Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„Znasz matkę moję? nie potrzebuję mówić, jaką mnie pieśnią wykołysała w kolebce... Ojciec walczył w r. 1851 i poszedł na wygnanie, aby życiem protestować przeciwko przemocy... Jam został tęsknym sierotą... rosnąc u serca tego anioła-kobiety... Pamiętam, bo się wraziła krwawo w mój umysł ta chwila straszna, gdy przyszedł mikołajowski wyrok a kazano go za łaskę przyjmować, aby dzieci wychodzców zabrano do korpusów kadeckich do Petersburga... Nie śmiano o tém długo matce powiedzieć, a gdy na nią spadł ten piorun... chwyciła mnie z bolesnym krzykiem, chcąc uciekać raczéj na tułactwo niż oddać jedyne dziecko na to tyrańskie przerobienie w Moskala...
Ze wszystkich okrucieństw i znęcań się tego narodu bez serca... ten wymysł szatański był może najdzikszym... Dzieci wychować tak, ażeby walczyły przeciwko ojcom swoim! zatrzeć w nich pamięć pochodzenia, wpoić wyobrażenia, wszczepić zasady ojcobójcze... Pomysł ten, godny Turków dawnych, mógł się zrodzić tylko w głowie takiego człowieka jak Mikołaj. Jam jest wychowańcem jego i znam go lepiéj niż inni... Nie jest to postać pospolita ani tak jednolita, jak ją zwykle malują.
Nie był to geniusz, bo płomień geniuszu szersze horyzonty rozświeca, ale człowiek, który się miał za męża przeznaczenia, za uosobienie idei... z najgłębszą wiarą w siebie, w swą misyą i nieograniczoną dumę, jaką mu ona dawała.
Patrzał na Europę z wierzchołka tego tronu carów, który miał być legityzmu podporą, rewolucyi postrachem... Misyą swoję łączył z losami Rosyi. Szczęście sprzyjało rozwinięciu tego charakteru, który takim, jak był, tylko za tronie urosnąć może. Wszechwładny miał się za inkarnacyą jakąś prawowitości, za archanioła ładu i porządku europejskiego... Po za tą manią heroiczną, która całym jego żywotem publicznym rządziła, stał człowiek serca czułego dla rodziny, dla dzieci... Ale ilekroć w obec niéj i nich nawet przypomniał sobie carstwo, i dla nich litości nie miał.
Znużonemu tém posągowém życiem przychodziły chwile czułości... i chwile szału... płakał i zabijał... gdy się zapomniał, ale czuć w nim było jeszcze człowieka, co sobie serce sam wyrwał... Miał siebie tak samo za uosobienie prawa, jak za jakiegoś Wisznu porządku, prawo wszakże i ideę jego szanował... miał jego pojęcie... czego dziś nie znajdziesz...
Cały żywot tego człowieka był nieustanną gorączką panowania... w najmniejszéj czynności ten pazur lwiéj potęgi carskiéj musiał się dać uczuć. Gdy kreślił drogę żelazną... po Dżengishańsku rzucił ją wprost od stolicy do stolicy... Czém dlań była natura? niewolnicą posłuszną.
Nic go tak nie burzyło jak opór jego władzy, jak cień nieposłuszeństwa, jak możliwość niezależności... Gdzie nie mógł użyć kija jak z Puszkinem, zniżał się do dobroci... ale nie dozwolił, by coś po za sferą jego panowania nie ujęte pozostało...
Miał namiętność przerażania sobą... wzrokiem zabijać chciał i byłby pewnie najszczęśliwszym, gdyby kto od jego wejrzenia padł trupem... Nic go tak nie zobowięzywało jak okazany przed nim przestrach i trwoga. Ilekroć spotkał wzrok człowieka, opierającego mu się, zgnieść go musiał, aby dowieść swéj siły. Zdawało mu się, że nie tylko ludzie, ale natura... winna mu była posłuszeństwo... nie rozumiał, by mu się co oparło...
Ale ten szał panowania miał swą stronę heroiczną, mimo słabości człowieka, był w nim materyał bohatera, była wielkich rzeczy miłość, rycerskiego...
Tak w Londynie, gdy mu omyłką dano bilety na bal, wydany dla biednych emigrantów, których odarł z majątków, przez grzeczność dla patronees... posłał dosyć znaczną sumę...
Pod koniec życia w bliższém wpatrzeniu się w niego, widzi się osłabienie, znużenie, czasem wybuch jakiś, często niekonsekwencyą, wiele słabostek wstydliwych, ale do zgonu jeszcze ogólny rysunek téj postaci ma w sobie coś szatańsko-potężnego...
Przypomina Cezarów Rzymu, którym władza zawracała głowy, poiła ich i wiodła do szałów... Tu szał jest zimny.. żelaznemi okowy ujęty...
Despota dla wszystkich był nim, o ile mógł, i dla siebie.
Czegokolwiek dotknął, znamię jego manii nosiło... Całe państwo ubrał w mundur i wymusztrował po żołniersku, żołnierz był dlań ideałem człowieka, bo posłuszeństwo jest prawem dla żołnierza... Z całéj ludności cesarstwa zrobił sługi, służyć musiał każdy, kto nie chciał służyć a pragnął być niezależnym, stawał się podejrzanym. Rosya szła na komenderówkę... Popów postrzygano w rekruty...
Instytucye, stworzone za Mikołaja, były wszystkie militarnie urządzone. Rozumie się, iż szkoły kadetów szczególną jego zwracały uwagę i troskliwość. To wychowanie komunistyczne, odrywające się od wpływu rodziny a oddające dziecię pod władzę państwa i wpajające mu posłuszeństwo od pieluch, tak było dlań upodobaném, że po szkołach zaprowadził tak zwane kazarmy.
Do takiego to korpusu ja z rąk najczulszéj matki, oblany jéj łzami, oddany byłem... Ale dziecko jeszcze naówczas, dojrzałem wcześnie i niosłem w duszy nasiona, z których się przyszłość moja rozwinąć miała...
Sto razy w pocałunkach powtórzyła mi matka, ognistemi słowy pisząc na mózgu moim: Pamiętaj, że ojciec twój wszystko poświęcił dla Ojczyzny, dla Polski, nawet miłość swą dla mnie i dla siebie, że umarł biednym tułaczem... że ty jesteś, musisz być... Polakiem... że cię mundur moskiewski zmienić nie powinien...
Nauczyła mnie z pacierzem razem prawie wiersza Adama — do matki Polki — wiedziałem, co mnie czeka... Nim wywieziono nas, na chwilę nie rozstając się ze mną, jak katechizmu uczyła mnie obowiązków a zaklinała razem, ażebym święte uczucia krył w sobie jak najgłębiéj.
— Gdy masz co drogiego, mówiła, wszak prawda, dziecko moje, chowasz to, aby ci nie odebrano? Tak powinieneś skryć swą miłość ojczyzny, aby ci jéj wróg nie wyrwał..
Może ta bolesna, uroczysta chwila rozstania była przyczyną, żem ówczesne jéj nauki, z cierpieniem w pierś wszczepione, wbite boleścią, tak dobrze zapamiętał. Niezmierna tęsknica, od któréj zachorowałem, przybywszy do Petersburga — wpoiła mi głębiéj jeszcze przypomnienia macierzyńskie.
W korpusie my młodsi, nie będąc swobodnymi, stósunkowo mieliśmy życie dosyć znośne. Sam cesarz wpadał jak uragan niespodzianie, aby w najróżniejszych porach dnia i nocy przekonać się, iż jego regulamin jest święcie spełniany. Dla młodszych, gdy raz już odbyły się egzercycye i nauki, bywał czasem nadzwyczaj dobrym, dawał się z sobą bawić, szarpać, wywoływał otwarte rozmowy, pragnął prawie być kochanym. Ale to spotykało tylko najmłodszych i — biada temu, co wśród tego rozbrykania wyrwał się ze słowem niebaczném...
Nie wiem, charakter mój, tęsknica czy jakiś wpływ opatrznościowy uczyniły mnie już naówczas skrytym i zamkniętym w sobie. Uczyłem się dysymulacyi instynktowo jako oręża przeciwko prześladowania — wpłynęło to na całe moje życie późniejsze.
Oderwany od pieszczot matki, stałem się chorowitym zrazu i jak owoc nadgryziony od robaka dojrzałem wcześniéj.
Uczyłem się dobrze, słuchałem nie opierając się nigdy, ale na twarzy mojéj musiało być coś, co zdradzało, że na dnie duszy leżała jakaś nieprzejednana cząsteczka... dla tego może Mikołaj, chcąc mnie pozyskać, był szczególniéj względnym i dobrym. Wpływało to na obejście się ze mną przełożonych i na wyszczególnienie pewne. Miałem szczęście być carskim faworytem, choć wcale nie starałem się o to.
Szło mi więc bardzo dobrze i łatwo, nauki nie zdawały się trudnemi... pochwały, bądź co bądź, zachęcały i odżywiały.
Starszych i młodszych było nas naówczas w korpusie wielu — a choć widomie różnicy pochodzenie nie czyniło między nami... lgnęliśmy ku sobie... mogąc po cichu przemówić po polsku i o Polsce. Niestety! wielu z nas o Polsce już tylko po moskiewsku mówiło, bo większa część, ucząc się ciągle i wszystkiego w tym języku — zapominała rodzinnego. Ale ci nawet, co go nie umieli, w uczuciach zachowali coś polskiego. Bądź co bądź, krew, organizm ma pewne siły tajemnicze, niezbadane, zagadkowe... w dziecku tkwi pokoleń idea nierozwinięta, któréj tylko dotknięcia jakiegoś potrzeba, ażeby z uśpienia wyszła i rozwinęła się z tego niedostrzeżonego ziarenka.
Naówczas staje się ten cud psychologom niezrozumiały, że człowiek przypomina, czego nie wiedział... znajduje w sobie to, co w nim przed urodzeniem spoczęło... bije w nim uczucie odgadnione....
W czasie rekreacyi naszych bawiąc się w piłki, gdy czasem opiekuńczy nadzór nad nami zwolniał... opowiadaliśmy sobie o rodzinie, o Polsce... płakaliśmy, przypominając swobodę dni dziecinnych. Starsi umieli wiersze patryotyczne... ja nawet wiele ich pamiętałem. Śpiewaliśmy je po cichu tam, gdzie one głośno nigdy nie zabrzmiały. Rośliśmy tak a z nami rosły uczucia te właśnie najbujniéj, które z nas wykorzenić chciano. Już prawie na wyjściu z korpusu, nie wiem jak... zkąd i przez kogo, dostał się nam do rąk tom poezyi Mickiewicza... a w nim Wallenrod... Słyszałem go czytanym, będąc dzieckiem jeszcze, matka powtarzała z niego wiersze niektóre, książka ta więc tém większe na mnie uczyniła wrażenie, że była jakby echem jakiegoś snu zapomnianego... Rozgorączkowałem się, czytając ją ukradkiem, zapaliła mi się głowa... bohaterstwo wallenrodowskie stało się mym ideałem...
Oto klucz całego życia mojego...
Widzisz przed sobą wcielenie téj idei człowieka, który jéj poświęcił wszystko, który żył dla niéj, frymarczył sercem, złamał wolę, usta nauczył kłamać, twarz nie mówić nic — duszę leżeć pod ryglem zamkniętą.
To obcowanie z ideałem wzmocniło mnie, dało mi doznać rozkoszy nadzwyczajnych i nieopisanych męczarni... Wiedziałem, że do wallenrodowstwa mojego potrzeba mi było oblec aż ów płaszcz mistrza, że musiałem, bądź co bądź, nabyć władzy... W Rosyi nie okupuje się ona ani jeniuszem, ani szlachetnością, ani cnotą — ale jednóm martwém posłuszeństwem... Stałem się więc niewolnikiem, nieubłaganym postrzegaczem najśmieszniejszych przepisów, twardym dla wszystkich, dla siebie najtwardszym.
Szło mi tak szczęśliwie, jakem mógł ledwie zamarzyć. Najtrudniejszym z warunków tego zadania było pozorne zerwanie ze wszystkiém co polskie. Musiałem udawać zapomnienie języka, lekceważenie obyczaju, przeistoczyć się na zewnątrz, a wszystko zamknąć w sobie i pochłonąć.
Jakże tu zliczyć nawet, co się poświęciło dla téj — mrzonki może — mówił daléj wzdychając jenerał — całe życie, bo żyć w atmosferze fałszu w młodości jest to nie mieć tych lat, które są kwiatem żywota ludzkiego. Dla mnie on nie kwitł wcale, wszystko aż do najdroższych uczuć, do tych, co się nie sprzedają — poświęciłem dla porobienia stósunków, dla osiągnięcia władzy, dla wciśnienia się na dwór, wkupienia w ich zaufanie, podkradnienia się w ich myśli...
Musiałem unikać wszystkiego, coby ich naprowadziło na najlżejsze podejrzenie nawet, że we mnie coś polskiego zostało. Wyrzekłem się dla nich — matki! nie mogłem pomódz nikomu, przemówić za nikim...
Tu podał rękę Albinowi z uczuciem.
— Pojmujesz teraz — zawołał — czemu, gdy biedna moja matka przybyła prosić za tobą, znając stósunki, jakie miałem w stolicy — musiałem jéj nawet odmówić i ciebie się zaprzeć. Ale szło o sprawę a dla niéj ofiara człowieka... siebie samego czy kogokolwiek, czémże jest?...
Albin się uśmiechnął.
— Nie tłómacz się bracie, rzekł — to naturalnie wypływa z położenia twojego...
Na twojém miejscu uczyniłbym toż samo. Ale cóż w końcu odniosłeś za korzyści dla sprawy?...
— Korzyści te byłyby ogromne — mówił jenerał — gdyby nie dzisiejszy skład okoliczności, które gmach powoli wznoszony przezemnie obalić mogą i wywrócą pewnie. Zyskałem znajomość najdokładniejszą kraju, ludzi, stósunków, od których znaczna część nieszczęśliwéj naszéj ojczyzny zależy... doszedłem do tych tajni i głębi, do jakich może żaden z naszych nie sięgnął był jeszcze. Nie strzeżono się mnie, widziałem ich takiemi, jakiemi są, nie jakiemi okazać się pragną... Znać nieprzyjaciela, jest to go mieć w ręku. Ale na co się zdała wiedza i te zdobycze moje, gdy wstrząśnienie, które ty uważasz za nieuchronne — wszystko to zniszczy i pochłonie... Z jednéj strony dotknąłem się sfer rządowych i ludzi, z drugiéj potrafiłem dotrzeć do tego, co się u nich zarodem rewolucyi zowie... Jedno z tego wyniosłem przekonanie, to, że gdy o sprawę polska chodzić będzie, w całéj Rosyi jednego za sobą nie znajdziemy człowieka... Świat to oddzielny, o jakim my ani Europa nie ma pojęcia...
Albin posmutniał.
— Ale rewolucya jest konieczną, nieuniknioną, rzekł stanowczo.
— Za tém nieuniknioną będzie jeśli nie zguba nasza to najstraszniejsza walka, jaką kiedykolwiek w obronie swéj stoczyła Polska, mówił Stanisław. Nigdy im bardziéj na rękę nie była rewolucya u nas; my im podamy środki zjednoczenia się, przejednania, a zrzucenia na nas całéj téj szarańczy, która dotąd gryzła ich wewnątrz.
— Nie przypuszczacie więc, byśmy zwyciężyli? spytał Albin.
— Nie przypuszczam, mówił jenerał daléj, może nie dla tego, bym wszystko zasadzał na wojsku, działach i skarbie. Naród może i bez nich pożyć nawet silniejszego od siebie nieprzyjaciela, ale należy mu być istotnie potężnym duchem, spójnym, zorganizowanym, wytrwałym... Brak nam tych właśnie przymiotów, które tryumf sameby zapewnić mogły... Gdzież jedność nasza? gdzie zgoda? gdzie chęć ofiary? gdzie organizacya spójna? gdzie wytrwałość... Fantazya nas unosi na chwilę, płaczemy, rozpadamy się, gotowiśmy rzucić się na bagnety i działa, ale nazajutrz budzimy się ostygli i rozczarowani...
W Rosyi nie ma bohaterów, ale są ludzie przebiegli i wytrwali jak żelazo — nawet pod policzkowaniem i obelgą. Stanisław Karliński pisał w r. 1599, że piechota moskiewska wszystkie przestoi, Moskal dzisiejszy, jak piechota owa, uporem zmoże gorączkę naszę. Omyli się stokroć, poprawi na zimno, zniesie plwociny i upokorzenie, ale pamiętny wiekowéj niewoli stryczek sobie sam gotów zarzucić na szyję, gdy mu każe rząd lub idea, któréj się uczepi.
Ci dawni niewolnicy cara, gdy dziś powoli zaczną się przedzierżgać w niewolników jakichś idei... służyć im będą jak niegdy carowi. — Dodajcie do tego naiwną nieświadomość, nicestwo, które dla nich jest siłą, bo im skrywa wiele niebezpieczeństw dla innych widocznych... a mimo nikczemności ogólnéj narodu spostrzeżecie, że z tém mrowiem walka będzie straszną...
— Przecież, przerwał Albin — coś tam w łonie tego państwa nurtuje, burzy się... jest jakiś pierwiastek rozkładający.
— Tak, ale on posługuje nie naszéj idei, skrajniejszym daleko. Opiera się on na doktrynach niby postępowych a wywrotowych, ostatecznych... Te zaś nam są wstrętliwe i nieposłużą.
Albin słuchał i posępniał... Smutniejszy coraz obraz malował się przed jego oczyma; należał wszakże do tych, którzy, raz przedsięwziąwszy coś, żadnemi argumentami wzruszyć się nie dają.
— Więc zginiemy, rzekł — w najgorszym razie zginiemy bohatersko, heroicznie, ze śpiewem na ustach... z okrzykiem, który sto lat grzmieć będzie nad głowami zabójców... Nasz zgon wyciśnie na ich czole piętno wiekuiste hańby i każdy Moskal odtąd będzie się nazywał katem, na czole ich i pokoleń z nich zrodzonych... czytać będzie przyszłość to wiekuiste

Kat...

— Zakryją stygmat sztuką złota! szepnął jenerał... wzdychając...
Rozmowa przeciągnęła się długo, ale nastrojona na tę nutę żałobną cała była smutkiem... tęsknicą... Oba bracia przeczucia mieli przyszłości czarne... Albin zresztą nie rachował na długą a chciał ją mieć tylko pełną blasku i chwały, choćby męczeństwa...
Tak mówiąc o wszystkiém... bo Albin już nie miał tajemnic dla jenerała, jak skoro przekonał się, iż do pracy narodowéj należał, — wspomniał téż o chwili rozpaczy i zwątpienia, które o mało nie przypłacił śmiercią... Opowiadając o tym wypadku — nie mógł pominąć swojego zbawcy, wymienił więc imię Arsena Prokopowicza...
Usłyszawszy je, Stanisław zbladły przypadł do brata i pochwycił go za ręce, nie dowierzając swym uszom...
— Mów! zaklinam, mów wszystko a wszystko, co tylko wiesz o tym człowieku... jest to mój najzaciętszy nieprzyjaciel... a jako człowiek... znam go, jest to najczynniejszy ajent policyi moskiewskiéj.
Z kolei Albin się przeraził i uderzył rozgorączkowane czoło dłońmi...
— Być żeby to mogło! On!
Jenerał już był nieco oprzytomniał.
— Za to, że jest ajentem trzeciego oddziału, przysięgam ci, że najprzewrotniejszym z ludzi, zaręczam... Wierz mi... Śledzę go, walczę z nim...
— On tu jest! przerwał Albin i — i instynktem uratowałem nas od jego słuchu i oczów, wiedział bowiem o zjeździe, wiedział o tém, żeśmy się zejść mieli w kawiarni tysiąca kolumn.
— Jeśli mnie zobaczy! zawołał jenerał — jeśli się dowie o mnie — jestem zginiony... Może być, że nie wie mojego nazwiska... w takim razie ocaliłeś mnie wczoraj... jeśli ono mu znane, ja nie mogę już do kraju powrócić.
Zamilkli oba...
— Tu trzeba radzić i stanowczo coś obmyśleć — rzekł Albin, którego czoło oblało się zimnym potem, ty bracie jesteś... możesz być zgubionym, ale co gorzéj... jam się go nie strzegł, jam mu wierzył, ja mu mówiłem wszystko, on ma klucz naszych wszystkich robót... Jesteśmy w rękach nieprzyjaciela.
Oba drżący zbledli... chodzili po małéj izdebce... Stanisław okazywał się więcéj przybitym, Albinowi iskry sypały się z oczów...
— Wasza sprawa, bracie — odezwał się, jest podrzędną dziś... główną... sprawa kraju... ten człowiek tu przybył dośledzać reszty... wie tajemnicę naszę... podżegał, służył pozornie, w jego rękach przyszłość... Według mnie nie pozostaje nic, mnie szczególniéj, który się dałem uwieść i byłem narzędziem niewinném zdrady — jak zamordować tego człowieka..
Stanisław spojrzał nań.
— Tak lekko cenisz ludzkie życie? spytał.
— Ale zważże! jestli inny środek? Wszystko zgubione...
— Zdaje mi się, że śmierć jego nic nie ocali..
— Śmierć mu się należy! jako zdrajcy... jako zbójcy, który chciał mordować tysiące... przed jakimkolwiek trybunałem go postawisz, każdy ten wyrok wyrzec musi.
— Tak jest, ale przed jakiś przecie trybunał sprawę wytoczyć należy, ani ty ani ja sędziami być nie możemy, a wszelkiemu zabójstwu politycznemu ja jestem przeciwny. Ono zawsze kala. Wiem, że człowiek ten na śmierć zasłużył, a rękibym nań nie podniósł...
— Dość! zostawcież to mnie i sumieniowi mojemu — dodał Albin gorąco. Sądzę, że już jest niedaleko do rana, pakuj się jenerale i wyjeżdżaj ztąd. Mam powody myśleć, iż nazwiska waszego nie wie, twarz spotkana w ulicy nawet tu wszystkoby mu dało odgadnąć... jedź... zostaw go mnie... zobaczymy...
Albin był tak strasznym, gdy to mówił słowy przerywanemi że jenerał, któremu podał dłoń rozpaloną na pożegnanie... wstrzymał ją chwilę.
— Mój Albinie — rzekł — wstrzymaj się, zaklinam cię, od wszelkiego kroku gwałtownego. Tu za granicą byłbyś ujęty, sądzony jak prosty morderca i dałbyś szyję... a życie twe więcéj warto niżeli tego nikczemnika.
— Zostaw to mnie! zostaw mnie! powtarzał Albin drżący i rozgorączkowany... to moja rzecz — to wina moja... jam obowiązany zło, którego nawarzyłem, naprawić.
— Ale bracie w tém usposobieniu, w jakiém jesteś, nie puszczę cię, zawołał jenerał — chyba mi dasz słowo, że nic nie poczniesz sam... tu... teraz...
Albin spojrzał mu w oczy.
— Nie bój się, rzekł, ja nadto cenię moje życie w téj chwili, kiedy mogę być powołanym do boju za ojczyznę, nie zrobię nic... jednakże czuwać nad nim muszę i nie puszczę go już ztąd, nie porzucę samego, nie dam mu zrobić kroku. Odkąd mi jest podejrzanym, nie mogę spuścić go z oka.
— Podejrzanym! zaśmiał się jenerał — on podejrzanym nie jest — ale jawnym łajdakiem i zdrajcą.
— Tém bardziéj — poprawił się Albin — nas jest tu a przynajmniéj powinno być kilku, osaczyć go tak potrzeba, aby się nie ruszył, nie drgnął bez naszéj wiadomości. Z wczorajszéj jego bytności na obiedzie wnoszę, iż stoi w tym samym co ja hotelu. Mała rozwaga uczy mnie, że o was wiedzieć nie mógł, jeśli się wybierał wczoraj do kawiarni, wiedziałby, co mu groziło, gdybyście go wy poznali.
— W tém masz słuszność — ale mógł widzieć nie będąc widzianym.
Albin potrząsł głową. — Nie — nie wiedział, kto będzie i po to szedł, aby się tego dowiedzieć.
Bóg łaskaw, że ja, jakimś instynktem tknięty, nie wygadałem mu się wczoraj. Jedź więc spokojny, jenerale, ale jedź zaraz, nie tracąc chwili czasu. Czyś się meldował i czy wiedziano twe nazwisko?
— Nie — podałem inne...
— No! to wszystko ocalone jeszcze...
Opatrzność czuwała nad nami, a już my z rąk go nie puścimy... On tam z najwyższą niecierpliwością na mnie oczekiwać musi...
Zatarł dłonie.
— No! panie zbawco! zawołał — teraz gra między nami dwoma!!
Jenerale — chwili nie ma do stracenia, jedź natychmiast... pierwszy pociąg niech cię wiezie, gdzie chcesz, ale precz ztąd...
— Słowo? daj mi słowo — przerwał Stanisław, bo cię nie puszczę...
— Słowo, że nie nie pocznę sam... podchwycił Albin — ale jeśli mi każą go sprzątnąć... O! nie zawaham się ani chwili...
Jenerał ze łzami w oczach począł go ściskać — Albinie! rzekł — Albinie drogi... niech to dopełni, kto chce ale nie ty — błagam cię...
Ale już Albin, ucałowawszy go serdecznie, nie mówiąc nic, rzucił się do drzwi i zbiegł po wschodach na dół...
Nie wiedział pewnie, jak się dostał do Szwedzkiego Hotelu, tu ledwie się potrafił dodzwonić, by mu otworzono, tak błogim snem ujęci byli wszyscy, począwszy od stróża pilnującego dzwonka, Szwajcara... aż do kelnerów i służby... Znalazł klucz swój na numerze, lichtarz ze świecą i w gwóźdź przy kluczu wbity bilet... radzcy Nikityna, który dopraszał się usilnie, aby, o jakiéjkolwiek powróci godzinie, był łaskaw niezwłocznie się z nim widzieć pod numerem 13... Tego właśnie potrzeba było Albinowi... namyślał się krótko... zawahał i zamiast wprost do siebie śmiałym krokiem podążył pod wskazany numer. Drzwi zostawiono nie zaryglowane ze środka... para tylko butów wyrzuconych na korytarz świadczyła, że gospodarz był w domu... Albin wszedł. Było ciemno, Arsen Prokopowicz obwinięty we flanelowe kołdry spoczywał pod kotarą, blask, który go przebudził, nieco go przestraszył, zerwał się zbladły, siadając na łóżku... ale ujrzawszy Albina ochłonął.
— Przyszedłem dać dobra noc, kiedy już znaczna część nocy upłynęła — odezwał się, wcale po sobie nie dając poznać, co się w nim działo — Albin. — Śpijże pan... a ja przyjdę jutro rano... mam rzeczy ważne do powiedzenia...
— A więc — któraż godzina? chwytając za zegarek schrypłym głosem zapytał Moskal... co? czwarta? gdzieżeście byli tak długo?
— Czekaliśmy we dwóch... na przybycie reszty... spokojnie rzekł chłopak pokaszlując — ale nikt nie przybył. i
— Nikt nie przybył? to nie może być! to być nie może... potrząsając głową odezwał się Arsen... co mi pleciesz... i siedzieliście do czwartéj?
Niedowierzająco spojrzał mu w oczy.
— W takich razach, jak na pojedynku, rzekł Albin, trwa się na placu do ostatniéj godziny! Ale to zdrada...
— Jaka zdrada! ruszając ramionami i ziewając począł Moskal... ot! po prostu gdzieś posłów albo lada dziewczyna albo dobry szampan zatrzymał. Ja to znam... Idź spać — jutro rano pomówimy... któż był...
— Jeden tylko, odezwał się Albin, wymieniając wodza, którego wiedział, że imię nie było tajemnicą a osoba nie ulegała niebezpieczeństwu. Nadto był znanym powszechnie.
— To warchoł i paplacz! rzekł Arsen, ziewając powtórnie — zatém do jutra...
— Dobra noc — do jutra...
Albin choć ze wstrętem wyciągnął doń rękę, a Moskal zaspany legł co najprędzéj w poduszki.
W takiém usposobieniu, w jakie Albina wprawiły rozmowy dnia tego, mimo znużenia podróży, choroby i osłabienia usnąć mu było niepodobna, gorączka się tylko zwiększyła znacznie... Miotał się z myślami, co począć z Arsenem Prokopewiczem, i nie znajdował innéj rady na grożące niebezpieczeństwo nad tę straszliwą... śmierć, od któréj właśnie ten człowiek go ocalił.
W pierwszéj chwili gwałtownego oburzenia nie pamiętał na to, że Moskal powstrzymał go nad brzegiem przepaści i uratował bądź co bądź od popełnienia bezrozumnéj zbrodni... Miałże się targnąć na niego? Z drugiéj strony jak było zapobiedz, aby tajny ajent policyjny, a o tém powątpiewać już nie mógł, iż Arsen Prokopowicz był nim — nie wydał wszystkiego, nie zgubił tysiąca ludzi i nie obalił może całéj sprawy? Łamał sobie nad tém głowę napróżno... nie widząc wyjścia z położenia trudnego — musiał wybrać drogę pośrednią zwłoki... fałszu, ociągania się, dopókiby jakiś traf szczęśliwy nie wywiódł go z tego straszliwego dilemmatu... zabicia zbawcy lub dopuszczenia, ażeby przezeń sprawą kraju zgubioną została...
Ranek zastał go jeszcze znękanego i przybitego... Co tu było począć? co począć? Wiedział tylko, że zwlec należy... i postanowił przeciągnąć pobyt jego w Brukseli, gdzie on mniéj przynajmniéj był niebezpiecznym a z oka go nie spuszczać.
Nim Arsen Prokopowicz wstał, zostawiwszy służącéj parę słów do niego z prośbą, by nań oczekiwał, Albin wybiegł na miasto. Przypomniał sobie, iż miał parę adresów osób, do których mógł się udać o pomoc i poradę. Oba one dano mu z Warszawy do nieznajomych, z których jeden był emigrantem z fantazyi, drugi wychodzcem starym z r. 1831. Czekając, który z nich większe w nim obudzi zaufanie, Albin postanowił zapoznać się z obydwoma, a potém zwierzyć, się otwarcie z trudnego położenia swojego. Emigrant z r. 1831 był kawalerem, a stał na piątém piętrze starego domu, w jednéj z najmniéj nowych i najbrudniejszych uliczek miasta. Godzina była bardzo wczesna... ale sprawa pilna... Albin, spytawszy portyera o obywatela Korwina, którego tu przechrzcono na Mr. de Corvin, i otrzymawszy zdziwioną odpowiedź, że o téj porze nikt z domu nie wychodzi — począł drapać się na piąte piętro... Wschody, jak zwykle paradne z razu, na trzeciém już nieco były opuszczone, na czwartém brudne i koszlawe, a do piątego wiodły mało co lepsze od drabinki. Na jedném z drzwiczek w kurytarzu przylepiona była kartka, służyć mogąca za wskazówkę:

Mr. C. de Corvin
artiste peintre.

Albin zapukał...
Entrez! que diable... mais il fait jour à peine — było odpowiedzią.
Biedny chłopak, któremu wschody odjęły oddech i zmęczyły straszliwie, musiał chwilkę wypoczywać, nim wszedł...
Izdebka nie wielka z oknem na duchy... uboga, biedna... nędzna prawie... W kącie łóżeczko liche, a nad niém stary mundur, ładownica, szabla... Na kilku statkach rozrzucone rzeczy, na stoliku fajki, niedopalone cygara, machinka do robienia kawy, zgaszona świeca i razem niby jakieś przybory do malowania...
Z głębi łoża wystawało popiersie ogorzałe, w szlafmycy, z ogromnemi wąsami siwemi, z twarzą wpadłą, ale oczyma drapieżnemi i zaiskrzonemi jeszcze niewczesném przebudzeniem.
Zobaczywszy Albina, który zrazu przemówić nie mógł, gospodarz czekał na jego odezwanie się, widocznie gotując się łajać. Polska mowa rozbroiła go... i twarz nieco się wyjaśniła gdy Albin rzekł.
— Przychodzę do szanownego ziomka! w bardzo pilnéj sprawie... proszę mi przebaczyć niestósowną godzinę.
— A! swój! zawołał nagle uradowany p. Korwin, zrzucając odzież nagromadzoną ma krześle... Chodże, siadaj tu... siadaj...
I wyciągnął mu żylastą ogromną dłoń drzącą od wzruszenia...
— Polak jesteś... Polak...?
Albin siadł, kaszląc..
— Chwilkę... niech mi się kaszel uspokoi.
— Co u licha... choryś? zapytał stary...
— Nic, mam suchoty... spokojnie rzekł Albin.
— Piękne nic! niech diabli wezmą... ale wykaszlajże się i gadaj...
— Dano mi z kraju na wszelki wypadek adres wasz szanowny kapitanie... mówił Albin... Jestem w dosyć przykrém położeniu i to mnie zmusza.
— Co u kaduka! przerwał Korwin... w przykrém położeniu! pewnie goły, a toś pięknie trafił.
— A! nie... nie... o co innego idzie, uśmiechnął się Albin.
— Jak tylko o co innego to chodzi... to dobrze, byle nie o pieniądze, bo tego u mnie i diabeł nie dostanie.
Widzisz moje dziecko... spojrz na tę izdebkę... przypatrz się, odgadniesz z niéj życie... Niegdyś właściciel trzech pięknych wiosek na Wołyniu... dla miłéj ojczyzny cierpię trzydzieści lat głód, chłód i poniewierkę... a w moich wioskach, smutno rzec, nie Moskal się rozsiada, ale rodzony brat, który dotąd przez lat trzy razy dziesięć nie miał czasu przysłać mi ani dwudziestu groszy... oto dola emigrancka!
Niechby go zresztą czort kopnął z jego pieniędzmi — dodał kapitan.. ale mi nie dał dobrego słowa... nie pozdrowił — zaparł się... Widocznie lęka się, żebym go nie spytał o rachunki...
Stary żołnierz westchnął — tak mu pilno było wygadać się, że Albinowi nie dał ust otworzyć... wygadać się tym językiem miłym... językiem młodości, pełnym wspomnień, brzmień pełnym, obudzających łzy i uśmiechy.
— A! dziecko moje, na straszne próby naraża wygnanie nas — to nas, ale tych, którym z oczu nikniemy... myśmy nędzarzami oni się stają nędznikami.
Ale o to widzisz asindziéj, na co zeszło potomkowi Korwinów... maluję, ja com się nigdy nie uczył, tabakierki, wachlarze i pudełka... Dla chleba... Mógłbym może i co lepszego zrobić, bo mi natura nie poskąpiła talentu... jak wszyscy przyznają... ale te szelmy artyści z profesyi nie dopuszczą nigdzie.. Więc dla kupców smaruję... i żyję. A jak żyję! nie pytaj! Psy u mnie w Czamirowie lepiéj jadły niż ja tutaj... Żołądek nauczył się trawić koninę, kota ukrytego pod postacią zająca... wszelki gnój i paskudztwo... Gdyby nie ten poczciwy absynt... dawnoby mnie diabli wzięli...
Albin cierpliwie słuchał...
— Ale ja ci prawię moję historyą... rzekł w końcu — a ty może masz co pilnego.
No — to już słucham — mów.
— Panie kapitanie... pozwól, abym ci ustęp z mojéj historyi opowiedział — rzekł Albin — potém rozsądzisz, czy rzecz pilna i jakiéj wagi. Nie zacznę od kolebki, ale od najbliższych czasów.
Stary wiarus okrył się nieco kółdrą, gdyż w jego pokoiku na poddaszu znamienicie było zimno.
— Mów, odparł, słucham.
Przybyły rozpoczął od uwolnienia swego z niewoli, a krótce opowiedział wypadki: ocalenie życia przez Arsena... dalsze losy, stósunki z nim, aż do ostatka i do odkrycia, w czyich się znajdował rękach.
Stary słuchał z uwagą natężoną, niekiedy klął, zapalił dla rozbudzenia brűle-guele, którą mu podał Albin ze stolika, nałożywszy diabelskim tytuniem... Wreszcie doszedłszły do tego, że Arsen się okazał ajentem policyjnym, wykrzyknął: A to szelma!! a to go bestyą powiesić... i to nie jutro ale dzisiaj,
— Mój kapitanie, przerwał Albin, ale on mi życie ocalił...
Korwin się zadumał, poprawił szlafmycę. Czysty melodramat! zawołał, tfu! co bo to za historya... chyba ty komponujesz...
— Kapitanie, święta prawda.
— Ale któż ci tu na nią poradzi... sądu Salomonowegoby trzeba, a jam nie Salomon... jak Boga kocham!!
Zamyślił się głęboko kapitan, spojrzał z ukosa na szablę wiszącą na ścianie i nic nie mówił, pykając ze swéj fajeczki.
— Słuchajże no, rzekł — kładąc rękę na dłoni Albina — a nie mógłbym ja gdzie tego łajdaka zobaczyć?...
— Na co?
— Nic, nic, tak sobie jedynie jako artysta, ciekawym fizyognomii psiéj wiary... odrysowałbym go może. Uważasz, zaprowadź go po południu do której kawiarni do Szwajcarów, ja tam będę absynt pił. Nic, nic, tylko go zobaczyć chcę...
Uśmiechnął się dziwnie... Albin patrzał, jakby chciał myśl odgadnąć, ale kapitan już wrócił do pierwszego opowiadania i zdawał się nie zważać...
— Widzisz, panie, dziedzica trzech pięknych wiosek, ze starożytnego domu Korwinów, tułacza... biedaka... ale trwającego w protestacyi do końca... usqe ad finem i mającego nadzieję w Bogu, że jeszcze zobaczy ziemię ojczystą i na niéj kości położy. Ale kto wówczas zaśpiewa Tadeusza, to pan brat, gdy mu powiem od progu kłaniając się nisko — Czołem... bądź oddaj zagrabiony Czamirów, Budki i Wyrwanowo!! Będzie śmiechu. Po chwilce spoczynku... wziął za rękę Albina.
— Ku wieczorowi u Szwajcarów... staw się z nim, i nie pytaj nic... ale zrób jak mówię.
Po krótkich jeszcze kilku słowach, nic tu nieuzyskawszy, Albin wyjść musiał, powoli spuścił się z tych wschodów niemiłosiernie długich... Było już szczęściem po ósméj i drugie odwiedziny u wskazanego mu na adresie p. Emila..... zdawały się łatwiejszemi o téj porze, chociaż z pierwszych miarkując, nie wielką i w nich pokładał nadzieję.
P. Emil, emigrant dobrowolny, stół w innéj części miasta daleko świeższéj i porządniejszéj a w dodatku tylko na drugiém piętrze. Bardzo świeżuchna, w białym czepeczku bona, zażądała zameldowania i Albin musiał dać kartę, dopisawszy na niéj słów parę. Emil był w łóżku także, ale po krótkiéj wyczekiwania chwili ukazał się w paradnym szlafroku podbitym aksamitem, pąsowym dolnym stroju i czapeczce wschodniéj na głowie. Był to mężczyzna młody, rysów twarzy zmęczonych, oczów przygasłych... policzków wpadłych... i mimo niezmiernéj uprzejmości odrażający czémś niewytłómaczoném...
Pokoiki, które zajmował, świeże były, eleganckie, pełne fraszek i dowodziły, że gospodarzowi na emigracyi tak bardzo się źle nie działo.
Albin mu się przedstawił, przyjęcie było uprzejme, ale zakłopotane i zimne nieco, nie dawało ochoty do wynurzeń.
To téż pociągnięty do tłómaczenia się Albin w skróceniu tylko opowiedział co się go tyczyło i — proszę radę.
P. Emil potarł czoło.
— Niesłychanie trudne położenie, zaczął — ja... mimo najżywszéj chęci nie wiem, czy co potrafię, ale mogę jedno... mogę kilku dobrych Polaków, moich znajomych zebrać, naradzić się z nimi, a co postanowimy i obmyślim... po zakomunikowaniu panu... będziemy się starali wykonać.
Po tym wyroku ferowanym nieodwołalnie, p. Emil podał cygaro i starał się odwrócić rozmowę, która go widocznie niepokoiła.
— Pan nie wątpi, że każdy z nas radby służyć krajowi, spełniać rozkazy... ale są czasem takie wypadki zawikłane, jak o to ten właśnie... A potém, cóż tu radzić! Toby się nie mogło inaczéj skończyć jak fatalnie... krwawo, a ja... jestem wwikłany w interesa... mam tak ważne na barkach...
Oniby powinni w kraju wiedzieć, do jakich interesów ja się ofiarowałem... s’il y a des affaires d’argent, z kupcami, kontraktowanie broni, amunicyi itp., on n’a qu’a me le dire et à en voyer des fonds podejmuje się... Ja tu jestem bardzo dobrze położony w handlu... le crédit... est difficile, mais argent comptant nous ferons des affaires magnifiques.
Albin, nie mając żadnego polecenia podobnego, zamilkł...
— Właśnie, jeśliby w czémś takiém potrzebowano mnie, mówił Emil, dałem mój adres... bo tylko w tego rodzaju sprawach istotnie pomocnym być mogę... Et dites leur, je vous en prie, que sans argent, rien ne se fait...:
Albin sprowadził rozmowę do innego założenia, wracając do Moskala, do siebie i prosząc o pomoc, o radę.
— Natychmiast rozmówię się o to z kilką towarzyszami... będę na śniadaniu w mieście! Możebyśmy gdzie co razem przekąsili? ostrzygi są doskonałe...
Przybyły podziękował.
Zgodzono się na przedpołudniową schadzkę w kawiarni, dokąd Emil z towarzyszami przybyć mieli. Wszystko to wcale nie zadowolniło Albina... ale cóż było począć? Spojrzawszy na pana Emila, nie wiele się po nim spodziewał a pomówiwszy z nim, wyniósł przekonanie jeszcze gorsze... Bona i apartament, szlafrok i cygara, zdradzały rozmiękłego sybarytę, który do żadnego czynu nie był zdolnym. Starło się nawet z niego piętno krajowe... wyglądał na belgijskiego Francuza tak dobrze, iż mógł za niego uchodzić... Dziesięć lat pobytu w stolicy téj zmieniają bardzo człowieka szczególniéj w młodości...
Nie było już co innego do czynienia, tylko powracać do hotelu i spieszyć samemu dozorować Arsena Prokopowicza... Albin pobiegł i szczęściem jeszcze go zastał nawet w łóżku... co go uspokoiło, bo się obawiał, ażeby listów jakich nie pisał... Moskal wczorajszego wieczora nie złapawszy nikogo w kawiarni, po długiém oczekiwaniu poszedł klnąc do teatru... w teatrze pono zrobił jakąś miłą nader znajomość, z którą jadł wieczerzę i pił szampana... Zabawiło go to dosyć długo znowu, tak że dobrze z północy usnął i nie miał wielkiéj ochoty wstawać rano. Albin zastał go ziewającego przeraźliwie, w złym humorze, ale dopominającego się sprawozdania szczegółowego...
— No, cóż tu robisz? gdzie latasz? kogoś widział? spytał mierząc go oczyma przenikliwemi... jesteś chory? może jakie ekscesa popełniasz? hę? ta Bruksella, to Sodoma i Gomorha? Ale słuchaj, mnie to nic, jeszcze Moskala djabli nie wezmą, a ty krwią plujesz, najmniejsze nadużycie... możesz... możesz — gegnąć...
(Użył odpowiedniego wyrazu w innym języku.) Albin smutnie się uśmiechnął.
— Bądź pan spokojnym, rzekł... wiem, że teraz życie moje nie do mnie, do ojczyzny należy — nie popełnię ekscessu... Alem smutny, znękany, przybity, bo nikogo nie znajduję na miejscu i w terminie wyznaczonym... Nieposłuszeństwo, anarchia, rozprzężenie.
— Nu! nu! zaśmiał się Arsen, toż to wasze polskie cnoty? hę? u was respublica tém stała i... wywaliła się w końcu... Nie mieliście jeszcze czasu oduczyć się samowoli... Zawsze liberum veto!
Albin nie bronił i nie chciał przeczyć, kosztowało go kłamstwo, ale musiał kłamać i ciągnął daléj.
— Ponieważ tu idzie o porozumienie się najwyższéj wagi — rzekł, musiałem telegrafować do Paryża, do Warszawy... na wszystkie strony... a dziś czekam odpowiedzi i siedzę.
Nieprawdaż Arsenie Prokopowiczu, że dzień spędzim razem?
Pytanie musiało być niezręczne, gdyż Moskal spojrzał zdziwiony...
— Chciałbym trochę choć odpocząć — dodał Albin, rzucając się w krzesło, od wczora prawie jestem na nogach, czuję się osłabionym... potrzebuję wytchnienia... a wy? macie co pilnego do roboty?
— Ja... ja? rzekł powoli Arsen... tak dalece nic, pójdziemy razem na śniadanie... no! poteém... zobaczym. Obiad w hotelu... A kiedy się spodziewacie odpowiedzi na telegramy wasze?
— Nie wiem, każdéj chwili.
— Nie ma tu kogo z takich, coby wam lub mnie widzieć się z nimi i pogadać wypadało? hę...
— Nikogo, oprócz... wodza... rzekł Albin.
— Nu! temu, ja wiem, pilnoby było wszystko zaraz w garść wziąć — odparł Arsen... To paplacz... no — ale i jegoby warto zobaczyć i — wypatroszyć. On ma swoich w kraju...
— Teraz już nie, podchwycił Albin, wpływ jego zmniejszony a raczéj zredukowany do zera...
Arsen nic nie odpowiedział... Dał mu się Albin ubrać powoli, przygotować do wyjścia i w duszy postanowił nie opuszczać, o ile się tylko da. Moskal téż szczęściem do czynienia nic nie miał i towarzysza pozbywać się nie potrzebował. Dzień więc zszedł wedle nakreślonego programu aż do obiadu... Po obiedzie Albin sam wnioskował, ażeby zajść do kawiarni szwajcarskiéj, w któréj demokratyczne towarzystwo zwykło się było zgromadzać.
Po obiedzie, który humor Moskala znacznie poprawił zgoda była łatwą, poszli więc... razem...
Zastali tu, jak prawie co dzień, mnogich gości dosyć wrzawliwie zabawiających się swobodną rozmową, dominami i kwaśném piwem belgijskiém, które przypomnieniem narodowych szczy (kwasu) Moskalowi się podobało... Albin wybrał kątek w sali jak najustronniejszy — zasiedli...
Ledwie wśród dymu rozpatrzyć się nieco mogli, gdy z czapeczką na bakier, z fajeczką w ustach, ubrany w niebieską bluzę, na wierzch starego czarnego fraka włożoną (którą Lelewel uczynił popularną), zjawił się z siwemi wąsami jegomość. Zdala już krocząc w sąsiedztwo stolika, przy którym zajął miejsce Albin, dał mu znak, że go nie zna. Był to — nieco trudny w istocie do poznania w nowéj téj postaci, p. de Corvin... Siadł tuż... stuknął na garsona i kazał sobie podać absyntu...
Mina znać jego uderzyła Moskala zaraz, spytał towarzysza, czy go nie zna lub nie wie, kto to taki; Albin w milczeniu ramionami ruszył.
Przybyły z podełba spojrzał na Moskala, jak gdyby go mierzył, potém odchrząknął, splunął i na łokciu się oparłszy, począł śmierdzący dym ze swéj fajeczki nader umiejętnie puszczać w oczy sąsiadowi. Arsen Prokopowicz, nie posądzając go o złe intencye, odsunął się nieco...
Sapristi! zawołała bluza — mon tabac vous creve-t’il les yeux?
Monsieur... począł Arsen...
Je ne suis pas Monsieur, je suis citoyen...
Citoyen...à votre aise.
Je l’espère bien, et sans votre permission...
Po krótkiéj chwili milczenia ciągle po francusku spytała bluza.
Kto Waćpan jesteś?
Moskala zaczynało to łechtać nieprzyjemnie.
— Dla czego się pan mnie pytasz o to?
Bluza popatrzyła nań długo. — Bo mi się fizyognomia wasza nie podoba.
— Bardzo mnie to smuci, odpowiedział Moskal, ale mimo najlepszéj chęci odmienić jéj nie mogę...
— Szkoda, bo paskudna! dodał Korwin... Waćpan musisz być Tatar... czy...
Arsen Prokopowicz zaczynał blednąć.
— Chodźmy, rzekł do Albina...
Bluza pochwyciła go za rękę...
— Co to? myślicie uciekać? cóż to to znaczy? czyś Waćpan tchórz? czy masz mnie za pijanego? hę!
— Pozwól pan sobie powiedzieć, żywo odparł Arsen, żem pana niczém nie obraził, rozmowy nie rozpoczynał a że burd karczemnych nie lubię...
Skłonił się...
— Chodźmy, rzekł do Albina... to człowiek pijany.
— Czekaj pan — odparł bluzowy — jest obraza honoru, pan mnie masz za kogoś, co wszczyna burdy? hę! chcesz uchodzić! Ja na to nie pozwolę...
Albin, który był z łatwością dostrzegł zamiar p. Korwina, mocno się zmięszał, szukanie zaczepki nie zdało mu się szczęśliwym wymysłem...
Arsen Prokopowicz znowu, niechcąc za tchórza uchodzić, choć oburzony i zlękniony razem, — usiadł.
Nastąpiła chwila milczenia.
W oddaleniu krążący wśród mgły cygar ukazał się p. Emil i dwóch jakichś jego towarzyszów... Dosyć zręcznie udawali, że szukają miejsca. Albinowi wypadało ich nie widzieć, ale serce mu bić zaczynało, nie rozumiał, jak się to wszystko skończy.
— Obywatelu Tatarze — odezwał się Korwin — jestem z powołania artystą i fizyognomistą, — powiedz mi téż, sans vous offenser, jaka kraina cię wydała?
Arsen udawał, że nie słyszy.
— Zakładam się o konsumacyą... że pochodzisz ze stepu Kirgiz-Kajsuków... Moskal począł żywą z Albinem rozmowę, aby uniknąć odpowiedzi... Korwin zmienił miejsce, absynt zabrał i przysiadł się tuż do Arsena..
— Gdybym miał taką twarz... rzekł, puszczając mu dym w oczy... kazałbym ją sobie przemalować lub orthopedycznie przerobić! Są na to teraz majstrowie...
— Mości panie, zawołał głośno Moskal, wybuchając gniewem — Vous m’insultez??
Mais oui! mais oui! et — après?
Arsen Prokopowicz drżał...
— Gdyby to nie było w takiém miejscu...
— Chodźmy na inne miejsce zawołał kapitan.
— Ale czegóż pan chcesz odemnie? krzyknął Moskal — ja pana nie znam!
— I ja pana znać nie mam szczęścia, mówił kapitan, śmiejąc się, ale się sobie zarekomendujemy, kapitan Kazimierz Korwin... z pułku czwartego ułanów... dymisyonowany z krzyżem złotym... No — a wy?
Arsen Prokopowicz zagryzł wargi.
— Chodźmy, zawołał do Albina — to coś niezrozumiałego... Wstawał, aby iść już, gdy Korwin go pochwycił za rękę gwałtownie i posadził.
— Ale nie opuszczajże pan mnie, niech się napatrzę téj twarzy... dali pan... oryginalna... W Europie takich typów nie znaleść...
WPan tego pewnie nie wiesz, że ja tu całéj Brukselli jestem znany z naprawiania fizyognomii... Jabym i waćpanu ją rad zrektyfikować...
Moskal drzał cały... wstrzymywał się wszakże w jakiéjś obawie niewysłowionéj. Zdało mu się, że wszystkich oczy wrażo są nań zwrócone, że tłum otaczający czeka tylko wybuchu, aby się nań rzucić.. Położenie było krytyczne, spróbował wyjść jeszcze z niego dowcipem, na który trudno mu się zdobyć było.
— Panie kapitanie — odparł — ja z mojéj twarzy jestem zupełnie zadowolnionym a wyznaję panu, że nadto starych wojskowych szanuję, bym im, pod wrażeniem absyntu, nieco ostrych żarcików... nie tolerował...
— Ale przyznaj, że jesteś Moskal — począł Korwin, ja Moskala w pieklebym zwąchał. Każdy dziegciem śmierdzi i kwaśną kapustą...
Spojrzał na Arsena, który udawał, że się śmieje.
— Masz waćpan przymiot rzadki, że jesteś cierpliwy nad wszelkie pojęcie — rzekł. Gdyby mnie ktoś podobnie drażnił... wiem, cobym zrobił...
— Proszę o radę... spytał Arsen.
— Rzuciłbym mu moję kartę i powiedział... do jutra!
Moskal pobladł jeszcze bardziéj, ale chociaż zawahawszy się dobył biletu (fałszywego), położył go na stole, skłonił się i tym razem korzystając z chwili wyczytywania, szybko, ciągnąc za sobą Albina, uchodzić zaczął...
Wśród natłoku nie łatwo się było przecisnąć. Moskal wszakże, gnany strachem, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego, co się działo... uchodził tak zręcznie, iż nim się kapitan stary ocknął, był już u drzwi. Albin nie mógł go opuścić... Wyszli w ulicę... tu dopiero wściekłość porwała prawdziwa... Moskala... mówić nie mógł, sapał tylko i mruczał jak niedźwiedź... biegnąc nazad do hotelu. Towarzysz ledwie mógł go dogonić... nie zaczepiając ni słowem.
Położenie Albina było przykre nad wyraz... Moskal, choć nie miał najmniejszéj przyczyny podejrzywania go, w rozbudzonéj nienawiści dla Polaków i jego wcielił — nie odzywał się, pogardliwie unikając i burząc się w sobie samym. Opuścić go w takiéj chwili nie było podobna, szli więc razem... — To waryat... pijak jakiś... zbójca! zawołał wreście Arsen, gdy się już do hotelu zbliżali — ja dam znać policyi — to nie może mu ujść bezkarnie...
— Ale się wszystko kończy na chwilowéj téj nieprzyjemności, odezwał się głosem osłabłym Albin — nie warto z tego robić historyi.
Moskal spojrzał nań, jakkolwiek zajęty w téj chwili sobą, nie mógł się wstrzymać od wykrzyku, wywołanego twarzą Albina straszliwie zmienioną. Albin słaniał się idąc, zmęczenie, gorączka, bezsenność, wzruszenie zresztą nagle tak stan jego pogorszyły, że, ledwie dowlekłszy się do drzwi hotelu, musiał się oprzeć o ścianę... krew mu z ust straszliwie buchnęła... nie miał już siły iść daléj.
Dwóch ludzi powoli zawlokło go na górę. Moskal, dosyć obojętnie powiedziawszy słów kilka, odszedł do swojego numeru. Posłano natychmiast po hotelowego doktora...
Albin tymczasem pozostał na sofie, pasując się z osłabieniem, czując niebezpieczeństwo i przerażając się myślą, iż może go śmierć pochwycić nagle, oswobadzając Arsena... To tylko jedno zajmowało go jeszcze... był przygotowany do takiego końca, czuł, że resztę życia w ostatnich miesiącach pracą nad siły wyczerpał... Niepokój ten pogorszył jeszcze stan jego...
Nadszedł lekarz nareszcie... obejrzał chorego, rozpytał, siadł na krześle zadumany, nic nie powiedział, zapisał lekarstwo jakieś mające uspokoić, nakazał położyć się w łóżku i nie wychodzić z domu — i odszedł... wprost do gospodarza, którego był osobistym przyjacielem. Temu oznajmił nieprzyjemną nowinę, że jeden z jego gości (wymienił numer) wedle wszelkiego podobieństwa umrze w nocy lub nadedniem. Kryzys ostatnia była tak silna, stan tak niebezpieczny, iż żadnéj uratowania, nawet przedłużenia choroby nie zostawało nadziei...
Sam jeden Albin spoczywał tak na łóżku, świadomy po części swojego stanu, gryząc się tém jedném, że nie miał i nie wiedział, komu ma zdać swą tajemnicę, nadzór i spuściznę obowiązków. Mimo nie wielkiéj a raczéj żadnéj ufności w Emilu, wysłał po niego, ale p. Emil był w teatrze, a po widowisku nie powracał zwykle chyba nadedniem, karteczka więc nakreślona drżącą ręką pozostała w rękach bony... Kapitana Korwina wezwać nie było podobna po awanturze w kawiarni, mógł się tu bowiem spotkać z Arsenem a takby się wszystko wydało. Ostatkiem sił napisawszy list, który natychmiast rzucić kazał na pocztę, Albin pozostał w łóżku, niecierpliwie pijąc dane lekarstwo...
Arsen się nie pokazywał, złość swą i rozdraźnienie skrył u siebie... przechadzając się po pokoju, snując zemsty plany, klnąc i pijąc grog, który sobie przyprawiał...
Nadeszła noc... w hotelu cisza... Albin uczuł się nieco lepiéj i podłożywszy poduszki usnął kamiennym snem... poprzednikiem wiecznego snu... stojącego już u progu... Z tego uśpienia biedny męczennik już się nie miał przebudzić. W ostatniéj godzinie osamotniony marzył o rodzinie, o przybranéj matce, o Misi... o kraju... mgłą zaszły zmięszane obrazy... i znikły... Albina nie było już na świecie. Stało się, co lekarz przepowiedział; śmierć przyszła cicho, powoli i w chwili, gdy najbardziéj żyć jeszcze pragnął... porwała go z pola walki...
Stało się to tak niepostrzeżenie, iż sługa, któréj czuwać kazano przy chorym, widząc go śpiącym spokojnie, odeszła także odpocząć.
W hotelu następowała cisza... światła gasły... Podróżni usypiali... Jeden tylko Arsen Prokopowicz położyć się nie mógł, klął i odgrażał się, wspomnienie sceny w kawiarni co chwila wracało i wprawiało go we wściekłość.
Namyślał się co począć z sobą, choroba Albina, któréj niebezpieczeństwa nie przypuszczał, zwłoki w różnych projektach niecierpliwiły go, osnuwał plany nowe... a zagrzany grogiem świetnie je w głowie rozwijał. Było już z północy gdy nareszcie ziewać począł — miał się spać położyć, ale przypomniał sobie Albina.
— Trzeba pójść zobaczyć, co się z tym trutniem dzieje, rzekł w duchu... Całéj téj głupiéj biedy narobił mi, prowadząc do kawiarni... ale on temu zresztą nie winien...
Wziął za świecę, napił się ze szklanki grogu resztę i wyszedł. Na korytarzach światła były pogaszone, cisza zupełna, żywéj duszy. Arsen szedł powoli... Zapukał do drzwi... żadnéj odpowiedzi, po raz drugi... nic... Popróbował klamki, nie było zamknięte... wszedł po cichu... Na stoliku przy chorym paliła się osłoniona świeca. Albin spał na podniesionych poduszkach z twarzą dziwnie wypogodzoną, ale dziwnie bladą. Moskal stanął... patrzał długo.
— Śmieszna rzecz, rzekł w duchu, zupełnie tak wygląda jakby umarły... żółty...
Zbliżył się nieco...
— Ale to dobrze, że usnął...
Chciał posłyszeć oddech... Znowu dziwna rzecz; z téj piersi, zwykle ciężko chwytającéj powietrze, nie dobywał się dech najmniejszy, nie poruszał się... Usta były sine... czoło żółte... Arsen zwolna przyłożył rękę, chcąc zobaczyć, czy jest gorączka... uderzyło go, że twarz była trupio zimna...
Stanął nieco przerażony.
— Ale to nie może być! zawołał w duchu, to nie może być...
Porwał za rękę, ręka była martwa i stwardniała; Moskal sądził jeszcze, iż omdlenie mogło przybrać ten pozór śmierci... począł go targać i cucić...
Albin nie żył. — Nie było najmniejszéj wątpliwości.
Arsen Prokopowicz stanął wryty, począł się namyślać, potarł czoło i przeszedł się parę razy po pokoju.
— Ot to mi figla spłatał... zawołał. Nie żyje... no! nie żyje... Ale po co ja mam się plątać w kłopoty... ja nic o tém nie wiem, wyjadę do dnia, nie postrzegą się tak rychło... Nikt mnie wchodzącego nie widział, nikt, spodziewam się, wychodzącego nie zobaczy...
Ale papiery mogą wpaść w ręce tym, co nie potrzebują ich widzieć...
Obejrzał się starannie Arsen Prokopowicz i żywo poszedł naprzód do tłómoczka, potém do leżącego pugilaresu, nareszcie śmiało podsunął rękę pod poduszkę, dobywając z pod niéj sakiewkę i papiery... Oprócz paszportu i rachunków zabrał wszystkie... przeliczył pieniądze i płacąc sobie dług szwajcarski, schował do kieszeni co znalazł, oprócz jednego luidora.
— Ba! jemu to niepotrzebne... pochować przecie muszą!! ktokolwiekbądź, obcy czy swoi... a choćby właściciel hotelu... biedne chłopczysko... ale kto mu winien... Papierów zostawić nie można... kto wie co w nich jest...
Zmiótłszy tak co było pod ręką z pośpiechem... pomiarkował, że należało nie zostawiać po sobie śladu; przywrócił więc wszystko jak było... obejrzał pilno... przetrząsł jeszcze czy gdzie papier nie pozostał... i mając już wychodzić, stanął spojrzeć na umarłego. Oczy jego padły na bladą, rozpromienioną twarz poczciwego chłopaka, uśmiechnął się niemal z pogardą a po troszę z litością.
— Taki koniec ich wszystkich... nie umieją żyć. Wzruszył ramionami.
Nie ma tu co popasać, rzekł w sobie, gdyby mnie przydybano, mógłbym być w diabelnym kłopocie, a tak szukaj wiatru w polu... nikt wiedzieć nie będzie, żem go tu odwiedził... nie mam stósunków, nic nie wiem, nad rankiem pojadę i kwita...
To mówiąc, jeszcze raz z zabobonną jakąś obawą, jakby się lękał nagle, ażeby umarły nie powstał i nie upomniał się o zagrabioną własność, spojrzał na niego, po cichu otworzył drzwi i wyszedł. Korytarz był pusty... prześliznął się do swego numeru i swobodniéj tu dopiero odetchnął, wyładowując natychmiast kieszenie z zabranych po nieboszczyku papierów, na które chciwém rzucił okiem... Były pomiędzy niemi takie, które mu prawdziwą czyniły przyjemność... uśmiechał się, odkładając je na bok i zacierał ręce.
Prawdziwie szczęśliwą myśl miałem zajść zobaczyć, co się z nim dzieje... Teraz idzie tylko o to, jak się tu najraniéj niepostrzeżonemu wyśliznąć...
Zbyt było późno, ażeby dzwonić na sługę. Arsen Prokopowicz jednak po namyśle, schowawszy swą zdobycz, wziął świecę i zszedł szukać służby... Nabłąkawszy się nieco po kurytarzach, trafił w ostatku na przytułek garsonów i jednego z nich rozbudził.
Był to właśnie ten, który mu usługiwał.
— Przepraszam cię, przyjacielu, rzekł, ale czy ja ci tylko wyraźnie powiedziałem, że chcę jechać pierwszym rannym pociągiem? Mam interes bardzo pilny, nie jestem całkiem pewny?
— Ale pan mi wcale nie mówiłeś o tém! rzekł ziewając zniecierpliwiony sługa.
Arsen wcisnął mu dziesięć franków, które rozbudziły drzemiącego i poprawiły sprawę.
— Na miłość Bożą, zawołał, zbudź mnie w porę do pociągu... dostaniesz drugie tyle, bylebym go nie chybił...
Garson spojrzał na zegarek, wstał równemi nogami i ubierał się, dla bezpieczeństwa wcale już nie kładąc się na spoczynek...
Tak wszystko się szanownemu Arsenowi Prokopowiczowi złożyło jak najpomyślniéj. Służący postarał się o dorożkę, rachunek, i wyprawił go, gdy w hotelu wszystko oprócz Szwajcara, pilnującego należnéj mu kontrybucyi, spało jeszcze.
Gdy się uczuł w powozie za bramą... zdążając już ku kolei Moskal odetchnął swobodnie i wesoło prawie zatarł ręce... zapalił cygaro...
— No, będą mieli niespodziankę w hotelu! Cha! cha! Ale od czegoż rodacy! niech pochowają... Nie przewidywałem tak prędkiego rozwiązania... ubył mi człowiek użyteczny... potrafimy go jednak zastąpić!
Gdy służąca około ósméj rano weszła ogień rozpalić i nierychło dostrzegła, że śpiący podróżny był trupem, alarmując hotel cały, Arsen Prokopowicz, wieziony pociągiem pospiesznym, daleko już był od Brukseli i po znużeniu spał w swoim wagonie, ułożywszy się nader wygodnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.