<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zamek w Karpatach
Wydawca Gebethner i Wolaff
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Tomasz Seweryn Jasiński
Tytuł orygin. Le Château des Carpathes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.[1]


Nazajutrz Franciszek obudził się o świcie, mając zamiar zrana opuścić wioskę Werst i udać się do Kolosvaru.
Po zwiedzeniu przemysłowych osad w Petroseny i Livadzel, Franciszek miał zamiar zatrzymać się cały dzień w Karlsburgu, a potem dopiero spędzić jakiś czas w stolicy Siedmiogrodu. Następnie już koleją żelazną miał zwiedzić Węgry i na tem zakończyć podróż.
Franciszek wyszedł z gospody i, przechadzając się po tarasie, z lunetą w ręku, przypatrywał się ciekawie murom zamczyska, które rysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba, w promieniach wschodzącego słońca.
W duchu zapytywał się, czy przybywszy do Karlsburga, dotrzyma obietnicy uczynionej mieszkańcom wioski Werst i uprzedzi policyę o tem wszystkiem, co dzieje się na zamku wśród gór?
Wprawdzie, gdy zobowiązał się przywrócić spokój wiosce, mniemał, że w zamku kryją się zbrodniarze, a przynajmniej ludzie podejrzani, którzy lękają się ręki sprawiedliwości i otoczyli się tajemniczością, — po dłuższem jednak zastanowieniu się Franciszek zmienił zdanie i zawahał się.
Wprawdzie od lat pięciu nikt nie słyszał o ostatnim potomku rodziny de Gortz; baron Rudolf znikł i nikt go nie widział. Rozeszła się wieść, że umarł po wyjeździe z Neapolu, ale któż mógł twierdzić, że tak było w istocie? Być może, baron de Gortz żył i przebywał w zamku swych przodków. Może mu towarzyszył wierny Orfanik, który jako fizyk mógł przygotowywać zjawiska, które taką trwogą przejmowały okolicznych mieszkańców?
Przypuszczenie Franciszka było dość prawdopodobne, gdyż jeśli baron de Gortz i Orfanik schronili się do zamczyska, chcieli właśnie uczynić go niedostępnym, aby w nim pędzić życie samotne, w jakiem obydwaj byli zamiłowani.
Jakże w tym wypadku miał postąpić młody hrabia? Czyż powinien się był mieszać do spraw prywatnych barona de Gortz? Właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem tego pytania, gdy Rotzko przysunął się do niego na tarasie.
Franciszek wymienił mu swoje wątpliwości.
— Bardzo być może, panie hrabio, że baron de Gortz jest wmieszany w te nieczyste sprawy, — odpowiedział Rotzko. — Ale jeśli tak jest, to mojem zdaniem najlepiej nie mieszajmy się w to wszystko. Niech sobie radzą, jak chcą tchórzliwi mieszkańcy Werst, to już ich rzecz. Pocóż mamy się troszczyć o zapewnienie im spokoju?
— Zdaje mi się, że masz słuszność, mój poczciwy Rotzko, — potwierdził Franciszek.
— Sądzę, że postępując w ten sposób, uczynisz pan najlepiej, — odpowiedział z prostotą stary żołnierz.
— Teraz już sędzia Koltz i inni wiedzą, jak sobie radzić, jeśli chcą się pozbyć mniemanych duchów zamczyska.
— Bez wątpienia, panie hrabio, powinni tylko zawiadomić policyę w Karlsburgu.
— Po śniadaniu ruszamy w drogę, Rotzko!
— Wszystko będzie gotowe, proszę pana!
— Ale nim zejdziemy napowrót w dolinę rzeki Sil, zawrócimy się w stronę góry Plesa.
— A dlaczego, proszę pana?
— Chciałbym, jeśli można, z blizka przypatrzyć się murom starego zamczyska.
— W jakim celu, proszę pana?
— Jest to kaprys, mój Rotzko, kaprys, który nas opóźni w podróży o parę godzin zaledwie.
Rotzko bardzo był niezadowolony z tego postanowienia, które wydawało mu się zupełnie bezcelowem. Wierny sługa lękał się bowiem wszystkiego, co zbyt żywo przypominało hrabiemu przeszłość. Lecz nie mógł odwieść Franciszka od tego zamiaru.
Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnęła go do zamczyska; zdawało mu się, że słyszy wciąż głos Stilli.
Z początku mniemał, że złudzenie, jakiego doznał w izbie gospody pod królem Maciejem, było snem tylko, lecz w tej chwili przypomniał sobie, że jakiś głos tajemniczy ostrzegał w tem samem miejscu Niko Decka, który nie usłuchał groźby. Nic więc dziwnego, że hrabia postanowił zbliżyć się do starego zamku, nic jednak nie wspominając o tem mieszkańcom wioski Werst.
Kto wie, czy dowiedziawszy się o jego postanowieniu, nie przyłączyliby się do starego Rotzko i razem z nim nie błagali hrabiego, aby zaniechał zbyt ryzykownego przedsięwzięcia. To też hrabia zalecił swemu słudze jak najgłębsze milczenie.
Widząc podróżnych, dążących ku dolinie Sil, każdy będzie tego mniemania, że udają się do Karlsburga.
Hrabia, przypatrując się uważnie z tarasu okolicy, dostrzegł inną drogę, która, okrążając podnóże góry Retyezat, zwracała się ku wąwozowi Wulkan. Tym sposobem można było przez górę Plesa dostać się do zamku, nie przechodząc przez wioskę, a tem samem nie będąc widzianym przez mieszkańców.
Około południa, załatwiwszy dość wygórowany rachunek, podany mu przez Jonasza, Franciszek wybrał się w drogę.
Sędzia Koltz, Miriota, nauczyciel Hermod, doktor Patak, pasterz Frik i wielu innych mieszkańców przyszli go pożegnać.
Nawet młody leśniczy wyszedł już ze swego pokoju, z czego można było wnosić, że wkrótce zupełnie odzyska zdrowie. Doktor Patak niesłychanie był dumny, przypisując sobie zaszczyt uzdrowienia Nika.
— Bywajcie zdrowi! — powiedział hrabia, wzruszony ich uprzejmością.
— Szczęśliwej drogi, panie hrabio! — rzekł leśniczy.
— Daj Boże, aby była szczęśliwa! — odpowiedział Franciszek, na którego czole ukazała się chmurka niepokoju.
— Panie hrabio, — odezwał się sędzia Koltz, — prosimy pana, abyś nie zapomniał o danem nam przyrzeczeniu, skoro przybędziesz do Kralsburga.
— Nie zapomnę o niem, panie Koltz! Ale jeślibym się zabawił nieco dłużej w podróży, wie pan już, w jaki sposób można się pozbyć niepokojącego sąsiedztwa. Mam nadzieję, że wkrótce zamek wśród gór przestanie być przedmiotem trwogi dla mieszkańców wioski Werst.
— Łatwo to mówić! — szepnął nauczyciel.
— No i wykonać, — dodał Franciszek. — Jeżeli tylko chcecie, to zanim upłynie czterdzieści godzin, żandarmi przekonają was, kto się ukrywa w zamczysku...
— Z wyjątkiem wtedy, jeśli to są duchy, jak należy się tego domyślać! — dodał pasterz Frik.
— A choćby nawet i w takim razie, — odpowiedział Franciszek, wzruszając ramionami.
— Panie hrabio, — rzekł doktor Patak, — gdyby pan hrabia był ze mną i z Nikiem, możeby pan nie odzywał się w ten sposób!
— Wątpię, — odpowiedział Franciszek, — choćbym nawet był tak dziwnie przytrzymany za nogi w głębi rowu.
— Za nogi?... tak... choć to raczej obuwie moje było przytrzymane! Chyba, że pan przypuszcza... iż w tym stanie umysłu, w jakim się wtedy znajdowałem, nie zdawałem sobie sprawy, czy to sen, czy rzeczywistość...
— Ja nic nie przypuszczam i nic nie twierdzę, doktorze, — przerwał Franciszek, — i nawet nie będę usiłował wytłómaczyć panu tego, co się wydaje niepojętem. Ale bądź pan pewien, że gdy żandarmi przyjdą zwiedzić zamek wśród gór, obuwie ich, przyzwyczajone do karności, nie będzie uwięzione tak, jak pańskie buty.
Nakoniec młody hrabia pożegnał mieszkańców i razem ze swym wiernym Rotzko puścił się drogą ku wąwozowi.
W godzinę obydwaj dostali się na prawy brzeg rzeki i szli w górę jej biegu, okrążając z południowej strony górę Retyezat.
Rotzko postanowił w duchu nie robić żadnej uwagi swemu panu, gdyż wiedział, że byłby to trud nadaremny. Przyzwyczajony do wojskowego posłuszeństwa, Rotzko uspokajał się tem, że gdyby jakieś niebezpieczeństwo groziło hrabiemu, potrafiłby go obronić.
Po dwóch godzinach drogi Franciszek i Rotzko usiedli, aby trochę odpocząć.
W tem miejscu rzeczka Sil, która zboczyła nieco na prawo, zbliżała się znów do drogi. Po drugiej stronie, poza wyniosłością Plesy widać było płaskowzgórze Orgall, odległe o pół mili, a może nawet o milę. Trzeba więc było oddalić się od brzegów rzeki, jeśliby Franciszek chciał przejść przez wąwóz, aby się zwrócić ku zamkowi.
Naturalnie, że chcąc uniknąć powrotu do wioski, podróżni nasi naddali kawał drogi. Jednak mniemali, że dojdą jeszcze za dnia do celu podróży i że przypatrzą się dokładnie zewnętrznym murom zamczyska. Skoro zmrok zapadnie, będą mogli wrócić zwykłą droga, wiodącą do wioski Werst, gdyż wtedy nikt już ich nie zobaczy.

Grunt był tak nierówny, że trzeba było postępować z wielką ostrożnością. (Str. 152).

Zamiarem Franciszka było przenocować w Livadzel, małem miasteczku, położonem przy spływie dwóch rzeczek Sil i udać się nazajutrz w drogę do Karlsburga.
Odpoczynek trwał pół godziny. Franciszek głęboko zamyślony nie odzywał się ani słowa.
Rotzko musiał sobie zadawać gwałt, aby nie powiedzieć swemu panu:
— Napróżno wdzieramy się tutaj... Oddalmy się lepiej od tego przeklętego zamczyska!
Po odpoczynku zaczęli przedzierać się przez gęstwinę drzew, wśród których żadna nie ukazywała się ścieżka. Grunt miejscami miał głębokie wyboje, gdyż w porze deszczowej rzeka Sil występuje z łożyska i rozlewa się mnóstwem bystrych strumyków, zamieniając wybrzeże w trzęsawisko. Naturalnie, że taka przeszkoda opóźniła pochód. Z godzina zeszła podróżnym nim dostali się na drogę do wąwozu Wulkan, a była już wtedy godzina piąta po południu.
Prawy bok góry Plesa nie jest porosły tak gęstym lasem jak ten, przez który Niko siekierą musiał torować sobie drogę; znajdowały się tu jednak inne trudności. Grunt był tak nierówny, że trzeba było postępować z wielką ostrożnością. Olbrzymie odłamy granitu, grożące zsunięciem się w przepaść, głębokie rozpadliny i wielkie kamienie, które śnieżne lawiny postrącały ze szczytu gór, tamowały co chwila drogę, tworząc chaotyczny obraz, pełen potęgi i zgrozy.
Wdzierać się pod górę w takich warunkach było niezmiernie trudną rzeczą i zajęło podróżnym znów godzinę czasu. W istocie mogło się zdawać, że sama natura broni przystępu do starego zamczyska. Rotzko miał nadzieję, że napotkają takie przeszkody, które zwalczyć będzie niepodobieństwem.
Wreszcie wydostali się na płaszczyznę Orgall, i zamek widać już było doskonale na pustym obszarze, z którego trwoga oddalała wszystkich mieszkańców okolicznych.
Franciszek i Rotzko zbliżali się do zamku od strony bocznego muru, który zwrócony był ku północy. Niko Deck i doktor Patak podczas swej niefortunnej wyprawy dotarli do niego ze strony wschodniej, gdyż dążyli drogą, która biegła w kierunku przeciwnym.
Ze strony północnej było niepodobieństwem dostać się do zamku, gdyż nie było tu ani bramy, ani zwodzonego mostu, a mur, stosując się do nierówności gruntu, był w tem miejscu nadzwyczaj wysoki.
Lecz dla hrabiego było to zupełnie obojętną rzeczą, gdyż nie miał zamiaru dostać się do wnętrza zamku.
Była już godzina wpół do ósmej wieczorem, gdy Franciszek de Télek i Rotzko znaleźli się na płaszczyźnie Orgall. Przed nimi wznosiły się stare, poczerniałe mury, których barwa zlewała się z barwą góry Plesa. Z lewej strony, mur, okalający zamek, załamywał się i w tem miejscu stała właśnie narożna baszta. Na baszcie urządzony był taras, otoczony balustradą, a na nim wyrastał odwieczny buk, którego pokrzywione gałęzie świadczyły o gwałtownych burzach, co niegdyś szalały na tych wyniosłościach.
Rzeczywiście pasterz Frik nie mylił się. Chcąc wierzyć legendzie, stary zamek baronów de Gortz miał przetrwać już tylko trzy lata.
Franciszek w milczeniu przyglądał się olbrzymiej budowli, nad którą dumnie panowała środkowa wieża. Wewnątrz zamku musiały się znajdować sklepione i obszerne sale, długie korytarze i kryjówki, budowane w głębi ziemi, tak jak to bywa zwykle w starożytnych, węgierskich fortecach.
Żadna chyba siedziba nie mogłaby być odpowiedniejsza na pobyt dla ostatniego potomka baronów de Gortz. Hrabia de Télek, przypatrując się murom, coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Rudolf de Gortz, mający upodobanie do życia samotnego i dziwacznego, schronił się do tego odludnego zamczyska.
Nic jednak nie zdradzało bytności ludzi w zamku. Z kominów nie wydobywał się dym, przez szczelnie zamknięte okna nie słychać było żadnego szelestu. Nawet krzyk ptaka nie mącił tajemniczej ciszy, która panowała dokoła ponurego zamku.
Przez kilka chwil Franciszek przypatrywał się ciekawie murom, które dawniej rozbrzmiewały odgłosem zabaw i szczękiem broni; przypatrywał się i milczał, gdyż w sercu jego budziło się mnóstwo wspomnień.

Tam, gdzie się wznosił buk legendowy ukazała się jakaś postać. (Str. 156).

Rotzko z szacunkiem usunął się na bok, nie chcąc przerywać panu zadumy. Gdy słońce skryło się już tak poza górę Plesa, że w dolinie rzeki Sil zapanował zmrok, Rotzko zbliżył się do hrabiego.
— Panie, — rzekł, — już wieczór się zbliża... już blizko ósma godzina.
Zdawało się, że Franciszek nie słyszał tej uwagi.
— Już czas wracać, — odezwał się znów Rotzko, — jeżeli chcemy być w Livadzel przed zamknięciem gospód.
— Zaraz, zaraz... za chwilę Rotzko, — odpowiedział Franciszek.
— Zejdzie nam co najmniej godzina, proszę pana, nim dostaniemy się na drogę do wąwozu, a ponieważ już noc ciemna, nikt nas nie zobaczy.
— Jeszcze kilka chwil i zaraz powrócimy w stronę wioski, — odpowiedział Franciszek, nie ruszając się z miejsca.
— Panie, w ciemności będzie nam trudno kierować się wpośród skał, — dodał Rotzko. — Zaledwie doszliśmy tu w dzień jasny!.. Przebacz mi pan, jeśli nalegam.
— Masz słuszność Rotzko, chodźmy już... — odpowiedział Franciszek, lecz zdawało się, że jakaś niewidzialna siła zatrzymuje go w miejscu.
Czyżby go także coś trzymało za nogi, jak doktora Pataka?... Ale nie, nogi jego były zupełnie swobodne; mógłby ruszać się jak chciał, lecz nie miał ochoty się oddalić.
— Czy pan idzie, panie hrabio? — zapytał raz jeszcze Rotzko.
— Idę, idę, — odpowiedział Franciszek, lecz stał wciąż.
Zmrok zalegał już płaskowzgórze Orgall; budynek rzucał długi cień, a kształty zamku majaczyły teraz w niewyraźnych zarysach. Wkrótce cienie nocy zakryją wszystko, jeśli żadne światło, nie zabłyśnie w wązkich oknach wieży.
— Proszę pana... chodźmy! — powtarzał Rotzko.
I Franciszek już chciał się zastosować do jego prośby, gdy na tarasie nad basztą, tam gdzie się wznosił buk legendowy, ukazała się jakaś postać...
Franciszek przypatrywał jej się uważnie... Była to kobieta, ubrana w białą szatę, z rozpuszczonymi włosami. Szła zwolna, wyciągając przed sobą ręce.
W tej postaci, której z powodu zmroku nie można już było widzieć dokładnie, zdawało się Franciszkowi, że poznaje Stillę.
— To Stilla! — zawołał i byłby się może stoczył do rowu, gdyby go był Rotzko nie przytrzymał.
Zjawisko trwało tylko chwilę. Franciszek przecież był prawie pewien, że widział nieszczęśliwą siostrę.

— Ona żyje! — powtarzał z radością i ze zdziwieniem.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Polskie wydanie nie zawiera nagłówka nowego rozdziału w tym miejscu. Został wstawiony na podstawie tekstu wydania francuskiego.