Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jedném z miast Europy, w których wiek XIX na palympseście starego grodu, wyskrobanego prawie całkowicie, zapisał najwybitniéj swoję epos pracy i zbytku — jest Bruksella. Ledwie tu znać dawne dzieje i czasy przeżyte, uchowało się z nich parę kościołów, pieścidełko ratusz i troche gruzów odmłodzonych, reszta stworzona parowym pospiechem, dopasowana do naszego życia i użycia... naśladuje Paryż i przedstawia go w maleńkiéj karykaturze... Bruksella jak na stolicę państewka zaimprowizowanego, zlepionego z dwóch narodowości, z których jedna jest prawie zapartą a własną, druga urzędową a zapożyczoną — jak na kraik żyjący węglem i żelazem — w pośrodku dwóch potężnych sąsiadów w obawie nieustannéj zaduszenia (jak dziecko w łóżku między dwoma dorosłemi towarzyszkami)... Bruksella wygląda aż nadto pysznie, bogato i ludno...
Jest to w moralnym względzie echo Francyi z pewną zmianą, wtórzące jéj duchowi na skalę różną, bo ze swobodą zupełną... Francya pod ograniczeniami rządu ostróżnego i pilnie dozorującego chłopca, który się nie bardzo umie prowadzić — potężniejszą jest na duchu... Belgia gotowe idee z większą tylko gwałtownością odbija i wtóruje im... Jak Bruksella jest naśladowaniem Paryża, tak — Belgia cała nie rodzi sama nic, ale niańczy francuskie idee i wynalazki...
Zarówno z Szwajcaryą ma ona przywiléj dawania przytułku prześladowanym politycznie i bankrutującym na bursie i polityce; ale zasada ta gościnności wielce od niejakiego czasu oszczędnie jest praktykowaną... Kto szuka schronienia w Belgii zapisuje się do inwalidów, lub do szczerze swobodnéj Anglii ucieka. Tu wolno mu żyć wprawdzie, ale spiskować nie można. Pomimo to chwilowo udaje się czarną godzinę przebyć ściganym a niepoprawnym spiskowcom europejskim... dopóki ich policya belgijska nie wyprosi za granicę...
Z lat niewoli pozostał nam w spadku ten brzydki potajemnego spiskowania nałóg i wiara zawiedziona tylekroć, że rewolucye prowadzą do czegoś i służą na coś więcéj niż do tłuczenia szyb... uczenia nieładu, wprawiania do okrucieństwa i przygotowywania do dyktatur...
Zakochaliśmy się w chorobie i nie możemy z niéj wyjść skutkiem małoduszności ludzi. Nikt nie ma odwagi głosić prawdy, cierpieć za nią, walczyć i pracować dla niéj — zdaje się nam jeszcze, iż łatwiéj ją podchwycić, wyrwać niż... zapewnić twardym trudem jéj zwycięztwo. Ztąd w Europie od czasu do czasu, wybucha jeszcze jakiś zapomniany granat, tłucze bliżéj stojących i po téj eksplozyi śmiesznéj a smutnéj znowu wszystko wraca do starego nieładu, który się urzędowie porządkiem nazywa.
Nim się nauczymy dobijać postępu i prawdy z odkrytém czołem, gotowi cierpieć, znosić obelgi, pozostać w mniejszości i dorabiać się przewagi — zaprawdę wiele wody upłynie!!
Dotąd jeszcze Europa ani się mogła oduczyć loteryi ani rewolucyi. Co więcéj ma ona wyznawców swych, ma swe teorye i ukochaną jest sama dla siebie, dla swych niepięknych oczów... choć wiedzą wszyscy, że ich wzrok zafascynowaną ofiarę rzuca pod nogi despotyzmu...
W epoce gdy się powieść nasza toczy, Bruksella bywała nie jeden raz miejscem narady tych ludzi, co się opiekują losami swojego kraju, jedni przez miłość dla niego — drudzy przez miłość dla siebie. Było to ku końcowi roku 1862... w jednym z najszczuplejszych pokoików Szwedzkiego Hotelu, tak różnorodnych zawsze mieszczącego gości... rozbierał się z pledu i płaszcza młody człowiek, na którego twarzy znać było niezmierne znużenie... Kaszlał a za każdém przyłożeniem chustki do ust odejmował ją krwi pełną... Droga znać męcząca pogorszyła stan jego... gdyż padł na szczupłą kanapkę zimnego jeszcze pokoiku i zwiesiwszy głowę na piersi, pozostał tak chwilę złamany niemocą silniejszą nad energiczne postanowienie... które zdradzał pośpiech, z jakim z razu wziął się do przebierania.
Zadzwonił ręką drżącą, i opadły, wycieńczony wstrzymywał kaszel, który go dusił...
Weszła poczciwa flamandka, ale długo oczekiwać musiała, nim się zebrał na cichych słów kilka.
— Moja panno, rzekł — bądź tak dobrą dowiedz się, czy ten pan i ten pan... podał jéj dwa nazwiska napisane na kartce — przybyli do hotelu, lub czy ich jeszcze nie ma.
Służąca wczytała się w imiona dla niéj jakoś dziwnie brzmiące i wyszła powoli... Kaszel przybyłego, gorączką podróży podbudzony, nieco zwolniał... ale on jeszcze bez władzy leżał na kanapie...
— A! rzekł sam do siebie z energią jakąś chorobliwą i eksaltacyą dziwną — cóż życie? cóż życie?... Jużem je raz słabości mojéj chciał złożyć na ofiarę, gdyby mnie ręka tego poczciwego Moskala nie uratowała... jest to więc resztka nie do mnie należąca, — Expijacya za zwątpienia chwilę!
Trzeba mi tylko dożyć choćby brzasku odrodzenia ojczyzny, chorągiew jéj białą a krwawą przycisnąć do piersi, orły nasze ujrzeć tryumfujące w powietrzu — o! i umrzeć potém z uśmiechem na ustach.. Oni mi mówią ciągle — szanuj się! po co ja się mam szanować, żyć nie mogę, nie będę... resztkę życia trzeba złożyć na ofiarę i wysłużyć się Polsce... a po tém dziś czy jutro...!!
Przeciwko kaszlowi użył biedny chłopak cygara... na chwilę téż ustał on... służąca weszła, odnosząc kartkę w ręku zmiętą i zapewniając, że nikogo podobnego w hotelu nie znalazł odźwierny, ale że nie wszyscy byli meldowani... i że gdyby podróżny chciał zejść na obiad do table d’hôte, możeby ich tam znalazł.
— A jakżebym ich poznał? rozśmiał się gość, kiedy w życiu nie widziałem...
— Przecież to pańscy znajomi??
— A! nie... to ludzie do których mam interes...
Po chwili namysłu dobył notatki podróżne — wczytał się w nie... i choć chory postanowił zejść w istocie do wspólnego stołu, nie w nadziei odszukania osób, o które mu chodziło, ale dla rozerwania się i sztucznego podbudzenia sił reszty.
Był to piękny młodzian, ten sam, któregośmy widzieli nad brzegiem urwiska pomiędzy Chamonix a Genewą, ale krótki przeciąg czasu wypalił jeszcze tę pierś i wyssał zeń wiele życia. Czarne, głęboko zapadłe oczy błyszczały jakoś złowrogo, policzki miał zapadłe, dwa rumieńce wypieczone na twarzy, oddech urywany, krótki, gorący... Każdyby w nim z łatwością poznał dogorywającego suchotnika... który już wszelką stracił nadzieję i szafował z rozrzutnością młodzieńczą ostatniemi chwilami... Twarz ta, napiętnowana ręką śmierci, zdawała się od niéj dziwnego zapożyczać blasku, była szlachetną, rozmarzoną... poetycznie piękną... idealną. Czarny włos kruczy, w pukle długie zwijający się do koła, jeszcze jéj dodawał wdzięku, stanowiąc tło téj maski cudnéj, jakby z przejrzystego wyżłobionéj alabastru... Wszystko w nim było piękne, postawa, wejrzenie, ruchy, kochanek śmierci wyglądał na oblubieńca z fantastycznego poematu... a nigdy może w przededniu zgonu oblicze ludzkie, świadome śmierci, nie było tak spokojném, tak jasném, tak promienistém...
Komuż się nie trafiło na łożu konania i w trumnie widzieć jednego z tych wybranych, co zgon przyjmują z uśmiechem?? Wie każdy, kto oglądał stężałe i zbladłe ich twarze, jakim pokojem i weselem oblewa zgon święty... Na twarzy Albina to wyidealizowanie, które drugich pod całunem dopiero przetwarza, już przedwcześnie jaśniało... Pięknym był, jak bywają umarli. Ostatnie płomyki lampy życia niekiedy różowém światełkiem drgały na licu młodzieńca... uśmiechał się i śnić zdawał.
Pojęcia téż o świecie, ludziach, życiu, w blaskach zachodnich jego duszy nabierały niezwyczajnych rozmiarów i fantastycznego uroku... Wszystko i wszyscy mu się śnili bohatersko, wszystko zdawało się łatwém i możliwém... a dobro i sprawiedliwość konieczną...
Już był ubrany, gdy kaszel utrapiony z nową gwałtownością go pochwycił, krew rzuciła się z ust, musiał usiąść i spocząć...
— A! to ten Petersburg nieszczęsny i jego klimat szatański tak mi przyspieszył niepotrzebnie rozwiązanie dramatu... I to w chwili! w chwili, gdy właśnie nasz wiekowy dramat narodowy ma się tryumfem i apoteozą rozwiązać!!
Ale co pomoże chcieć koniecznie doczekać końca? Moje oczy zobaczą to ztamtąd... z wyżyn jasnych, do których dusza uleci!!
Podniósł ręce do góry.
— I ztamtąd jéj... jéj pobłogosławię!! téj, którąm kochał, która mnie nie kochała, i która nigdy nawet wiedzieć nie będzie, że skonam z jéj obrazem na oczach... Nie! powiem jéj to choć z mogiły!
Uśmiechnął się gorżko.
— Życie było niesmaczne... po co go żałować, kiedy się jeszcze okupuje nicość jego ofiarą ostatka...
Do roboty! na nogi!
Porwał się... uczuł się nieco lepiéj i chwiejąc miał wyjść, gdy chłopczyk z hotelu przyniósł mu kartkę i podał milczący...
Na kartce stały po polsku tylko te słowa:
„W kawiarni des mille Colonnes... o godzinie dziesiątéj.

Mane. Tekel. Phares.“
— A! więc nie napróżno przybyłem!! zawołał z radością — są i już o mnie wiedzą — to dobrze!!

Spojrzał na zegarek, była szósta,
— Mam czas odpocząć... i zjeść...
Powolnym krokiem zszedł na dół...
W ogromnéj sali hotelu goście zabierali miejsca przy stole, który dla nich nie starczył... Albin wsunął się, rozglądając po twarzach, najkosmopolityczniejsze noszących znamiona pochodzenia. Począwszy od Mulata, do białego Moskala o wybladłych oczach bez barwy, wszystkiego było podostatkiem, Amerykanów zbudowanych od siekiery, barczystych, długotwarzych, ogorzałych, Anglików z przeciągłemi fizyonomiami i kobylemi zębami, Francuzów małych i zwinnych, Niemców niepozornych i pozaokrąglanych nieforemnie jak chore kartofle, Polaków arystokratycznie wyżytego oblicza, Moskali wysłużonych do kości i z nowego pokolenia, w którém tatarszczyzna dzika ledwie miała czas się do człowieka uczynić podobną itd. itd.
Nie mniejsza rozmaitość była w twarzach kobiecych, różowych, czerwonych, białych od ryżowéj mąki, malowanych misternie bistrem, indigo, vermilionem... Rzadko która z nich przyszła jak ją Bóg stworzył, nie spróbowawszy trochę natury poprawić i skłamać... ledwie niedorosłe pensyonarki śmiały się produkować au nature! a i te nie jedna mama niewinnym wytarła pudrem.. pod pozorem, że to twarz ma chłodzić...
Wśród rozkwitłych twarzyczek, kobiety moskiewskie wszędzie rozpoznać można, jeśli w ich żyłach krew innego plemienia się nie zakradła... po wystających policzkach i rysach, jakby jeszcze nie zdecydowanych, czy je przyszła cywilizacya ma uszlachetnić, czy zostawić przy rodzinnym typie. Tylko arystokracya, którą jeszcze Iwan Groźny począł musztrować, trochę wygląda inaczéj, ta ma strupieszałość i wdzięk europejski... ale coś prastaro dzikiego i okrutnego śmieje się w białych jéj ząbkach...
Tego dnia dobór twarzy był prawdziwie zajmujący — fizyognomista mógł porównawcze przedsiębrać studya. — Albin wszakże nie miał do nich najmniejszéj ochoty, był znużony, myślał o czém inném... Wsuwał się tak ukradkiem w róg stołu, gdy oczy jego padły w przyćmiony kątek i stanął zdziwiony, prawie im nie wierząc... Postać, która wywołała to zdumienie, była dobrze nam znanym Arsenem Prokopowiczem, ale bez najmniejszéj wstążeczki u fraka i jakoś zamaskowanym wąsami i brodą... niedawno zapuszczoną. Albin nadto go znał dobrze, ażeby mógł wątpić na chwilę, iż jego zobaczył... ruch zresztą Moskala, który palce położył na ustach, przekonywał, że on był nie kto inny. Arsen Prokopowicz, niby szukając miejsca lepszego, wysunął się, przesunął i szepnął na ucho Albinowi.
— Nie znamy się... nie wiesz o mnie... proszę nie uważać — mnie tu nie ma, rozumiesz. Gdziekolwiekbyś mnie pan zobaczył — pan mnie nie znasz. Taki rozkaz... Mane, Tekel — Phares.
Albin był tak ślepo do posłuszeństwa przywykłym, iż ani słowa nie odrzekł, skinął głową tylko... Ale jakież było jego zdziwienie, gdy, po chwili znalazłszy miejsce u stołu, na prawo zobaczył przy sobie Arsena Prokopowicza, rozkładającego serwetę i zabierającego się do przedziwnéj purée ze zwierzyny. Nie spojrzał już nawet na niego.
Z drugiéj strony Albina siedział jak beczka okrągły, spasły, olbrzymiéj postawy Hollender czy Niemiec, który sapał aż z niecierpliwości do jadła... Sapanie to przypominało konia rżącego u żłobu... Po za Arsenem siedział Anglik, jakby na przekorę tamtemu wyglądający niby człek zdjęty świeże ze sławnego łoża Prokrusta lub orthopedyczną tylko co przebywszy operacyą, długi, długi, długi, spłaszczony, z nogami i rękami ogromnemi i dwoma blond bakembardami, wiszącemi niemal do pasa... Ten zabierał się do jedzenia, przez lornetkę patrząc na zupę.
Był wystrzyżony z Punchu; wszystkie oczy ciekawie się nań zwracały, gdyż świadczył wyraziście o niezmiernym talencie angielskich karykaturzystów, on nie patrzał na nikogo... badał koloryt zupy... w obawie zapewne, ażeby się nie okazała czekoladową...
Zupa przeszła w uroczystém milczeniu, właściwém początkom obiadu u narodów, które przed nim wódki nie piją i przekąsek nie używają. Wszystkie głowy, spuszczone nad talerze, zatopione były w kontemplacyi ich... ale bardzo wprędce dno kwieciste się pokazało i głowy się podniosły. Niektóre lornetki posiadały na nosach...
Do ryby au naturel, która tegoż dnia pospiesznym pociągiem przybyła od morza, dano masło i kartofelki... Te przystawki sami konsumenci wedle obyczaju obowiązani są podawać jedni drugim... Koléj szła od Moskala... który wręczając kartofle z uśmiechem Albinowi, rzekł:
Seriez vous Russe? Monsieur!
Pardon, odparł Albin — je n’ai pas cet honneur, je suis — Slave.
C’est tout comme moi, rzekł Moskal, udające ciągle nieznajomego.
W ten sposób rozpoczęła się rozmowa, ale Moskal ją prowadził tak zręcznie jak w teatrze aktor, który mówi na przemiany do widzów i na stronie.
Umiał w pośrodek frazesów, przeznaczonych na wystawę powszechną, wcisnąć niedosłyszane uwagi i przestrogi...
— Waćpan ztąd po kawie, pójdziesz do kawiarni...
— Tak jest.
— Gdybym tam gdzie był przypadkiem, proszę na mnie nie patrzeć...
Albinowi ta gra w ciuciubabkę nie bardzo się podobała — ale miał rzadką u nas cnotę posłuszeństwa, zamilkł..
Obiad trwał do nieskończoności długo, jest bowiem rachubą tych instytucyj, ażeby zmuszać gości do jak najobfitszego konsumowania butelek, a czas przyczynia się skutecznie ku temu. Między jedném a drugiém arcydziełem kucharskiém, intermezza, zapychane bułkami i zalewane winem, ciągnęły się czasem tak bezkoniecznie, iż Anglik posyłał po Gallignaniego i rozłożył go sobie wzdłuż żołądka, a Hollender drzémał. Arsen Prokopowicz miał więc czas podkomendnemu udzielić szczegółową instrukcyą, przeplatając ją wesołemi ucinkami... Albin był smutny... Niewiedzieć dla czego ten zbawca, któremu winien był życie, o którego czystych zamiarach i liberalnych zasadach był najmocniéj przekonanym, czynił na nim zawsze wrażenie przykre, odstręczające — ale na te mimowolne wstręty żadne nie pomaga rozumowanie, kocha się od pierwszego wejrzenia i od pierwszego spotkania nienawidzi.
Była dziewiąta przeszło, gdy niektórzy z obiadujących zażądali kawy... Albin wstał, zapalił cygaro i postanowił, nie czekając dłużéj, iść do wskazanéj kawiarni... Moskal pozostał dla kawy pozornie, w istocie dla Cognacu może, który jéj miał towarzyszyć.
Otulony lekkim paltotem, wyszedł kaszląc znowu na ulicę młody chłopak... niecierpliwym juź był co najrychléj rozpocząć to, po co tu został przysłanym... nie pojmował ludzi, co, będąc już na miejscu, godziny drogie tracili na bezużyteczném wyczekiwaniu.
W kawiarni ludu było mnóstwo, domina stukały, chłopcy z grokiem, piwem i czarną kawą latali, stoliczki wszystkie były zajęte... W drugim końcu długiéj sali tysiąca kolumn kłamanych... bo ich większą część zwierciadła biorą na swój rachunek... postrzegł Albin kapelusze żałobne, po których się poznać mieli.
Przy stoliku stało dwóch ludzi...
Albin zbliżał się ku nim i drugi raz tego dnia — cofnął się już nie zdziwiony ale przerażony widocznie. — Jednym z tych dwóch w kapeluszu z żałobą był mężczyzna starszy, męzkiéj żołnierskiéj postawy, blady, twarzy pięknéj, energicznéj, stoicko-zimnéj, którego rysy... przypominały Albinowi tak bardzo i przybraną matkę pułkownikową i widzianego na kolei stryjecznego brata jenerała Stanisława, iż z razu... nie wiedział co myśleć... Zawahał się nawet, czy ma ku nim przystąpić. Zdawało mu się rzeczą niepodobną, aby to on był... ale im dłużéj się w niego wpatrywał, tém pewniejszym się stawał swego... Jenerał tylko był przebrany po cywilnemu i kapeluszem nieco twarz starał się osłaniać...
Albin miał go dotąd za tak przywiązanego do Moskwy człowieka, tak był przekonanym, iż do niczego należeć nie może... że w téj chwili doznał zarazem upokorzenia, zdumienia, wstydu a nawet niedowiarstwa. Myśl zdrady przebiegła po jego głowie... Potém przypomniał sobie Arsena Prokopowicza, i instynktowo rzekł w duchu: — Jeźli on jest człowiekiem ofiary... niech go tam ten nie widzi...
Zrobił to bez namysłu z natchnienia i żywym krokiem zbliżywszy się do dwóch stojących przy stole... po daniu znaku na prędce, iż był tym, kogo oczekiwali, rzekł żywo:
— Ani chwili do stracenia — o nic proszę się nie pytać... rozejdźcie się panowie... dokąd chcecie, nie tu... natychmiast... Zejdziemy się gdzieindziéj a naradzimy w ulicy..
Nie tracąc czasu, najbliższemi drzwiami wysunęli się wszyscy, Albin odetchnął — serce mu mówiło, iż dobrze zrobił.
— Co panu przyszło do głowy? zapytał drugi mężczyzna, żeby nas tak popłoszyć. — To bezpotrzebne tchórzostwo!
Człowiek, który to mówił, był słusznego wzrostu, silny, rumiany, rysów może nie brzydkich, oczów błyszczących, warg rumianych — ale całość twarzy raziła pospolitością, którą tylko jakiś aktorski ton i wyraz, coś przypominającego artystę dobrego teatru — okraszały. Ubiór, ruchy, podrzucanie głową, wznoszenie czoła, wejrzenia studyowane — namysły długie, jakby szukające natchnienia, sposób mówienia deklamacyjny raziły nienaturalnością, wydawały się jako produkta raczéj wielkiéj sztuki, niż uczucia głębokiego. Ten także nie obudził w Albinie sympatyi choć na jeniusz pozował i tytaniczne miał chętki... Uczciwi ludzie czują przez skórę komedyantów choćby najdoskonalszych... a wszelka przesada rozmyślna jest im wstrętliwą.
— Wcale tchórzem nie jestem, odparł Albin, ale miałem powody ważne prosić panów, byśmy się udali gdzieindziéj. Spotkałem tu dziś człowieka, którego nie posądzam o złą wolę ani o zdradę, ale ponieważ był uwiadomiony o schadzce... zdało mi się słuszném...
— A no, dobrze — zawołał pierwszy, gdyż jenerał milczał dotąd... pójdziemy do trzech Szwajcarów, a dla większego bezpieczeństwa i swobody, weźmiemy pokój osobny. — Czy zgoda?
Mówiący poszedł przodem. Albin i jenerał kroczyli za nim. W tym krótkim czasu przeciągu, poczciwy chłopiec nie mówiąc słowa, wyciągnął rękę jenerałowi i ścisnął ją serdecznie. — Poznali się oba... nie mówiąc.
W téj drugiéj kawiarni demokratyczniejsze jeszcze było zgromadzenie, tłum bardziéj ożywiony, ścisk większy i tu łatwiéj było utonąć pokrytemu obłokami dymu, przewodnik wszakże, obeznany doskonale z miejscowością, przecisnął się wśród stoliczków, szepnął coś garsonowi i udał się, przodem zawsze, do osobnego gabinetu... Tu kazano coś podać i drzwi zamknięto... Szmer tylko głuchy dochodził ich od wielkiéj sali... Artysta rewolucyjny zajął przy stoliku miejsce prezesowskie, które sobie sam wyznaczył.
Ani jenerał ani Albin nie mieli ochoty posiedzenia zagaić, nieznajomy, którego nazwiemy wodzem, gdyż za takiego wszędzie chciał być miany, i przewodzić pragnął nie pracować — skorzystał z tego usposobienia, aby zabrać głos i nieznanych mu współpracowników olśnić wymową swą i rozumem. Widać było z jego niespokojnych ruchów i biegających oczu, jak pilnie szło mu o popis...
— Zgromadziliśmy się tu, rzekł, jak gdyby zgromadzenie było daleko liczniejsze, dla porozumienia w sprawie najwyższéj wagi dla kraju... Chwila stanowcza zbliża się, przygotowana nie bez ofiar i trudu... Idzie, jeśli się nie mylę o to, ażeby kraj raz zrozumiawszy drogę, któréj się ma trzymać, raz dojrzale wybrawszy kierowników czynności, całemi siłami... masami.. ogólném powstaniem... potargał więzy raz na zawsze... Chwila zdaje mi się ze wszech miar obiecującą, sprzyjają okoliczności, Rosya ma w łonie swém osłabiające ją, trawiące, rozkładające pierwiastki... Idzie o to... by skorzystać i na ten raz uchwyciwszy się prawdziwych zasad rewolucyjnych... zwyciężyć...
Mówił w tym sposobie dobre pół godziny, dzierżgając i haftując na tle tém ogólnikami brzmiącemi. Albin nie przerywał, jenerał słuchał ale w końcu lekkie niecierpliwości dostrzedz w nim było można oznaki.
Cierpliwie przetrwawszy pół godziny, zdaje się, iż z zakroju przekonał się wreszcie, że ten wylew ciepłéj wody może nigdy nie ustać... Korzystając więc z chwili odetchnięcia, przerwał...
— Mówmy więc o celu i środkach..
Przybyłem tu z kraju, przedstawiam tych jego pracowników, którzy się poświęcili szczególniéj zbadaniu stósunków moskiewskich, byłem i jestem w służbie, znam Rosyą doskonale, byłem i jestem węzłem, który nasze usiłowania łączył, o ile się one połączyć dały, z ruchem w saméj Moskwie objawiającym się — pozwolicie więc... ażebym naprzód postawił kwestyą zasadniczą. Idzie nam o wyrwanie Polski z niewoli — demokracya, republikańskie siły są dla nas tylko środkami. Zgodzilibyśmy się pewnie wszyscy nawet na najdespotyczniejszy rząd własny. Celem, powtarzam, oswobodzenie...
Wódz się uśmiecjał.
— Tak jest, rzekł, ale to osiągniętém być tylko może, narzędziem wieku, z pomocą ducha wieku.
— To są na dziś jeszcze kwestye podrzędne — odparł jenerał — w téj chwili idzie o to, czy rewolucya jest możliwą, czy powstanie ma przyszłość, czy nie padniemy ofiarą.. ostatni czyniąc wysiłek.
— A pan sądzisz? podchwycił wódz.
— Pozwól mi się pan wytłómaczyć — mówił jenerał, ja sądzę, że chwila nie przyszła i nie przyjdzie tak prędko. Rosya byłaby najszczęśliwszą, gdyby u nas wybuchło powstanie, któreby jéj dozwoliło odciągnąć chorobę wewnętrzną i zlokalizować ją na naszym kraju... Znam, powtarzam to, znam Rosyą doskonale... znam trochę Polskę i jestem stanowczo przeciw wybuchowi... a za pracą, organizacyą i wyczekiwaniem. Myśmy powinni czekać na rewolucyą u nich.
Wódz ramionami ruszył.
— Jest to, rzekł — zapatrywanie się tych wszystkich, których ułudna Rosyi potęga olśniła. My z wyżyny europejskiéj lepiéj, czyściéj, bezstronniéj zapatrujemy się na sprawę... Powstanie na dobie, Rosya słaba... polityczne konstellacye nam sprzyjają...
— Polityka zewnętrzna jest pono ostatnią siłą, na którą, tylekroć na niéj zawiedzeni, rachowaćbyśmy powinni. Mijam zresztą i potęgę i zręczność moskiewskiéj dyplomacyi silnéj tém, że dla niéj nic nie jest obowiązującém a fałsz jéj podstawą, ale zkąd Polska nasza weźmie ręce, broń... wodzów, żołnierzy... amunicyą... pieniądz??
— Za pozwoleniem — zawołał wódz, jest lud, ja wszystko opieram na ludzie, na masach... broń, to moja rzecz... nie trzeba tylko przywiązywać się do rutyny... pieniądz musi dać szlachta, jeśli chce być cała...
Na te słowa jenerał się uśmiechnął.
— Za pozwoleniem, rzekł, są to rzeczy zbyt poważne, abyśmy je zbywali ogólnikami, rozbierajmy każdą z osobna... Lud... nasz lud pan znasz, on poczucia narodowego ma mało... i masami nie pójdzie pewnie. Zbałamucić go łatwo, rachować nań niepodobna, chybaby przewagę militarną po naszéj stronie dotykalnie zobaczył...
Broni kraj nie ma całkiém, a zaopatrzenie w nią jest przy naturalném posiłkowaniu Niemiec Rosyi — prawie niemożliwe i nigdy w porę nie przyjdzie... Co się tyczy szlachty... Dobrze jest mówić ze stanowiska zasad rewolucyjnych o zniszczeniu jéj, ale w takim stanie, w jakim my jesteśmy, przy braku innych żywiołów wyrobionych narodowo — ze szlachtą dziś ginie Polska. Można jéj winy i grzechy widzieć, ubolewać, że nie mamy nic nad nią, ale zaprzeczyć nie podobna, że strata prowincyi nie byłaby tak zabójczą jak strata szlachty, bo z niąby Polska poszła do grobu. Źle jest gdy naród żyje klasą jedną, gdy ta w sobie całe jego siły pochłania, ale dziś właśnie czas rozwijaniem ludu i stanu średniego leczyć tę chorobę... Nie jest to więc dla nas chwila do rewolucyi — ale do pracy energicznéj, zbrojenia się moralnego, przygotowywania.
— A! zawołał wódz — widzę że jesteśmy krańcowo z sobą przeciwni w przekonaniach... cóż pan na to? rzekł zwracając się do Albina...
Albin słuchał dotąd z poszanowaniem obu, niekiedy w czasie rozumowania stryjecznego brata brew nieco marszczył, ale czekał, by na niego koléj mówić przyszła.
— Ja, na nieszczęście nie podzielam zdania pańskiego, odezwał się wskazując jenerała... ja tu przedstawiam żywioł młody, który chce być rozumny szałem, który niepodobieństw i niebezpieczeństw nie widzi, bo je potęgą uczucia, miłości, poświęcenia zwalczyć się spodziewa! My nie widzimy nic niedostępnego... bo przy gorącéj piersi naszéj roztopiłby się lód, rozpalił kamień... W nas wre jak wrzało w młodzieży 1830 roku, gdy listopadowa noc nadchodziła... My nie mamy nic... to prawda! lad! lud pochwycimy i uniesiemy, nie mamy broni, z rękami pójdziem gołemi na ich bagnety, a zdobywszy, a zdobywszy je, na działa... to wiara nasza... Potrzeba walczyć choćby dla tego, że część ludu rozgrzana przez nas woła i pędzi nas... żeśmy mu przyrzekli walkę... że zawrócić się już nie pora...
— Widzisz pan, zawołał tryumfująco wódz, wskazując Albina — on jest najdoskonalszym wyrazem usposobień kraju. Tak — powstanie jest nieuchronném...
— Jeźli niém jest — spokojnie odparł Stanisław, to kraj zgubi. Moskwa go sobie życzy, czeka nań, czycha... da mu rozgorzeć i będzie z niego korzystać na zniszczenie Polski... którego plany są gotowe.
— A Europa? zapytał. Wódz się uśmiechnął.
— Znasz pan ją i europejską dyplomacyą pewnie lepiéj odemnie — nie potrzebuję dowodzić, że dla sentymentu nic ona nie zrobi, a interesu swego nie rozumie jak my...
Wódz się uśmiechał z politowaniem.
— Przecież zaręczano nam, pan sam byłeś pośrednikiem — iż w Rosyi mamy współczucie, komitet z naszym działający wspólnie i że rachować możemy na pomoc jego...
— Tak jest... mówił jenerał, bynajmniej nie zmięszany opozycyą i lekceważeniem okazywaném mu przez wodza — ale to są dopiero zarody i początki... rachować na to nie radziłem i nie radzę, pracować życzyłem i życzę. Trzeba znać ogólny charakter moskiewski, by wiedzieć, jak nań mało rachować można... jak o słowa im nie trudno, jak o czyn nie łatwo. Ten komitet rozpryśnie się w pierwszéj chwili niebezpieczeństwa...
— Ja także nieco znam Rosyą — zawołał Albin — ale nie sądzę o niéj tak źle, są tam żywioły liberalne, szlachetne.
— Przepraszam, rzekł jenerał, są żywioły rewolucyjne, nihilistowskie, socyalistowskie, są prudoniści... są ludzie wywrotu... nie ma jednéj spójnéj idei dodatniéj... Rosya burzyć potrafi — to jéj zadanie — stworzyć ani nawet odbudować, nic. Despotyzm z socyalizmem pójdą ręka w rękę...
— Pan więc jesteś powstaniu przeciwnym, odezwał się wódz drwiąco.
— Stanowczo, rzekł jenerał.
— Ale ono nieuniknione — gorąco zawołał Albin.
— Sądzę, że nie — uniknąć go i zahamować można.. mówił jenerał, ale na to potrzeba odwagi prawdziwego patryotyzmu, któryby w imię ojczyzny nie lękał big niepopularności, któryby ze skrajnemi ideami miał odwagę walczyć... a na taki wątpię, czy nas dziś stanie...
— Z pewnością na kwestyą nikt, rzekł Albin, z tego się stanowiska nie zapatruje... Nie ma co nawet mówić o tém... Mówmy o pieniądzach i broni.
— Za pozwoleniem — odezwał się wódz, mówmy o zasadach, o kierunku... kto go weźmie?
— Wezmą go ludzie z łona kraju wyszli... dodał Albin... rada złożona z żywiołów miejscowych.
— Nie rozumiem tego — przerwał gniewnie wódz — tam nie ma ludzi. Kto tam może być? to są ludzie nowi, niedoświadczeni... tu potrzeba wytrawnych — i jenialnych.
— Potrzeba serdecznych... gorących! rzekł Albin... Zresztą co do kierunku ten sam się narzuci z łona ruchu, wyrośnie z jego wnętrzności...
Wódz brew marszczył, pogardliwie odwrócił się od mówiącego...
— Więc nie mamy o czém mówić? zapytał.
— Owszem — rzekł Albin — kierunek wyjdzie z kraju i pozostanie w nim, ale ludzie zaufania użyją wszelkich sił... we właściwych im sferach...
— Mówmy wyraźnie... zagrzmiał wódz — raczycie mi dać jakąś tam nominacyą? tak?... ja niczyim podwładnym przecie być nie mogę.
— Narodu? spytał Albin.
— Naród! fikcya! mówił wódz... szydersko się uśmiechając.
— Ja go mam za rzeczywistość! zimno odpowiedział Albin. — Zresztą uczynicie wedle woli waszéj, jeśli zechcecie być z nami, dobrze, nie — pójdziemy sami.
— Pan wiesz, że ja mam silne stronnictwo...
— O stronnictwie żadném w téj chwili wiedzieć nie chcę. — Ojczyzna woła, idą wszyscy.
— WPan jesteś młodzieńcem, nie umiejącym się jeszcze rachować z rzeczywistością... uśmiechnął się wódz.
— W istocie dla mnie nią są ideały... a zadaniem ich wcielenie...
Zamilkli na chwilę.
— Porozumiejmyż się — nieco ostygnąwszy począł wódz, kreśląc tajemnicze figury rozlaném piwem na stole. Pan — wskazał jenerała — nie chcesz powstania a nawołujesz do pracy i zbrojenia się moralnego — pan — obrócił się do Albina — chcesz powstania, ale odrzucasz rewolucyjny pierwiastek europejski, który ja reprezentować tu mam honor, a pragniesz zdać wszystko na domorosłe siły i jeniusze...? nie prawdaż...
Oba towarzysze skłonili głową.
— Nie rozumiemy się więc wcale — mówił daléj wódz, i nie wiem, jakbyśmy tu do praktycznych rezultatów dojść mogli...
— Ja sądzę — dodał Albin, że nam na ten raz nie szło o rezultaty praktyczne... tylko o zbadanie położenia, sił, jakiemi rozporządzamy, i o przedstawienie wam, jaki jest stan kraju...
— Ale my go tu znamy lepiéj może od was, zawołał wódz, bo my nań patrzymy z góry i nie łudzimy się niczém.
— Myśmy w środku jego i tém mniéjbyśmy łudzić się mogli...
— Przepraszam, przerwał jenerał... nie przez miłość własną, ale z najmocniejszego przekonania to mówię, iż obu panów punkt zapatrywania się nie zdaje mi się szczęśliwie obrany. Młodość widzi gorąco i to często, czego nie ma... Długi pobyt za granicą usposabia do złudzeń szczególnych, wyobraźnia tworzy sobie świat swój; braknie jéj zetknięcia się z życiem, które daje samo intuicyą jego... Ja przedstawiam tu tylko stósunek nasz do Rosyi... a z niego zdaję sprawę nie z domysłów, ale z najboleśniejszych doświadczeń zaczerpniętą. Opłaciłem ją upokorzeniem, fałszywém położeniem... niebezpieczeństwy... których wyliczać nie chcę. Mówię o tém tylko dla tego, aby słowom mym dodać wagi... a powtarzam... nie rachujcie nic na przyjaciół Moskali. Mickiewicz, tworząc to wyrażenie zawierające w sobie kontradykcyą — był tylko poetą... nie mieliśmy nigdy Moskali przyjaciół — pierwszym warunkiem przyjaźni nimi byłoby wyparcie się naszych tradycyi... ostatnia żyłka polska nie wypruta jeszczeby się nam porozumieć i pokochać nie dała...
— To, co pan mówisz, byłoby bardzo smutném, gdyby jego ostatnie słowa nie zawierały lekarstwa na chorobę... Ja jestem tego przekonania, rzekł wódz, iż tradycyi polskich, szlachecczyzny... wszystkiego wyprzeć się nam potrzeba...
— A ja jestem za tém — dodał jenerał, aby tradycyi stronę szlachetną zużytkować tylko... przetworzyć się w duchu wymagań wieku a niczego nie zapierać. Przeszłości wyrzec się nie podobna... odrzucimy ją... osłabim się... Nic trwałego bez podwalin się nie buduje...
Albin teraz począł się niecierpliwić.
— Przepraszam panów — zawołał — my tu rozumujemy, rachujemy, liczym, studyujemy kwestyą ze stanowiska po za nią leżącego... ja tego nie rozumiem. We mnie się pali! ja téj kwestyi inaczéj jak ogniem, mieczem na oślep... nie umiem rozplątać... Powstać... bić się... zginąć... a ojczyznę uratować... Nam potrzeba uczucia nie rozumu, nam trzeba gorączki, wiary... poświęcenia...
— Wielu tam jest panów tak rozpłomienionych? spytał wódz.
— Nie liczyłem — mówił Albin, jesteśmy wszyscy w takiém usposobieniu... my młodzi, a rewolucya, która będzie, cała siły młodemi się dźwignie... Gorączka nasza zaraźliwa... rachujem, że lud przez duchowieństwo pociągniemy, że szlachta zlęknie się, zawstydzi i choć nie chętna pójdzie z nami... że średnia klasa, pierwszy raz powołana do ofiary krwi, nie odmówi jéj...
Daliśmy z tego urywku dostateczne wyobrażenie długiéj rozmowy, która w tym duchu przeciągnęła się dobrze za północ... nie doprowadziła ona zresztą do niczego, każdy przy swojém zdaniu pozostał... Wódz jak skoro się przekonał, że jego dyktatura jest wielce problematyczną, okazywał się szyderskim i niechętnym. Jenerał jawnie wszelkiego ruchu odradzał... Albinowi pilno było pójść, bić się... i zginąć.
— Ale pan, co jesteś przeciwnym tak powstaniu, zapytał jenerała wódz, wstając nareszcie... gdy pierwsza wybiła. — Cóż poczniesz, gdy wybuchnie, gdy pójdą wszyscy..
— Ja? odparł chłodno Stanisław... gdy pójdą wszyscy, pójdę ze wszystkimi... bez nadziei zwycięstwa — ale nie skąpiąc ofiary krwi...
To mówiąc skłonili się sobie i po umówieniu się o jutrzejsze spotkanie rozeszli. Albin wszakże, w ktérego oczach Stanisław wyrósł tak nagle... potrzebował zbliżyć się do niego i nie rzucił wychodzącego... Spytał go po cichu, gdzie mieszka... Stał w hotelu pocztowym.
— Pozwolisz się odprowadzić?
— Proszę cię...
— Czujesz to jak ja, iż mamy z sobą do mówienia.
— Wiele — zawołał jenerał, w oczach twoich jestem winowajcą, ja ci się z postępowania mego wytłómaczyć muszę. Chodź ze mną. Albin z wielką radością towarzyszył mu, przeszli żywemi kroki dzielącą ich od hotelu przestrzeń...
Jenerał stał w małym pokoiku, po żołniersku, ubogo... Zapalili cygara... Stanisław usiadł... zdawał się namyślać od czego zacząć...
— Posłuchaj, rzekł wreszcie głosem drzącym, historya moja jest wspólna wielu ze mną. Nie znasz mnie, nic nie wiesz lub wiesz to, co prawdą nie jest. Po dzisiejszém spotkaniu ja dla ciebie nie mogę, nie powinienem mieć tajemnic... Poznasz ty pierwszy może duszę, która pragnęła długo nie być poznaną, aby dorosnąć do bohaterstwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.