpic... na wartę... do miasteczka po furaż... Śniadecki szybko się odznaczył, został wachmistrzem... Pamiętam raz — słota, szaruga, śpię pod koniem, zmęczony całodziennym marszem. Idzie Stach, przegląda swoją dziesiątkę, więc wyłażę i salutuję mu... A on macha ręką: poco, Jaśku, poco? Nie trudź się! Nie dla ciebie, dudku, to robię, lecz dla nich... Żeby mores znali, żebyś ich mógł sztyftować, tych przedrwiwaczy! Zapamiętaliśmy im dobrze tych „muszkieterów". Nie było surowszych od nas służbistów!
Raz rodzonego wuja aresztowałem. Przyjechał do partji, przywiózł listy, ubranie, pieniądze. Interes jakiś u naczelnika załatwił i wraca. Byłem na pikiecie i puściłem go w tę stronę bez pytania, bo taki był rozkaz, żeby puszczać wszystkich, a wypuszczać tylko tych, co będą mieli kartki... Wraca niedługo wuj, pogadał ze mną, pożegnał się. — Ruszaj — woła wreszcie na stangreta.
— A kartka gdzie?
— Jaka kartka, przecie znasz mię?... — Rozkaz dan, żeby bez kartki nikogo nie puszczać... — No, to nikogo, ale ja przecie wuj twój jestem!... — Bez kartki nie wolno! — Więc ty, smarkaczu, myślisz sobie, że ja dla twego widzimisię wracać zpowrotem do obozu będę?... Ruszaj natychmiast! — woła na stangreta. Zajechałem wpoprzek drogę wierzchowcem, celując z pistoletu w łby koniom: ani kroku!... Musiał wrócić. Wymyślał od smarkaczów, od hultai, formalistów! Całe życie mi tego nie zapomniał. Zato i naczelnik, i towarzysze, i wszyscy wokoło wiedzieli, że jak nam co nakazano, to murowane. Zresztą cała partja zasłynęła z tego: z subordynacji i waleczności. Dokuczyliśmy wojsku niemało. Mieli nas wciąż i wszędzie, zboków, ztylu, zprzodu... Sprzykrzyło im się to. Uwzięli się na nas. Jenerał Rydiger dwadzieścia dni nas ścigał, i piechotą, i na furmankach. Ale zawsze wywijaliśmy się, uchodzili albo skręcali wbok i potem za nim, co zwało się: „zamiatać lisim ogonem". Raz jednak dopadł nas, otoczył i wepchnął na błota. Schowaliśmy się w małej olszynce na wzgórku; dokoła moczary... Noc była ciemna, mglista, zimna... Widzieliśmy zdala gęste biwaki rosyjskie i jaśniejący od świateł dwór... Jenerał tam się zatrzymał i podobno przechwalał, że o świcie wszyscy będziemy wisieli w opłotkach na drzewach... „Każdomu geroju odno dierewo!" — mówił, jak opowiadano nam potem. Zawołał nas dowódca na naradę, co robić... Przebić się!... Innej rady niema. Już zaczęliśmy podciągać popręgi i broń oglądać, gdy ze mgły wynurza się pikieta, chłopa prowadzi... Kto zacz taki?... Sam przyszedł... Chce mówić z dowódcą... Odeszli na stronę. Długo szeptali. Poczem komenda: na koń! „Rwęcki i Śniadecki chłopa na stryk i na szpic"! Żachnął się chłop. — „Zaco? Przecież ja z własnej woli, panie!" — Zato cię uściskamy, bracie kochany, gdy nas wyprowadzisz, ale zrozum, że cię nie znamy, że dokoła czyha na nas śmierć... Poddaj się, ukórz, to cię nie shańbi!... Takie już prawo wojenne... Na szpic z chłopem Rwęcki i Śniadecki... Pistolety do ręki!" — Wyciągnął chłop szyję pod postronek, czuję pod ręką, że drży jak w febrze; zawiązałem pętlicę, koniec trzymam w ręku. Jedziemy... Już ja nie wiem, jak ten chłop w tych ciemnościach, w mgle i szuwarach drogę znajdował. Jakimś dziwnym, psim węchem... Nie widać łbów końskich, taka czarność... Woda chlupie koniom pod kopytami... Miejscami czujemy, że posuwamy się po jakimś kożuchu, co się pod nami, jak pierzyna, ugina... Koniom mordy okręcono płachtami, żeby nie rżały, broń utroczona mocno, żeby, broń Boże, nie dźwiękła... Suniemy wśród tych mgieł cicho, jak duchy. Ztyłu za nami gwiazdy ogni rosyjskich przygasają, nikną... Chłop myszkuje, jak wyżeł, buciskami po błocie cicho telepie; nic nie mówi, tylko z za cholew ręką mię szarpie. Wreszcie wyszliśmy na twardszy grunt. Księżyc właśnie wyszedł z za lasu i oświetlił pobielałe mgły. — „Teraz już stąd pójdziecie wprost, jak strzelił, do Dziędzielowa! Niech was Bóg prowadzi!“ — powiedział chłop, gdyśmy wszyscy już wyszli, i dowódca, co jechał ostatni, zbliżył się do nas. — „Dziękuję wam, gospodarzu, zacni jesteście! Powiedz mi choć nazwisko, abym mógł...“ — Nie, nazwiska nie powiem!... Stryk, panie, każcie mi zdjąć; wracać muszę przed świtem!...“ — „W takim razie weź za trudy!“ — „Ja, panie, nie dla pieniędzy..." — „Weź, weź, przydadzą się! Może ci jutro chałupę spalą..." — Wtyka mu, widzę, kieskę, za rękę ściska. Jak dziś pamiętam, -jak chłop stał z opuszczoną głową, wysrebrzony miesiącem, i kieskę przed sobą na dłoni trzymał, coś ważył, nad czemś rozmyślał... Oddział już ruszał. Wtem cisnął chłop złoto o ziemię, aż brzękło, i zaklął: „psiakrew, ciarachy!“ — „Spokój w szeregach!... Naprzód, marsz!...“ Odjeżdżaliśmy z jakąś w sercu zgryzotą. Widać było, żeśmy go dotknęli w jego budzących się uczuciach, że zabolało go, iż potraktowaliśmy go jak obcego... Ale nie było czasu na tkliwości i tłumaczenia... Były i inne podobne wypadki...
— Opowiedz lepiej, Jaśku, jak zginął pan Śniadecki! To ładniejsze, niż z tymi chłopami...— prosił Władzio...
— Śniadecki zginął już w końcu powstania nad Bugiem... Przyparli nas do rzeki. Całe szczęście, żeśmy złapali jakąś łódź starą, więc piechotę i rannych wsadziliśmy na nią, a jazda ucierała się tymczasem z kozakami. My trzej cofaliśmy się ostatni... Odjedziemy kilkanaście kroków, zatrzymamy konie, przyczaimy się gdzie za drzewami... Lecą kozacy, krzyczą, strzelają! Ale ledwie błyśnie strzał i paru z nich fajtnie z koni, reszta w nogi... A my dalej pomykamy ku rzece... Widzimy: już nasi na środku... Ale i kozacy to widać spostrzegli, bo rzucili się na nas kupą, lance na dół, żywcem chcą chwytać... Ruszyliśmy z kopyta. Raz jeszcze na samym brzegu obróciliśmy się i plunęli w nich z karabinów i pistoletów, a potem w nurty... Zsunęliśmy się z siodeł, konie za grzywy, aby im było lżej płynąć... Suniemy z prądem naukos, śpiewamy: „Za Niemen tam precz, dziewczyno ty moja, gdzie koń mój i zbroja, uściśnij, daj miecz!...“ A kozacy już na brzegu, kule padają dookoła, jak deszcz... Widzę, że jakoś koń Śniadeckiego daje się prądowi unosić... „Stachu, co się stało? — wołałem — czy koń ranny?... Puść konia, już niedaleko!“ Puścił konia, ale widzę, że sam, jak gdyby tonie... Więc mego też puściłem i płynę do niego. Schwyćciłem go za ubranie, ciągnę; brzeg istotnie był blisko, jużem nogami gruntował... Podnoszę go z wody, przez ręce mi leci, z ust mu płynie krew... coś szepcze, lecz tak cicho, żem nie zrozumiał... Po chwili wyzionął ducha... Pochowaliśmy go tam w lasku na brzegu... nacięliśmy krzyż na sośnie, ale kiedym rok temu szukał miejsca... nie znalazłem ani mogiły, ani nawet sosny... Lasek wycięto... Pniaki czarne sterczały wokoło... Paprocie, wrzosy, jagodniki pokryły wszelki ślad...
Chłopcy, zaparłszy oddech, słuchali go z rozgorzałem! oczyma i, gdy bryka głośniej zaturkotała w opłotkach, zbliżając się do bramy Zacisza, westchnęli wszyscy z pewnym żalem.
— W dodatku na pewno już dawno po obiedzie! — dodał markotnie Włodzio.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.