Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ze wszystkich miast dawnéj Polski najwięcéj w sobie życia i ruchu uchowała Warszawa, — pomimo wszystkich bólów i męczeństw, jakie przetrwała, najwięcéj téż ma ducha w sobie, choć, dławiąc go, przeszli po niéj Suwarowa miecz, Konstantego teroryzm, Paszkiewiczowskie pęta i... ale któż to policzy?... Cała poraniona, oblana krwią, z ledwie zabliźnionemi razami — milczeniem swém woła, że żyje... nie mogąc objawić tego żywota niczém... wyraża go choćby gorączkowym ruchem, choćby szaloną zabawą, która jest także protestacyą... Cóż dopiero Warszawa w tych chwilach, gdy w niéj biło serce całego kraju? Trzeba ją było widzieć od 1860 roku do 1862 roku, rwącą się konwulsyjnie, niecierpliwą, rozżarzoną, całą jednym tchem ziejącą... aby pojąć, jakich sił niezmiernych taki wysiłek był dowodem. Ludzie obcy przybyli naówczas zdumiewali się téj dziwnéj walce z oszalałym despotyzmem, nie pojmując, że niecnie drażniono ją, aby doprowadzić do pożądanego wybuchu, że dawano jéj tyle właśnie swobody, ile było potrzeba, ażeby oszalała i rzuciła się na oprawców.
Ale czy kiedy dziejopis drganie serc téj chwili odgadnie, sny ludzi roznamiętnionych, rozgorzałych, widzenia ich anielskie i heroizmy ubogie, które jak krople padały w morze wzburzone?... Ci, co patrzali, co żyli i wyszli ranni z zapasów niepojętych sobie samym — dziś, posypawszy głowy popiołem, wspomnienia tych godzin w nich nie znajdą...
Naówczas dreszcz jeden przebiegł cały gród jakby jedno ciało skupiony... wieść przelatywała jak iskra elektryczna w mgnieniu oka ludzi krocie... nie potrzeba było hasła do czynu, w sercach coś szeptało głosem tajemnym i wieść i obowiązek. Nawet najchłodniejsi ulegali temu pożarowi, temu entuzyazmowi tłumu, który pochłaniał wszystko... Napróżno płaczliwe Kassandry przepowiadały przyszłość... któż śmiał myśleć o niéj...? a kto śmiał, odwracał oczy — Bądź co bądź!
Wszystko się spikało na podniecanie tego ognia — powolność i okrucieństwo, prześladowanie i łagodność... niezbłagane fatum dopominało się holokaustu miliona ludzi...
Dzień był pochmurny, deszcz pruszył ze śniegiem, pora szkaradna... ni to zima, ni jesień, ni wiosna. Ale dziwnym fenomenem, choć do wiosny prawdziwéj było jeszcze daleko, coś się nią śmiało w powietrzu...
Chmury były zimowe, lazur niebios chwilami, gdy się rozdarły — wyglądał z za nich świeży, czysty, wiosenny... Śnieg i deszcz, przesuwające się gwałtownie, szybko, przypominały kwietniowe pletnie, dni plecione ze słońca i słoty... raczéj niż owę zimę, która, raz ująwszy, nie puszcza ze szpon skostniałych.
Pomimo téj pluchy roiło się w ulicach, doróżki przelatywały z tą furyą koni i woźniców jakby opętanych przez złego ducha, którą ma tylko czasem woźnica neapolitański i warszawski... Trotoary pełne były ludu, kobiet... niekiedy przeciągnął oddział żołnierzy lub czwałem przeleciała chmura niebieska żandarmów, otaczająca z blachy kutą karetę... dążącą do Brülowskiego pałacu...
Na drzwiach kościoła św. Krzyża, pamiętnego niegdyś obchodzoną w nim rocznicą Konstytucyi 3 maja... i pogrzebem świeżym jeszcze marcowym... przylepiona była karta, którą w Krakowie klepsydrą zowią. W czarnéj opasce grubéj, pod krzyżem z wieńcem cierniowym, stało w niéj zaproszenie na żałobne nabożeństwo za duszę zmarłego w kwiecie wieku z suchót:

Albina Zbyskiego.

Kościół w środku był kirem wybity, katafalk stał w nim czarny, na którego stopniach pobożne ręce złożyły wianek nieśmiertelniczek i dwie gałązki palmowe...
Wiedzieli wszyscy, że Albin cierpiał wiele dla kraju, że był wygnanym, że się wyrwał z więzów. Chorobę jego i śmierć przypisywano słusznie moskiewskiemu barbarzyństwu, z ust do ust podawana wiadomość o nim... przebiegła miasto i, kto tylko mógł, stawił się na nabożeństwo, ażeby uczcić młodzieńca męczennika...
Kościół z każdą chwilą się bardziéj napełniał... Kobiety poubierane czarno... mężczyźni, duchowieństwo, lud... przekupki cisnęły się tłumnie, i choć na karcie u drzwi nie stało nic prócz nazwiska i pobożnego westchnienia, wiedzieli wszyscy, że nabożeństwo było, jak wówczas nazywano, demonstracyą. Młodzież szkólna, panienki z pensji... wszystko to, posłuszne nakazowi ducha narodu, ocuconego, szło modląc się protestować przeciwko uciskowi...
Widok wnętrza kościoła poważny był, dziwny, znamionujący te uroczyste chwile... wszyscy stali z oczyma wlepionemi w skromny katafalk... szeptano sobie po cichu historyą nieznanego atlety, który poległ w boju. Niekiedy jakby drżenie jakieś przebiegało tłum...
Do koła trumny w długich butach, kurtkach czarnych, pasach skórzanych i burkach, z konfederatkami w rękach stał zastęp młodzieży, któréj tylko szabli brakło u pasa, by jak pułk wyglądała... Otaczali oni katafalk towarzysza, brata... co ich o nie wiele poprzedził na świat lepszy...
W pierwszych ławkach wskazywano sobie odosobnione dwie kobiety, płaczące rzewnie. Była to biedna pułkownikowa i Misia... W téj saméj ławce w płaszczu wojskowym otulony słusznego wzrostu stał z głową na piersi spuszczoną mężczyzna średniego wieku. Jego mundur zadziwiał i był rodzajem zagadki dla tłumu, który sobie tłómaczono różnie... Niektórych on gniewał i niecierpliwił... inni go nie rozumieli, najdalsi posądzali. Bliżéj stojący objaśniali znajomych i nieznanych, że to był brat stryjeczny zmarłego. Należało to do obyczaju chwili téj, że nie było właściwie znajomych, obcych, ale bracia jednéj rodziny; dawano rozkazy pierwszemu z brzegu, witano się z ludźmi, których się nigdy wprzód nie widziało twarzy... Jenerał stał ponury, przybity... a zewsząd skierowane nań ciekawe wejrzenia wcale go obchodzić się nie zdawały. Niekiedy pod grubym płaszczem jego czuć było jakby jakieś konwulsyjne drgnienie, piekła go ta odzież znienawidzona... Z drugiéj strony, w bocznéj nawie skrytych było w tłumie parę osób... na które szczęściem nikt uwagi nie zwracał. Jedna z nich — mężczyzna krył twarz w kołnierzu futrzanym, podniesionym od płaszcza... gładko tylko i starannie wyczesane włosy widać było po nad nim a roztworzoną szparą parę oczów dzikich i niespokojnych... Opodal nieco kryła się wysoka postać niewieścia tak zakwefiona starannie, iż się jéj rysów domyśleć nawet nie było można. Ruchy i kształty zdawały się znamionować osobę w pełni lat i siły... Była sama, ubrana czarno jak wszyscy... wsunęła się ukradkiem ale z pewną powagą nakazującą, tak że nie proszeni jéj miejsce robili...
Rzuciła ledwie okiem na trumnę... obojętnie, modlić się nie myślała wcale, szukała kogoś oczyma po kościele. Wzrok wkrótce padł na stojącego jenerała, wpił się w niego, zatrzymała się chwilę, jakby chciała odetchnąć, potém zręcznie i silno poczęła ustępować z nawy téj, widocznie pragnąc dostać się do przeciwnéj. Z oczów ani na chwilę nie spuściła tego, za kim goniła...
Szła tak gwałtownie rozpierając ściśnięty tłum, iż choć w kościele było przepełniono... potrafiła się środkiem jego przebić ku nawie bocznéj... Dostawszy się tu, wprost dążyła ku jenerałowi... minęła go, poszła daléj, rzutem oka wybrała sobie konfesyonał naprzeciw niego i oparta stanęła tak, aby w twarz mu patrzeć mogła. Ale jeśli tym sposobem wejrzenie jego zwabić chciała, omyliła się wielce. Jenerał wcale nie patrzył na ludzi, cały był w myślach zatopiony...
Z za czarnego woalu wzrok ścigał go długo, uparcie, aż wreście, jakby istotnie miał jakąś nad nim władzę, ściągnął jego wejrzenie, niby z musu zwrócone... Stanisław nie mógł widzieć twarzy ani się jéj domyśleć, postać téż była osłonioną... a mimo to zadrżał, spotkawszy tę tajemniczą czarną kobietę zwróconą ku sobie — i drapującą się jakby posąg tragiczny. Kilka razy oczy jego odwracały się od niéj i powracały znowu jakby zaniepokojone jakąś zagadką... Naostatek zmusił się widać do zaniechania badania tego i, zwiesiwszy głowę na piersi, nieruchomy tak pozostał.
Postawę tę i dla tego przybrać był zmuszonym, że nie tylko ta pani ale cały kościół się w niego wpatrywał, był widocznie przedmiotem zajęcia tłumu... Ciśnięto się, aby go zobaczyć...
Nabożeństwo rozpoczęło się, odbyło w pośród łez pułkownikowéj i Michaliny, które za woalami płakały rzewnie... a że mowy żadnéj nie było i być nie mogło, skończyło się téż nie długo... Zagadkowa postać dotrwała do końca, dała odpłynąć tłumowi... stała jak wryta; gdy się jenerał ruszył, podając rękę matce, drgnęła jak gdyby i ona wyjść chciała, ale pozostała w miejscu. Śledził także ruchy jenerała ów mężczyzną w płaszczu, ale ten, spostrzegłszy wychodzącego, ruszył z przeciwnéj strony kościoła, aby go spotkać w kruchcie i poprzedził go tam nawet...
Już mieli wychodzić, gdy w progu z za odsłonionego nagle kołnierza ukazała się niby litościwie skrzywiona, z kondolencyjnym wyrazem twarz Arsena Prokopowicza, który przywitał jenerała i jego matkę... Stanisław zmarszczył się widocznie, dotknięty ukazaniem się nieprzyjaciela, ale po chwilce przybrał minę obojętną i ukłon oddał zimno. Arsen zbliżył się do niego.
— Co za szkoda tego młodzieńca! rzekł głosem, z którego trudno było rozpoznać, co go natchnęło, politowanie czy szyderstwo — ale to trudno... dawno był przeznaczonym na śmierć — kto wie, może wygrał na tém, iż lat następnych nie dożyje...
Moskal, wypowiedziawszy to dwuznacznie, jeszcze raz się skłonił i zniknął w tłumie. Do powozu trudno się było docisnąć, pułkownikowa musiała zaczekać nieco. Stali jeszcze we drzwiach, gdy tuż obok przesunęła się owa postać z pod konfesyonału, minęła jenerała, podniosła nagle zasłonę... ukazała mu twarz z dwojgiem oczów groźnych i wcisnęła się w tłum...
Stanisław poznał Maryą Pawłownę, tylko jego oczy w téj ruinie mogły się domyślić niedawno pięknéj jeszcze kobiety. W krótkim przeciągu czasu boleść, choroba, niepokój zmieniły ją do niepoznania. Zdawała się odsłonionemi na chwilę rysy mówić mu: — Patrz na dzieło twoje... ale pałające wejrzenie zarazem obiecywało zemstę. Jenerał mimowoli drgnął cały, poczuła to matka, spojrzała na niego i przeraziła się bladością.
— Co ci jest? zawołała.
— A! nic! nic! szybko odpowiedział Stanisław — jedźmy, obawiałem się z powodu tego ścisku dla mamy i panny Michaliny... konie już blisko ganku... siadajmy...
Zeszli pospiesznie, tłum się rozchodzić zaczął na wszystkie strony, niebo przed chwilą szare, błyszczało błękitami, w ulicy pełniéj było niż przedtém... Arsen Prokopowicz, przyparty do muru, stał aż póki powóz jenerała nie odjechał... potém powoli poszedł, podniósłszy znowu kołnierz od płaszcza. Mylił się, jeśli sądził, że on go mógł zamaskować, najmniéj wprawne oko poznałoby w nim zdala petersburgskiego eleganta, po tém czémś nie wyrażoném, specyficznie moskiewskiém, czego nawet Polak długo żyjący między nimi nie zrzuca z siebie łatwo...
Kroczył ulicą, rozmyślając powoli...
— Gdyby to być mogło, przysiągłbym, że to nie kto inny był, tylko ona... Ale jéj przecie z Petersburga nie mieli się dać ruszyć, przyrzekli mi... Jakimby się ona sposobem wyrwała? po co?
Kto babę zrozumie? dodał ramionami ruszając — ona jeszcze chyba szaleje za nim, kocha go i mścić się chce tylko, żeby się nim zajmować i do niego przybliżyć. Sama siebie oszukuje... Ale nie! nie! mnie się przydało, ja także głupio jestem zakochany w téj kobiecie i rozum tracę...
Rozśmiał się sam do siebie — Arsen Prokopowicz zakochany! No! no! toby była ciekawa rzecz!! Ja, co ile razy z nudów wezmę romans — a trafię na miłość, boki mi się chcą zrywać z tego bałamuctwa... To dobre w książce, na teatrze, ale zdrowemu człowiekowi... tfu! No — a jednak coś jest? Gdyby szło tylko o ożenienie się ze starą babą, toć Marta Jurjewna ma bodaj więcéj, a gdybym koło niéj tylko przeszedł, za połyby porwała... toć Julia Ihnatijewna i niczego i majętna i bezdzietna... a mnie taki do niéj ciągnie. Czortże zrozumie, ale człowiek w życiu takiéj wielkiéj pani nie kosztował, a tamte przy niéj chyba na kucharki wyglądają... Westchnął — Ot! ogłupiałem na starość... i mam o czém myśleć, ona gdyby i jednego zęba nie miała, Arsena Prokopowicza nie zechce... A zmusić ją ciężko! Wszedł na chwilkę do cukierni szanowny Arsen Prokopowicz i swoim zwyczajem, gdy mu tylko fantazyi, siły, humoru brakło, — nawykłym będąc do krzepienia się wódką i tym razem do pocieszycielki się uciekł. Wódka wprawdzie żywiéj popędziła krew w żyłach, ale niecierpliwość obudziła..
— Ta kobieta! ta kobieta! to taki albo ona, albo djabeł! wymruczał — trzeba raz dotrzeć i przekonać się... jeśli ona co robi, po co?... gotowa głupstwo zmalować!!
Jeśli przyjechała, począł rozumować sobie — nie mogła stanąć gdzieindziéj, tylko w pierwszym hotelu, albo w Europie, albo w Anglii, bo do tego przywykła... W najgorszym razie, gdyby się ukryć chciała po za Rzymski albo inny tego rodzaju, nie ruszy, boby dwóch dni nie wytrwała... Pójdę śledzić po hotelach...
Arsen Prokopowicz zrobił, jak powiedział, chociaż miał pilne sprawy na barkach, nie pożałował nóg i półrublówek dla Szwajcarów. W Europejskim wszakże, przeglądając spis gości (nazwisk naturalnie szukać nie myślał), nie znalazł nikogo; poszedł do Angielskiego i zasiadł nad księgą...
Uderzyło go tu nazwisko pani Feminów z Petersburga przybyłéj przed dwoma dniami.
— Jak ta pani wygląda? zapytał oddźwiernego...
— Jak? jak wszystkie panie...
— Stara... młoda?
— Ani stara, ani młoda.
— Słuszna, wygląda po pańsku?
— Dosyć...
— Sama przybyła...
— Ze służącą...
— Jest w domu?
— Nie ma, wyszła...
— A sługa?
— Nie wiem.
Arsen Prokopowicz spojrzał na numer, wcisnął datek i poszedł na górę, rozmyślając.
— Ba! rzekł, rozumny człowiek zawsze sobie da radę z babami.
Wszedł rezolutnie do pokoju i oko w oko spotkał się z dziewczyną służącą, petersburgskim typem subretki niesłychanie brzydkiéj, otyłéj, ale w pretensyach.
— Marya Pawłowna? spytał żywo...
— Jaka! jaka? kto! podchwyciła sługa.
— Gołąbku miły, rzekł zalecając się i cisnąc w rękę papierek trzyrublowy, który jakoś odpychany, uwiązł w palcach dziewczyny, gołąbku miły, ty mnie nie nadmiesz (wyrażenie moskiewskie, oznaczające nie oszukasz), ja wiem, że jenerałowa Marya Pawłowna tu! Ona moja dobrodziejka, ja ją muszę widzieć... Kiedy ona będzie w domu?
Mówił jeszcze, gdy zakwefiona czarno kobieta ukazała się po za nim i w pierwszéj chwili osłupiała, stanęła. Arsen na szelest się odwrócił, krzyknął i nisko pokłonił.
— Witam Maryą Pawłownę...
Gniew, oburzenie, i nie wiem już jakie uczucia z razu odpowiedzieć jéj nie dozwoliły... podniosła potém zwolna zasłonę i zamykając drzwi, tonem pańskim spytała:
— Jak waćpan śmiałeś mnie śledzić? kto ci dał prawo się wciskać?
— Na miłość Bożą, powoli, cierpliwie, Maryo Pawłowno, ja się w dwóch słowach wytłómaczę, chodźmy tylko.
Marya żywym krokiem, dawszy znak służącéj, wbiegła do salonu i odwróciła się do natręta. Czego chcesz? zawołała grzmiąco.
— Nic! nic! Maryo Pawłowno! chciałem się dowiedzieć, czyście zdrowi i czy wam w czém pomódz nie potrafię...
— Wy mnie? rozśmiała się z pogardą.
— To nic jeszcze nie dowodzi, że z pieczątki owéj tajemniczéj kobiety dojść nie mógłem... ale ja może co lepszego wiem niż to.
Uśmiechnął się.
— Co ty możesz wiedzieć!! ty! ty! gniewnie mówiła gospodyni.
— Ja? ja jestem mały człowieczek, to prawda, rzekł spokojnie Arsen, ale małe, to się wszędzie wciśnie i w końcu swoje zrobi. Wy wiecie, najszanowniejsza Maryo Pawłowno, że ja wasz poddany, niewolnik, rab, pies... że ja dla was gotowym w ogień i w wodę.
— Po kolana! przerwała jenerałowa. Ale wy jesteście do niczego...
— A wszystko dla tego listu i pieczątki, Maryo Pawłowno, zawołał ręce łamiąc Moskal, no! ale małyż to Petersburg? mało się kobiet w nim bałamuci? i mało pieczątek? kto tam dojść potrafi... nie mając innego śladu nad bazgraninę kobiecą a one do siebie wszystkie podobne... I diabełby nie wskórał.
Za to ja coś może daleko ważniejszego w garści trzymam...
Jenerałowa, ruszając ramionami, milczała...
— Maryo Pawłowno... ja dla was kark kręcę, a wy...
— Ja was nienawidzę!
— Ale ba! gdyby tak, toby jeszcze dobrze było! jabym się cieszył — bodaj jednak czy nie gorzéj, wy mną pogardzacie, a ja na to nie zasłużyłem...
— Idźcież sobie...
— Słówko... dwa i idę, dodał Arsen Prokopowicz, zniżając głos... Ja waszę zemstę trzymam w ręku a będzie taka... że palce sobie oblizać. Do wyboru szubienica, czy rozstrzelanie i degradacya... Nikt jeszcze nic nie wie, ale ja już jestem na śladzie. Stanisław Karłowicz jest w spisku przeciw rządowi!
Marya Pawłowna zaczęła się śmiać, szpieg ani drgnął, dał przejść temu wybuchowi wesołości spokojnie, ale miał postawę i wyraz człowieka, który jest tak swego pewny, że... jenerałowa nareszcie przystąpiła dość zaciekawiona.
— Tobie się śni... jak ty możesz pleść takie brednie...
— To jest prawda, to święta prawda, mówił Arsen, bijąc się w piersi... ale on diable rozumny... umie końce topić w wodzie. Tylko znowu i ja nie głupi, ja i w wodę pójdę po końce... Tak jest, Maryo Pawłowno, on ma schadzki z ludźmi, z ludźmi... do których i ja trafiam... Jeszcze mi brak ostatecznych dowodów, ale już jestem na ścieżce...
Spojrzał tryumfująco na nią... ale na twarzy jéj nie ujrzał téj pociechy, jakiéj się spodziewał, stała zamyślona.
— Ty mi dójdź téj kobiety... zawołała, ja tego chcę...
— A! a! kobiety! no! no! z czasem, kto wie, może się i to znajdzie, dziś nie umiem... Wstyd, ale cóż? nie ma sposobu...
— Jeśli on ją kocha... on musi pisać do niéj.
— Gdzie tam, odparł Arsen... ja jego listy wszystkie przepatruję... nie pisze...
Ale na co wam o kobiecie wiedzieć? Na co koniecznie mścić się na słabéj kobiecie, kiedy będziecie mieć silnego zdrajcę do zgniecenia! Kiedy będziecie mogli pójść w chwili tracenia go pod szubienicę i spojrzeć mu w oczy szydersko, zbójecko a powiedzieć: Masz, za moje, to ja zgubiłam ciebie! to ja...
Marya wzdrygnęła się i cofnęła.
— Nie, Arsenie Prokopowiczu, zawołała — wy się oszukujecie, ja tego człowieka znam dłużéj, próbowałam go nie raz na różne sposoby i... nie! nie! w nim to uczucie polskie albo zamarło, albo jest tak słabe, iż go do czynu pobudzić nie może... Zresztą, fałsz nie jest w jego naturze!
Arsen począł się śmiać.
— Doskonale, zawołał — a cóżeście to zapomnieli, jak was oszukiwał doskonale, aż było potrzeba koperty na ziemi, coby sekret wydała...
Wy go kochając, nie znaliście wcale, dodał — ja go znam! i ja odkryję, co się w tym człowieku dzieje... Ale co do was, pani, dodał — przyjacielska dobra rada, ażebyście tu nie siedzieli.
Tu śmierdzi prochem, kobietom, szczególniéj ruskim, nie ma tu co robić, a wam... wam jeszcze więcéj serce boleć może! Po co wy tu?
— Nie rozumiem tego zuchwalstwa, z jakiém wy mnie o to pytać śmiecie? Wy!
— Ale przez przyjaźń i cześć dla was!
— Przyjaźń! cześć!! ruszyła ramionami.
— Cóż wy to możecie robić... co?
— Co? zawołała Marya... co?... a! człowicze bez serca... jam go przybyła prześladować sobą... mój wzrok jest dlań razem zabójczym... ja go ścigać będę.
Arsen ruszył ramionami. — No! no! zawołał, strzeżcie się, od takiéj zemsty do nowego bałamuctwa i wpadnienia w sidła niedaleko...
— Mnie! o! to prawda, że wy mnie téż znacie doskonale..
I odchodząc, wskazała mu drzwi milcząco.
— Dobrze, dobrze, idę już Maryo Pawłowno, idę — rzekł, biorąc za kapelusz... ale zaklinam was..
Jenerałowa drzwi zatrzasnęła za sobą. Arsen Prokopowicz położył kartę ze swoim adresem na stoliku i — wyszedł. Subretka, stojąca na kurytarzu, przez pamięć trzyrublówki, uśmiechnęła mu się wdzięcznie.
Życie Arsena Prokopowicza wszędzie było zagadką, ale w Warszawie, gdyby go kto był chciał śledzić — stałoby się niezrozumiałym logogryfem...
W istocie każdy krok jego miał inne znaczenie, nie będące w żadnym związku z poprzedzającym, dziś nie trzymało się jutra... a słuchając dowodzeń i argumentów, przy największém pobłażaniu — i wyrozumiałości, najpowolniejszy ze skeptyków musiał go uznać komedyantem pierwszéj wody. Nic go nie kosztowało wiernopoddaństwo i rewolucyjność, liberalizm konstytucyjny, socyalizmu apologie i absolutyzmu obrona.
Dzień ten szczególniéj obfity był w różnego rodzaju zaproszenia. Arsen był zaproszony do królewskiego pałacu, miał być w Łazienkach, a oprócz tego w kilku miejscach na zebraniach potajemnych komitetów i stowarzyszeń, które jeszcze z dobrą wiarą nad zbliżeniem się do Moskali pracowały.
Z rana skłaniał on, zaręczając, iż to jest w widokach rządu, do jak najbezwzględniejszego walczenia z opinią i drażnienia kraju... ręcząc, że ono nie grozi żadném niebezpieczeństwem; wieczorem gardłował za powstaniem i jak najgoręcéj do niego nakłaniał. Grał ze wszystkich tonów, wszędzie był widzianym jak najlepiéj a w duchu śmiał się ze wszystkich.
Rozumowania jego ostatecznie doprowadziły do danych, iż z tego musi powstać kasza, zamięszanie a z pory takiéj można korzystać na wszelki sposób. W głębi duszy nieprzyjaciel szlachty, zarówno moskiewskiéj jak polskiéj, cieszył się tém, że ruchawa część narodu wejdzie w czynność i polityczne swe znaczenie podniesie, stając się konieczną.
Podżeganie więc rządu z jednéj strony, żywiołów mu przeciwnych z drugiéj w plan jego wchodziło, i Arsen spełniał swą misyą ze zręcznością niezaprzeczoną, z ogniem i wszelkiemi pozorami głębokiego przekonania.
Tego dnia wybierał się właśnie wieczorem na schadzkę, na którą mieli przybyć jacyś wysłańcy z Petersburga, których nazwiska były mu dotąd nieznane. Przyrzekł więc sobie nie chybić, bo nazwiska pilno spisywał wszystkie, jak gdyby miał przyszłą historyą téj epoki opowiadać... Na maleńkiéj uliczce, w ciasnym domku stał jeden z wojskowych, u którego zwykle się zbierano... o zmroku podążył tam Arsen z wielką niecierpliwością... Zapukał do drzwi sposobem umówionym. Sam gospodarz mu otworzył...
Nie było jeszcze nikogo... a co dziwniéj w twarzy przyjmującego zakłopotanego wojskowego chwycił jakiś odcień jakby tłumionéj niechęci...
— Cóż to? czym zawcześnie, czy zapóźno przybyłem? Sami jesteście?
— I nikogo już dziś u mnie nie będzie — odezwał się młodzieniec.
— Przeszkodziło co?
— Zdaje się, że ktoś nas wydał!... lub — nie wiem... policya sama na jakiś ślad trafiła... jesteśmy ostrzeżeni...
— To się przecie możecie zebrać gdzieindziéj?
— Nie — odparł gospodarz — tu w Warszawie zrzekamy się całéj roboty... a ja szczególniéj, przekonawszy się o bezskuteczności rokowań tych, cofam się zupełnie.
Arsen spojrzał niedowierzająco...
— Wy? cofacie się? zwątpiliście?
— Tak jest.
— Wy? wy?
— Ja — odparł ruszając ramionami wojskowy... podaję się na Kaukaz...
Przybyły śmiać się zaczął.
— Za kogóż wy mnie macie? to bałamuctwo? czy wam kto powiedział, żem szpieg? A! toby było wyborne..
— Nikt mi nic nie powiedział... to co mówię szczera prawda...
— Pozwólcież sobie wyznać otwarcie — dodał Arsen, iż takim sposobem nigdy nic na świecie się nie robi, jakim wy chcecie zbawić ojczyznę. Dziś macie gorączkę, jutro po niéj osłabienie... nie umiecie spiskować... bawicie się...
Ruszył ramionami. — Ale to zabawka niebezpieczna... Siebie już raz, umoczywszy palca w to, nie ocalicie, mogą was w lat dziesięć odkryć i ścigać...
Wojskowy słuchał zamyślony.
— O ocaleniu siebie ja nie myślę, rzekł — ale sprawę nie w porę poczętą trzeba ocalić, choćbyśmy my poginęli...
— Jak to nie w porę? a kiedyż dla was pora przyjdzie? Nihilizm, kwestya chłopska, finansowa ruina, wszelkiego rodzaju reformy niedokonane osłabiają rząd... w wojsku objawia się pewien prąd liberalny... i jeszcze dla was nie pora??
— Być może, iż ja te rzeczy widzę fałszywie — ale takie jest moje zdanie... odparł zimno gospodarz, jakby pozbyć się go pragnąc.
— Wasze zdanie w każdym razie, napadł[1] bardzo się jakoś jak chorągiewka z dnia na dzień zwróciło w stronę przeciwną... Wczoraj jeszcze mówiliście mi wcale co innego.
— Nie wiem — odrzekł wojskowy — ale są wypadki i idee, które czasem tak nagły wywierają skutek.
— W każdym razie przynajmniéjbym o tych wypadkach i ideach wiedzieć pragnął... Winniście mi choć jakiekolwiek objaśnienie...
Wojskowy widocznie walczył z sobą i z jakiémś uczuciem, uciskającém mu piersi, wybuchnął nareście.
— Wypadkiem tym i ideą, o którą się upominacie, jest — zawołał, że ilekroć sprawa wspólna i my zbliżymy się do was... myśmy w dobréj wierze i gotowi na ofiary, wy bogaci w obietnice i słowa a gotowi tylko do — zdrady...
To mówiąc skłonił się jakby go żegnał.
— Ale któż was zdradził! spytał Arsen.
— Jeszcze nikt, ale jutro pewnie wszyscy...
— I ja?
— Nie wiem, może. Zdradzicie nas, jeśli nie czynem to bezczynnością... jeśli nie mową to milczeniem... odstąpicie i cofniecie się.
— Więc? zapytał Arsen.
— Więc ja jadę na Kaukaz, komitet rozwiązany i nie ma już co robić.
— Zdajcie na kogo innego.
— Nikt nie weźmie.
Odpowiedzi płynęły tak leniwo z ust gospodarza, tak były krótkie i niechętne, iż nareszcie zmiarkował przybyły, że naleganiem zbytniém i dopytywaniem się zdradzi. Obiecywał sobie na innéj drodze szukać objaśnień, chciał udać trochę obrażonego, pożegnał się i wyszedł...
— W tém coś jest — pomyślał oddalając się... trzeba wyśledzić...
Wprost od wojskowego udał się do drugiego młodego prawnika, u którego bywały częste schadzki i gdzie już potrafił się wcisnąć polecony przez pewnego profesora przybyłego z Moskwy. Tu jednak okna były ciemne, nikogo w domu, służąca powiedziała mu, że pan wyjechał na prowincyą i nie powróci aż za parę tygodni. Dotknęło go to do żywego, niespokojny czuł, że coś się święci, o czém mu powiedzieć nie chcą a co tém samém draźniło go w najwyższym stopniu... Wpadł tylko na chwilkę do cukierni... aby notatki swe przepatrzyć i postanowił dotrzeć do jakiegokolwiek patryotycznego kółka w celu dośledzenia prawdy.
Przez czas pobytu swego w Warszawie niezmiernie zręcznie potrafił się już był powślizgiwać wszędzie a z razu nawet używał tu reputacyi wielkiéj i był po troszę lwem... Przyjmowano go otwartemi rękami, z damami próbował mówić szkaradną polszczyzną, z któréj się sam śmiał pierwszy...
W notatkach więc stało kilka domów do wyboru... a ponieważ jeden z nich był bliskim i była w nim bardzo piękna pani... w dodatku, Arsen poleciał tam na przód...
Od ulicy już postrzegł w saloniku oświetlenie, był więc pewnym, że kogoś zastanie i coś wyciągnie z rozmowy... W przedpokoju znalazł tylko jeden płaszcz męzki. Pan i pani byli w domu... i jeden z poufnych przyjaciół; rozmowa niezmiernie ożywiona, głośna dochodziła go w przedpokoju, ale gdy się ukazał na progu... wszyscy umilkli. Gospodarz pospieszył na powitanie zmięszany, przyjaciel poszedł ku oknu, piękna pani od pierwszego słowa rzuciła rozmowę w ogólniki... salonowe... Arsen czuł, że wpadł w ukrop politycznéj rozprawy, która dla niego przerwaną została. Kolnęło go to, gdyż dotąd nigdy najmniejszéj nie okazywano mu nieufności. Gospodarz domu, acz zamieszkały w Warszawie, pochodził z Rusi wołyńskiéj, a był najczerwieńszym z patryotów ówczesnych... Tymczasem tego dnia zdawał się aż biały.
Arsen usiadł przy pięknéj pani, także podzielającéj gorące przekonanie mężowskie... ta mówiła tylko o plotkach, o zabawach, o pustkach w teatrze, o rzeczach obojętnych. Parę razy spróbował Arsen zaczepić o ważniejszy przedmiot... zdawało się jakby go nie słyszano lub nie zrozumiano.
Postanowił więc puścić sondę i zgruntować dno morza... Zaczął w żartobliwy sposób opowiadać po cichu o nieudałéj schadzce dzisiejszéj u wojskowego, o jego zmianie opinii i narzekać na niestałość charakteru polskiego...
Wśród opowiadania udając, że nie patrzy, złapał kilka wejrzeń znaczących żony na męża i przyjaciela... porozumiewano się widocznie.
— My, jak panu zapewne wiadomo, odezwał się gospodarz — nie byliśmy nigdy w zupełnéj zgodzie przekonań z panem X... Zapewne że trudno w nim wytłómaczyć zmianę... ale téj zmianie każdy uczciwy człowiek uledz może...
Gospodarz był także wcale nie zły sofista w potrzebie.
— Widzisz pan, odezwał się do Arsena, są dwa rodzaje ludzi, którzy nigdy nie zmieniają przekonań najprzód głupcy, którzy po za koniec nosa nie widzą... i nie rozumują, powtóre łajdaki, którzy, wewnątrz zmieniwszy zdanie, przez miłość własną brną daléj. Uczciwy człowiek nie wstydzi się zmiany przekonań i wyznaje szczerze, gdy się omylił.
— Ale doliczże pan do tych, co zmieniają opinie... i tych, co to czynią dla interesu i ze strachu...
— Ja o tych, co nie zmieniają, mówiłem — poprawił gospodarz... Wie pan co, wszyscy my teraz po troszę modyfikujemy nasze zdania i... cofamy się.
Arsen popatrzył z kolei na twarze, gospodarz miał minę zamkniętą i niedocieczoną, piękna pani udawała, że na szarpie chusteczkę od nosa obraca, a przyjaciel patrzał w okno, przez które nic nie było widać. Natychmiast prawie gospodyni zaczęła rozpytywać o Petersburgu. Arsen Prokopowicz postanowił nie dać uczuć że wie, iż mu nie dowierzają, ale zrozumiał — jakąś zdradę.
Widocznie stronili od niego wszyscy... Posiedział godzinę, mówił wesoło, śmiał się, dowcipkował, polityki już prawie nie tknął, i — wyszedł najserdeczniéj się żegnając... ale na ulicy spiesząc do hotelu, ogarnięty został niepokojem, który sam pochód jego zdradzał.
— Że coś jest, że ktoś mi stołka przystawił, nie ulega najmniejszéj wątpliwości, rzekł. Mógł to tylko uczynić ktoś taki, co mnie... dawniéj i lepiéj zna... a jeźli co powiedziano na mnie... to... nie małego. W dzisiejszym czasie podejrzenie o zdradę i o to, co oni nazywają szpiegostwem, pachnie sztyletem... Któż wie, może już jest dekret na mnie...
To mówiac, przyspieszył kroku, oglądając się bacznie, czy kto nie idzie za nim... Strwożony dopadł swojego pokoiku i — zamknął się w nim na klucz...
Pierwszém staraniem było dopaść do angielskiéj szkatułki, w któréj miał papiery. Szkatułka ta, ze szczególném staraniem wykonana w Londynie, zamykała się na litery i nie mogła być otwartą... a od pochwycenia jéj broniły śruby przytwierdzające ją do podłogi...
Arsen zamknął ją na wyraz Ananke, ale otworzyć nie potrafił... jakimś niepojętym sposobem... walcząc z opornym zamkiem i dobierając wszelkich możliwych kombinacyi, otwarł dopiero na swoje własne imię, na które nigdy w życia jéj nie zamykał. Papiery były wszyściuteńkie w całości, wszelako oko właściciela dostrzegło łatwo, iż po nich obca jakaś ręka przejść musiała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak części zdania.