Zbrodnia niebios
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia niebios |
Pochodzenie | Jej naga stopa |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lwów; Kraków |
Tłumacz | Józef Krajewski |
Tytuł orygin. | A Celestial Crime |
Źródło | Skan na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Charles Stuart Pratt
Od czasu jak profesor uniwersytetu Harwardzkiego Webster zamordował swego przyjaciela, D-ra Parkmana, i spalił jego ciało w piecu laboratoryjnym, żadna zbrodnia w obrębie murów uniwersyteckich nie zbliżyła się do tej tragedji pod względem sensacyjnych okoliczności — z jednym tylko wyjątkiem.
Niezwykłe wypadki, jakie chcę tutaj opowiedzieć, stanowią właśnie ten wyjątek. Odrazu wszakże muszę zaznaczyć, że sprawozdanie z tej ostatniej tragedji uniwersyteckiej nie zawiera takich wstrętnych szczegółów, jakie czynią zmorę nocną z samego wspomnienia sprawy Webster — Parkman. Natomiast w tę ostatnią tragedję wplątany jest piękny element miłości, a jednocześnie przewyższa ona poprzednią swą niezwykłością, głównie w uderzającem rozwiązaniu tajemnicy — rozwiązaniu wręcz bezprzykładnem, zdaje się, w rocznikach zbrodni.
Wieczorem dnia 14-go listopada, pan Everett, rektor uniwersytetu Banvardzkiego — ze zrozumiałych przyczyn nazwiska osób i miejscowości są lekko zmienione — urządzał przyjęcie, które ze względu na ściśle z niem złączone wypadki, stało się sławnem w historji tego starego uniwersyteckiego miasta.
Przyjęcie to było wydane na cześć pewnego młodego badacza norweskiego, który przed niedawnym czasem przerżnął na nartach wszerz całą Grenladję. Nie jego wszakże tyczy się niniejsze opowiadanie, a raczej trzech profesorów uniwersytetu. Ci profesorowie przyjmując zaproszenie rektora, wyrazili swój podziw dla bohatera wieczoru i przyjemność, jakiej doznają z poznania go — ale w głębi serca każdy z nich wiedział, że idzie nie poto, aby spotkać się z norweskim badaczem, ale poto, aby spotkać się z córką pana rektora.
Wszyscy ci trzej profesorowie byli względnie młodymi ludźmi. Prof. Henryk Thurston otrzymał dopiero w tym roku katedrę Literatury Angielskiej. Zdaniem ogółu zasłużył on na swoje ostrogi na łamach „Wolnej Kopji“ i „Północnego Kontynentu“, w trzech czy czterech ostrych turniejach przeciwko nowemu realizmowi, i właśnie niedawno wydał powieść, która uczyniła go przodownikiem romantycznej szkoły w Ameryce — co wszystko razem oznaczałoby człowieka o lotnej wyobraźni i gorącym temperamencie.
Prof. Gordon Browne, popychany równym wiatrem dogmatu, przeżeglował przez swoje kursy teologiczne, poczem zanurzył się w pracy w Toynbee Hall w Londynie, a następnie w osadach uniwersyteckich w domu, obecnie zaś objął świeżo otworzoną katedrę „Chrześcijaństwa Stosowanego“. Profesor Browne i profesor Thurston byli ciotecznymi braćmi, i obydwaj zostali wychowani i poparci przez swego bogatego wuja, człowieka o sztywnych poglądach i znakomitej pobożności. W tych warunkach wydaje się zbytecznem wymienić nazwisko siostrzeńca, który był bliższym sercu starego opiekuna.
Trzeci z profesorów, Spencer Whitney, był synem podeszłego już obecnie wiekiem teologicznego bojownika uniwersytetu, po którym odziedziczył wnikliwy umysł i sumienie obywatela Nowej Anglji. Był on astronomem-asystentem i zwrócił na siebie uwagę kół naukowych pewnemi odkryciami w dziedzinie tak zwanej astronomji mikroskopijnej, oraz dwiema monografjami o pyle meteorycznym i o pochodzeniu kosmicznem aerolitów.
Żaden z tych trzech profesorów nie był żonaty; lecz ponieważ przeszli już z powodzeniem przygotowawczy okres życia i osiągnęli zapewnioną pozycję, nie było w tem nic dziwnego, że doszli do wniosku, wspólnego całemu rodzajowi męskiemu, że nie jest dobrze człowiekowi być samotnym; jeszcze mniej było dziwne, że tej nocy 14 listopada, córka rektora ich uniwersytetu była dla nich większą atrakcją, niż arktyczny badacz. Miss Everett z całą pewnością zasługiwała na ich podziw.
Przyjęcie pana rektora udało się nadzwyczajnie. Szczyt zainteresowania obecnych (a dwojga z nich w szczególności) został osiągnięty z chwilą, gdy przystojny jasnowłosy norweg, odziany w skóry, wbiegł do wielkiego salonu na tej samej parze nart, które go przeniosły przez śnieżne pola i lodowce Grenlandji. Nagłe zogniskowanie uwagi na tej malowniczej figurze stało się dobrą sposobnością dla jednego z trzech profesorów zadania jakiegoś szybkiego pytania, a dla miss Everett — niemniej szybkiej odpowiedzi na nie. Poza tym drobnym wypadkiem, do którego powrócimy później, szczegóły tego wieczoru nie mają dla nas żadnego znaczenia, zarówno jak i sam bohater przyjęcia. Prawdziwy dramat rozpoczyna się dopiero pod koniec balu.
Zbliżała się północ, i większa część gości już odeszła, kiedy profesor Thurston i jego kuzyn wyszli w ostrą listopadową noc. Natychmiast rozpoczęli rozmowę tak poważną, tak podnieconą, że kiedy minęli stare, ciężkie wrota, i udali się wzdłuż Alei Południowej w kierunku skweru Banvarda, policjant, stojący w cieniu rozrosłego wiązu, nadstawił uszu.
— Ależ, kuzynie, mówił jeden z nich, — posłuchaj mnie, na miłość boską, posłuchaj mnie, musisz to zrobić!
— Nigdy, odparł drugi z hamowaną gwałtownością, — nigdy! I jeżeli ty kiedykolwiek...
Nagle uderzenie wiatru uniosło w przestrzeń resztę zdania, a zanim znów nastąpiła cisza, obydwaj byli już zbyt daleko, by policjant mógł ich dosłyszeć.
— Uwaga, mruknął, — przestępstwo się zbliża!
Zaledwie znów wrócił na swe stanowisko, gdy trzeci osobnik przekroczył wrota, rzucił okiem wzdłuż alei za tamtymi dwoma, i ruszył w tym samym kierunku. W chwili gdy zawracał, światło latarni padło na jego twarz, i policjant zauważył jej bladość i naprężony wyraz, poczem leniwie pomyślał, czy pomimo wszystko — nie był to widmowy efekt elektrycznego światła — a jednak był pewny, że słyszał, jak ów mężczyzna zawołał zduszonym głosem: „Zapóźno — zgubiony!“
Ziemie, stanowiące własność uniwersytetu Banvardzkiego, długi trójkąt trawników, krzaków i wielkich wiązów, które przez długie lata rosły, wyciągając swoje zwisające gałęzie, leżą między aleją Południową a Północną. Aleje te zbliżają się ku sobie ku zachodowi, i wkońcu spotykają się na zabrukowanej przestrzeni Skweru Banvardzkiego. Liczne ścieżki krzyżują się pomiędzy dwiema alejami, ocierając się w biegu o stare budynki uniwersyteckie. Niektóre z nowszych budynków, jak hala gimnastyczna i obserwatorjum, przeniosły się na drugą stronę Alei Północnej. Niedaleko od południowo-zachodniego kąta Skweru Banvardzkiego stoją wielkie budynki drukarni uniwersyteckiej, a poza niemi leżą błotniste łąki, przez które płyną czyste wody James’u.
Niedaleko granicy ziem uniwersyteckich, tam gdzie ostatnie krzyżujące się ścieżki rozszerzają się pośrodku, tworząc koło, otoczone rododendronami, stoi posąg Banvarda, założyciela uniwersytetu. Gdy kuzynowie doszli do wejścia na tę ostatnią ścieżkę, zatrzymali się na jedną czy na dwie minuty, wciąż zatopieni w tej samej gwałtownej rozmowie; wkońcu profesor Thurston zawrócił z gestem zniecierpliwienia, a profesor Browne skierował się w uliczkę, wysypaną żwirem, i szybko zniknął pomiędzy krzakami.
W tej chwili profesor Whitney, o kilka kroków za nimi, badający bystrem spojrzeniem ruchy swych kolegów-profesorów, również opuścił aleję i wszedł na ścieżkę, która biegnąc pod kątem rozbieżnym od innych dróg, wiodła w kierunku obserwatorjum.
Profesor Thurston, zrobiwszy kilkanaście kroków w kierunku skweru, nagle się zatrzymał, zawrócił gwałtownie, przebiegł z powrotem przebytą drogę, zawahał się, a potem ruszył szybko ścieżką, którą udał się jego kuzyn.
Prawie natychmiast zjawił się z powrotem, wahając się wszedł na trotuar, znów zszedł, stanął, i znów zawrócił do wejścia. Z małemi zmianami te ruchy powtórzyły się trzy razy, w sposób dowodzący wielkiego podniecenia i jeszcze większego niezdecydowania. Wreszcie potrząsnął nerwowo głową, i stanowczym krokiem przeszedł szybko przez skwer, a następnie wzdłuż przekątnej dróżki do południowo-zachodniego wyjścia.
Profesor Thurston nie zauważył w chwili, gdy opuszczał grunta uniwersyteckie, oficera policji, który wyszedł prawie nagle zpoza rogu bocznej uliczki naprzeciwko, stanął i śledził jego zygzakowate ruchy, a następnie poszedł w tym samym kierunku po drugiej stronie ścieżki.
Teraz profesor wszedł na mały skwer przed drukarnią uniwersytecką. Na prawo biegła stara szeroka ulica, przy której znajdowało się jego mieszkanie. Już postawił nogę na kamiennej jezdni, by dostać się na tę ulicę, gdy nagle stanął sztywno, uderzył prawą ręką po tylnej kieszeni spodni i zawołał: „Mój Boże!“ głosem przytłumionym lecz wyraźnie rozlegającym się w północnej ciszy.
Profesor Thurston nie przeszedł przez ulicę. Przez całą minutę stał nieruchomo, jedną nogą na jezdni, drugą na chodniku, z prawą ręką na tylnej kieszeni spodni, podczas gdy lewą odsunął kapelusz z czoła, jakgdyby był mocno zmieszany lub pogrążony w głębokich myślach. Potem nagle ruszył wzdłuż małego skweru i skręcił w pustą poprzeczną uliczkę.
Raz jeden zatrzymał się i spojrzał poza siebie, jak człowiek, który słyszy skradające się za nim w nocy kroki, lecz żadnej ludzkiej istoty nie było widać na uliczce.
Skręciwszy na szerszą ulicę, minął wkrótce nierówny kraniec miasteczka i poczuł ostry zapach błotnisk; dojrzał też blask księżyca, odbijający się w bieżącej wodzie. Droga wznosiła się pięć czy sześć stóp ponad łąkami i przecinała je w prostej linji do mostu, przerzuconego przez rzekę, ćwierć mili poza miasteczkiem.
Głuche uderzenie, jakgdyby ktoś skoczył na ziemię z wysokości, zmusiło profesora powtórnie do obejrzenia się. Gdyby był więcej zaniepokojony, lub choćby dość ciekawy, by przejść przez ulicę i spojrzeć wdół przez poręcz, mógłby był dojrzeć niewyraźną postać, która obecnie szła za nim w cieniu wału, i co chwila wspinała się na palce, by rzucić okiem na śledzonego człowieka.
Ale profesor Thurston nie przeszedł na drugą stronę, ani nie patrzył więcej poza siebie. Na moście stanął, włożył prawą rękę do tylnej kieszeni spodni, wyciągnął stamtąd jakiś przedmiot i rzucił go przez poręcz. Coś błysnęło metalicznie w promieniach księżyca, plusk ― i cisza.
A w ciszy zabrzmiał ponad łąkami miękki dźwięk północnych dzwonów. Ten dźwięk i ta scena przypomniały mu sławny „śpiew o moście“ innego kolegi-profesora, który był poetą, i który również kiedyś „stał na moście o północy, kiedy zegary biły godzinę“. Pełnym, dźwięcznym głosem profesor zaśpiewał:
Jak często, o jak często,
Pragnąłem, by łono fal
Uniosło mnie bez powrotu
Przez dziki ocean wdal!
Gdyż serce me było gorące,
A życie me — pełne burz,
A ciężar, co mnie przygniatał,
Zbyt wielkim wydawał się już.
Lecz dziś spadł ten ciężar ze mnie,
Morza wchłonęła go toń;
I tylko cudze niedole
Rzucają na mnie swój cień.
Profesor Thurston wrócił do miasta szybkiemi, pewnemi krokami. Przy drzwiach swego domu wsunął klucz do wąskiego otworu ręką nerwową może, ale nie drżącą. Gdy odkręcił światło i zasunął story, a potem przez długi czas chodził po pokoju w stanie wysokiego podniecenia, nie przyszło mu wcale na myśl, że za każdym razem, gdy cień jego padał na firankę, z drugiej strony ulicy dwoje bystrych oczu badało postać jego widma, charakter jego ruchów, i wyciągało z tego wnioski. To jednak było faktem. Gdy wkońcu światło zgasło, sierżant Pike, policjant, który zpoczątku śledził profesora Thurstona przez ciekawość, a potem z powodu podnieconego instynktu detektywa, podszedł do najbliższej lampy ulicznej i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia trzy minuty na czwartą.
Następnego dnia profesor Thurston spóźnił się na śniadanie. Pani Dorota Richards, starsza niewiasta, która prowadziła gospodarstwo młodzieńca, była wdową po urzędniku uniwersyteckim. Od wielu lat osładzała swoją samotność i podpierała walącą się fortunę, biorąc na pensjonat szereg wdowców lub kawalerów-profesorów. Matkowała swym stołownikom i dzieliła przygnębienie starszych i napuszoność młodszych. Dla Henryka Thurstona była czemś w rodzaju starej ciotki, pobłażając jego kaprysom i wdzierając się z zarozumiałą pewnością siebie w jego sprawy osobiste.
Tego właśnie rana, gdy ujęła srebrne szczypczyki i wybierała dokładnie kawałki cukru do kawy w ilości, odpowiedniej do smaku profesora, a potem wlewała śmietankę na lśniące sześcianki, — kiwnęła nagle z powątpiewaniem głową, co skrzywiło nieco fjoletowe wstążki jej porannego czepka. Potem rzuciła poprzez stół przenikliwe spojrzenie przez oprawne w złoto okulary i zauważyła:
— Zeszłej nocy pan wrócił późno, panie profesorze, ja sama nie spałam jeszcze, ani wtedy, ani potem — i miałam nadzieję, że podniecenie, które zmuszało pana do spaceru po pokoju, było przyjemnego rodzaju!
— Bezwzględnie, moja droga pani Richards, rzeczywiście, to było istotnie błogie podniecenie. Radbym wyjawić tę tajemnicę, ale, doprawdy, nie śmiem jeszcze mówić o tem głośno — mogę jednak szepnąć o tem słówko, — dodał po chwili, przeszedł dokoła stołu i szepnął jej coś na ucho. — Czy pani dziwi się teraz, że chodziłem po pokoju? — zapytał, gdy powrócił na swoje miejsce i patrzył na nią poprzez stół, z oczyma błyszczącemi i zarumienionemi policzkami.
— Ani troszkę, odparła pani Richards, podnosząc imbryczek i lejąc smakowity brunatny płyn na śmietankę i cukier, podczas gdy rumieniec towarzyszył uśmiechowi na jej delikatnej starej twarzy. — Byłam pewna, że odczułam uniesienie szczęścia w pańskich krokach, ledwo mogłam doczekać rana, by panu powinszować.
— Dziękuję pani, rzekł profesor, biorąc swoją filiżankę kawy.
— A co więcej, ciągnęła pani Richards, grożąc profesorowi swym tłustym palcem wskazującym, ja sądzę, że mogę odgadnąć...
Co pani Richards odgadła, nie będzie nigdy wiadome — nie dokończyła zdania. W tej chwili przeraźliwy krzyk roznosiciela gazet wdarł się przez okno, jak wycie syreny okrętowej.
„Dodatek nadzwyczajny! Okropna zbrodnia! Profesor Browne zamordowany przy pomniku Banvarda na gruncie uniwersyteckim! Pełne — sprawozdanie —“
Filiżanka wypadła z trzaskiem z rąk profesora Thurstona, a rumieniec zniknął z jego twarzy.
― Pański kuzyn! krzyknęła pani Richards z przerażeniem w głosie.
Zerwała się od stołu, by zawołać roznosiciela gazet, gdy nagle dzwonek zadźwięczał ostro. Gdy pobiegła do sieni i otworzyła drzwi, oficer policyjny minął ją i wszedł do pokoju.
— Profesor Thurston, przypuszczam? ― zapytał.
Profesor był widocznie zbyt przejęty, by mówić. Skinął głową potakująco.
— Mam tedy smutny obowiązek, rzekł oficer z tryumfującą miną, która zadawała kłam jego słowom, — aresztować pana za zamordowanie profesora Browne'a.
— Panie! — krzyknęła pani Richards, stając przed oficerem, z ogniem oburzenia w oczach. — Jakto, ci dwaj ludzie są kuzynami i żyli, jak bracia!
— Właśnie. Kain i Abel byli braćmi, — zauważył oficer sucho.
— Brutal! — To było wszystko, co pani Richards była w stanie powiedzieć — i rzekłszy to, padła na krzesło i zalała się łzami niemocy.
Profesor Thurston stał jak oszołomiony. — Biedny Gordon, biedny Gordon! — powtarzał bez końca. — Dopiero wczoraj w nocy rozstałem się z nim na gruntach uniwersyteckich.
— Tak, wtrącił oficer, i został on znaleziony właśnie tam, gdzie go pan zostawił, na gruncie uniwersyteckim, przy pomniku Banvarda.
Profesor nie zwrócił uwagi na jego słowa.
— Biedny Gordon! — powtórzył — i pomyśleć, że posprzeczałem się z nim właśnie ostatniej nocy!
— Słuchaj pan! — zawołał oficer, kładąc szorstko rękę na jego ramieniu, — pan nie ma obowiązku oskarżać się więcej — i niema czasu — pan musi pójść ze mną.
Profesor Thurston podniósł się.
— Jestem gotów pójść z panem, — rzekł prosto. A potem, podszedłszy do pani Richards, wziął ją za rękę.
— Kochana przyjaciółko, — rzekł, — bądź dobrej myśli! To tylko straszna pomyłka — będzie wszystko w porządku. Do widzenia.
Nie mogła odpowiedzieć, i tylko odgłos łkania towarzyszył wychodzącym.
Telegraf ustny, który roznosi wiadomości o katastrofie lub zbrodni wśród gęsto zaludnionego miasta, jest prawdziwym cudem. O godzinie 6.45 zrana pewien stróż, przechodząc przez grunta uniwersyteckie, odnalazł pod posągiem Banvarda ciało zamordowanego profesora. O godzinie 7.30 nowina dosięgła granic miasta we wszystkich kierunkach. Dokładna statystyka, przeprowadzona przez reporterów „Świata” i wykalkulowana przez Banvardzkiego profesora matematyki, dowiodła, że przeciętna szybkość nowiny wynosiła jedną milę na jedenaście minut.
Tuż za pierwszą sensacją pobiegła niemniej wstrząsająca wiadomość o aresztowaniu mordercy i jego zdumiewającej tożsamości — zaczem obydwie wieści przeskoczyły rogatki miejskie i z szybkością iskry elektrycznej przeleciały cały kraj, później pod morzem do Londynu i do centrów uniwersyteckich stałego lądu Europy.
Zanim się uspokoił pierwszy wstrząs, prasa zaprzęgła reporterów do roboty i trzymała publiczność w najwyższem napięciu przez swoje odkrycia i teorje. Jakiś przedsiębiorczy reporter przebrał się z wielką pomysłowością w szaty kapelana uniwersyteckiego i zdołał dostać się do celi więźnia. Profesor Thurston natychmiast przejrzał oszustwo, lecz zanim reporter został wyrzucony za drzwi, poczynił pewne obserwacje tak wielkiej wagi, że zostały one ogłoszone pod olbrzymiemi nagłówkami i specjalnie roztelegrafowane przez Towarzystwo Zjednoczonej Prasy — a mianowicie: niepokojący kolor włosów i oczu mordercy, dziwny i ponury skręt jego wąsów, oraz dokładna liczba złotych plomb w jego przednich zębach.
Tydzień później, wielki dziennik poranny, którego główną racją bytu był wyścig z wydaniami wieczornemi, ogłosił dokładne szczegóły o włamaniu do domu pani Doroty Richards, o schwytaniu włamywacza w gabinecie profesora Thurstona i o znalezieniu w jego rękach ważnego dowodu, który uszedł uwadze detektywów, robiących rewizję mieszkania. Dowodem tym był arkusz papieru, zapisany ręką profesora Thurstona, widocznie plan romantycznej powieści, w której bohater zdobywa majątek przez zamordowanie człowieka, który stał mu na drodze do otrzymania spadku. Związek pomiędzy tym planem na papierze i zamordowaniem prof. Gordona Browne'a był bijącym w oczy, jak to się wkrótce wykaże.
Uwagi o tej powieści niezawodnie wywołały pogłoskę, ogłoszoną ze wszystkiemi szczegółami, że profesor Thurston pisze w swej samotnej celi powieść autobiograficzną, gdzie ujawnia najtajniejsze tajemnice swej niedawnej zbrodni; i że książka ta jest składana na trzech nowych linotypach, i zostanie wydana jednocześnie po angielsku, po francusku i po niemiecku w dzień egzekucji autora.
Rewelacje dzienników osiągnęły najwyższy szczyt, a krótko przed rozpoczęciem przewodu sądowego, w piorunującem odkryciu, ogłoszonem z wyrazami najgłębszego żalu i najgłębszej sympatji dla znakomitej rodziny, że miss Everett, piękna córka rektora Banvardzkiego uniwersytetu, była w jakiś dotąd niewiadomy sposób zamieszana w sprawę morderstwa Gordona Browne'a. Sama niejasność tej wieści otwierała drogę do najdzikszych przypuszczeń.
W dzień otwarcia sesji sądowej, nadzwyczajne okoliczności sprawy, oraz charakter i stanowisko osób w nią zamieszanych przepełniły salę sądu. Dygnitarze uniwersyteccy, panie z najwyższego towarzystwa, wybitni adwokaci — tłumnie zapełnili wszystkie możliwe miejsca. Setki osób walczyły usilnie o wejście. Gdyby krzesła mogły być kupowane za pieniądze, zostałyby sprzedane za wyższe ceny, niż ulubione fotele na koncercie symfonicznym.
Prokurator, napomknąwszy o szczególnej bezbożności tej zbrodni, którą możnaby słusznie nazwać bratobójstwem, rzekł z wyrazem głębokiego przekonania, że jakkolwiek niczyje oko nie widziało samego aktu morderstwa prof. Gordona Browne’a, to wszakże motywy zbrodni były tak widoczne, a łańcuch okoliczności i dowodów tak jasny, i tak nieprzerwany, i tak przekonywający, że wezwanie świadków staje się tylko prawną formalnością, poprzedzającą wyrok skazujący. Wobec tego w krótkości tylko wykaże, z dokładnością twierdzenia Euklidesa, że prof. Henryk Thurston, popchnięty przez dwie główne pobudki do zbrodni, chciwość i zazdrość, zamordował w nocy 14 listopada, o godzinie 11.35, przy pomniku Banvarda na gruntach uniwersyteckich, swego kolegę — profesora, swego kuzyna, swego prawie brata, jednem straszliwem uderzeniem kolbą kieszonkowego rewolweru — tchórzliwe uderzenie, zadane ztyłu.
Oskarżyciel rozpoczął przedewszystkiem uzasadnianie swej teorji o motywie chciwości, jako pobudce do zbrodni, dotykając zlekka stanu majątkowego profesora Thurstona, i powołując się głównie na testament zmarłego niedawno wuja oskarżonego, który testamentem tym, nie zapisując ani grosza więźniowi, przekazał cały swój wielki majątek kuzynowi oskarżonego, profesorowi Browne’owi. Więzień zaś był wskazany, jako następny prawny spadkobierca.
W dalszym ciągu, z zaznaczeniem wielkiego żalu z powodu konieczności wciągania do sprawy imienia tak szanownej lady, zostały przytoczone dowody, wykazujące silną rywalizację obydwu kuzynów do ręki miss Everett.
Następnie, począwszy od balu u rektora Everetta, wypadki tej nocy przesunęły się przed światłem prawnego śledztwa. Policjant, który stał tej nocy przed domem rektora, opowiedział, jak dwaj profesorowie opuścili bramę w gorącej dyspucie i świadczył o nawpół zasłyszanej groźbie.
Zegarek zamordowanego profesora roztrzaskał się przy jego upadku i stanął na dwudziestu pięciu minutach przed dwunastą.
Główny świadek oskarżenia, sierżant Pike, stanął przed trybuną z tą samą pewną siebie miną, jaką miał owego poranka, gdy zaaresztował przestępcę. Oświadczył on, że wracał Aleją Południową naprzeciwko ścieżki, prowadzącej do pomnika Banvarda, dwadzieścia trzy, lub cztery minuty przed dwunastą — o jedną, lub dwie minuty po zatrzymaniu się zegarka ofiary — i w tej chwili zauważył, że więzień ukazał się ze wspomnianej ścieżki w stanie niezwykle silnego podniecenia.
Sierżant Pike opisał szczegółowo, jak obudziła się w nim ciekawość, która stopniowo zamieniła się w podejrzenie, a następnie w pewność, podczas gdy towarzyszył profesorowi w jego nocnym spacerze. Położył silny nacisk na bredzenie bez związku więźnia, podczas gdy był na moście i przerzucił przez poręcz błyszczący przedmiot — podchwycił niektóre z tych szalonych zdań o tem, że chwyci go szumiąca fala, że czegoś nie mógł znieść i jakąś gadaninę o ukryciu czegoś w morzu. Jego opis pantomin cienia na firance był druzgocącym dowodem.
Pani Richards zmuszona była potwierdzić spacer po pokoju, zarówno jak i „gorące wyrazy“ podczas aresztowania, jakkolwiek usiłowała nadać obydwóm tym faktom korzystne znaczenie.
Sierżant Pike opowiadał dalej, że o świcie udał się powtórnie na most i podczas odpływu odnalazł ów błyszczący przedmiot, który więzień przerzucił przez poręcz — był to niklowany rewolwer kieszonkowy. Jakkolwiek rzucony był dość daleko z wysokiego mostu, dzięki wszakże skombinowanemu prądowi rzeki i wznoszącej się fali przypływu, został on odrzucony napowrót i spoczął na piasku między skałami u podstawy filaru mostowego.
Pracownik składu broni poznał ten rewolwer, jako sprzedany profesorowi Thurstonowi pomiędzy dziesiątym a czternastym listopada, coś około dwunastego, jeśli się nie myli.
Lekarze eksperci stwierdzili, że śmierć nastąpiła prawie natychmiastowo po zdruzgotaniu czaszki ofiary. Na odlewie gipsowym wyjaśnili, że, sądząc z położenia i kierunku rany, uderzenie musiało nastąpić zgóry i ztyłu.
Kolba rewolweru przystawała do tej rany.
W zakończeniu tego ostatecznego dowodu sławny ekspert, podnosząc lewą ręką maskę pośmiertną, chwycił prawą ręką rewolwer i zawołał uroczyście:
— Na jedną chwilę, tej fatalnej nocy 14-tego listopada, ten rewolwer został podniesiony nad niewinną głową, z której ta maska została zrobiona — na jedną chwilę — potem spadło straszliwe uderzenie, które zdruzgotało czaszkę i zdruzgotało życie Gordona Browne’a.
Wyrzekłszy te słowa, spuścił rewolwer na kruchą maskę pośmiertną z trzaskiem, że aż odłupane okruchy gipsu przeleciały przez salę sądową i obsypały twarze sędziego i przysięgłych.
Ta dramatyczna demonstracja morderstwa została opisana przez wszystkie wieczorne gazety i ustaliła przekonania czytelników. Gdyby tej nocy publiczność zajmowała ławy przysięgłych, wydaliby oni wyrok skazujący, nie opuszczając nawet swych krzeseł.
Następnego dnia — był to już drugi tydzień przewodu sądowego — profesor Thurston stanął przed trybuną sędziowską. Wyglądał poważnie, ale nie był ani zdenerwowany, ani przygnębiony. Rzeczywiście takim był on przez cały czas trwania sprawy, co wywołało mnóstwo komentarzy; niektórzy uważali to za wyraz poczucia niewinności, większość wszakże — za bezwstydną zuchwałość. Reporterzy rozpisywali się szeroko o kolosalnie zimnej krwi i żelaznych nerwach zabójcy. Pewien dalekowzroczny reporter zaszedł tak daleko, że zapewniał, iż w owej straszliwej chwili, gdy rewolwer strzaskał maskę pośmiertną i gdy meżczyźni zbledli, a kobiety krzyknęły, zauważył uśmiech na twarzy więźnia.
Obrona profesora Thurstona polegała głównie raczej na nowej interpretacji wypadków tej fatalnej nocy, niż na zaprzeczaniu rzeczywistości samych wypadków. Przyznał się do sporu z profesorem Brownem. Kuzyn jego przyszedł był do niego przed balem i zaproponował mu równy podział majątku, zostawionego przez ich wuja. Odmówił on przyjęcia tego daru — pieniędzy, których jego wuj świadomie postanowił go pozbawić. Gdy opuszczali dom rektora po zamknięciu przyjęcia, profesor Browne znów poruszył tę sprawę, a on niecierpliwie zagroził, że jeśli kuzyn jego jeszcze raz wzmiankuje o tem, to zerwie z nim stosunki. Pomimo to kuzyn jego w dalszym ciągu usiłował go przekonać, gdy szli razem wzdłuż Aleji Południowej.
Przy wejściu na ścieżkę, prowadzącą obok pomnika Banvarda, profesor Browne skierował się do swego domu. Rozstali się z kilkoma gorącemi słowami z jego strony, słowami,, których chwilę później żałował, i chcąc je odwołać, zawrócił i pospieszył, by dogonić swego kuzyna. Po chwili jednak, nie dojrzawszy już profesora Browne'a, wrócił do aleji i wtedy, bardzo możliwe, że działał z tem wahaniem się, jakie zauważył sierżant Pike.
Gdy był już w pobliżu drukarni uniwersyteckiej, przypomniał sobie nagle, że nosi w kieszeni rewolwer i pod wpływem nagłego impulsu poszedł na most i rzucił rewolwer do rzeki. Szalone bredzenie, które mu przypisywano, było to poprostu kilka wierszy z poematu niejakiego Longfellowa, profesora uniwersytetu.
Na żądanie profesor Thurston zarecytował te wiersze z takim efektem, że obecny przypadkowo kierownik wielkiego biura odczytów zapisał sobie w notesie:
„Jeśli uda mu się ujść szubienicy, ofiarować mu pięćset dolarów za wieczór na pięćdziesiąt publicznych odczytów“.
Profesor Thurston zeznał, że chodził po pokoju aż do oznaczonej godziny pod wpływem podniecenia zpowodu wielkiego szczęścia, jakie go ostatnio spotkało. Odmówił wymienienia przyczyny tej radości. Również odmówił wyjaśnienia, dlaczego kupił a potem odrzucił rewolwer. Nie poruszył wcale motywu zazdrości.
Pierwszym świadkiem następnego dnia była miss Everett. Zjawienie się jej obudziło sensację. Panie podniosły do oczu lorniony, nastawiły szkła lornetek teatralnych i przyglądały się. Panowie wstrzymali oddech. Miss Everett nie nosiła żadnego symbolu uroczystości. Stała w mrocznej sali sądowej, niby jutrzenka — ubrana w przedziwną kombinację brunatnej zieleni mchu, przeplatanej i ożywionej czerwonemi oczkami i podniesionej do estetycznej wspaniałości przez przypięte do piersi cudowne róże.
— Żądałam, — zaczęła jasno i z prostotą, — żeby mnie dopuszczono do złożenia zeznania na korzyść więźnia, któremu poczucie honoru nie pozwoliło dać wyjaśnienia. Wieczorem 14 listopada, podczas przyjęcia u mojego ojca, przyrzekłam zostać żoną prof. Henryka Thurstona. Sądzę, że tem samem motyw zazdrości upada. Z błyskiem w oku dodała: — Chciałabym mieć siłę, aby zbić wszystkie inne zarzuty, równie fałszywe, jak tamten.
Potem zwróciła się do więźnia z promiennym uśmiechem — a spojrzenia, jakie błysnęły między nimi, przyspieszyły bicie serca u kobiet, a każdy obecny mężczyzna życzyłby sobie w tej chwili być na miejscu więźnia. Jeden z obecnych, który oczu ani na sekundę nie spuścił z twarzy świadka, z radością by zajął to miejsce, choćby nawet wiedział, że wprost stamtąd pójdzie na galery.
Podczas dalszego przesłuchania profesor Thurston, będąc znów na ławie świadków, oznajmił, że uważa za swój obowiązek teraz, gdy już zeznanie miss Everett skruszyło pieczęć milczenia, dać wyjaśnienie w sprawie rewolweru. Przed balem jeszcze, rzekł, był on niezmiernie zazdrosny o swego zmarłego obecnie kuzyna i jeszcze o jednego z pomiędzy wielbicieli miss Everett. Nadzieja i dzika rozpacz na przemian go opanowywały; i w okresie przygnębienia kupił rewolwer, zdecydowany odebrać sobie życie wrazie, gdyby został odrzucony. Nie mógłby teraz powiedzieć, dodał, czyby zamiar ten był spełnił, ale w owym czasie było to jego celem. Podczas gdy był przy drukarni uniwersyteckiej, przypomniał sobie nagle o rewolwerze, teraz już zbytecznym, i pod wpływem chwili pospieszył na most nad rzeką James i rzucił niepotrzebną broń. Właśnie podniecony tą radością chodził później po pokoju do godziny trzeciej minut trzydzieści siedem.
Sprawa zbliżała się do końca. Główne dowody obrony, tyczące się wypadków zaszłych podczas nocy zbrodni, od których rzeczywiście zależał wyrok, polegały na zeznaniach więźnia, niczem nie popartych. Przeciwko nim stały bardziej dotykalne dowody oskarżenia, cały szereg kompromitujących okoliczności, jak zdruzgotana czaszka, rewolwer przystający do rany, oraz sam więzień, uznany właściciel rewolweru, ukazujący się na ścieżce jedną minutę po zatrzymaniu się zegarka zabitego człowieka.
Słowa i obecność miss Everett zrobiły istotnie wrażenie dodatnie. Prokurator jednak osłabił siłę tego wrażenia, wlokąc je przez pył, jako chytrą sztuczkę, mającą na celu zdobycie sympatji przysięgłych i oszołomienie ich pięknością świadka. W końcowem zestawieniu opuścił on zupełnie motyw zazdrości, ale dodał fakt zaręczyn do argumentów chciwości. Ośmieszył spóźniony zamiar samobójstwa. Położył nacisk na wyniki ekspertyzy lekarskiej.
Przyznałby więźniowi, dodał, że stworzył niezwykle pomysłową powieść, która wplotła się w fakty rzeczywiste, ustalone przez świadków, w sposób godny romantycznego nowelisty, lecz — cóż taka historja jest warta? — czy więzień nie był człowiekiem wprawnym w układanie planów? — czy, słowem, romantyczny nowelista nie był zawodowym literackim kłamcą?
Końcowy ustęp tej mowy stał się tematem artykułów wstępnych najbliższego wydania wszystkich pism w całym kraju. Na łamach „Wolnej Kopji“ i „Północnego Kontynentu“ odbyły się potężne turnieje między zwolennikami romantycznej i realistycznej szkoły w sprawie prawdomówności powieściopisarza.
Sędzia postawił pytania. Przysięgli oddalili się, kilka godzin minęło, lecz wniosku nie uchwalono jeszcze. Przewodniczący ławy przysięgłych zapytał raz i drugi o instrukcje, których sędzia mu udzielił, dodając do ostatniej wskazówkę, że mniejszość powinna wziąć pod uwagę nietylko dowody, lecz i opinję większości — punkt, który, o ile sobie przypominam, wywołał mnóstwo rozbieżnych komentarzy przy rozbiorach prawniczych tej sprawy.
Powoli zegar odmierzał minuty milczącego oczekiwania. Światło późnego popołudnia zamierało — ale nikt nie opuścił zapełnionej sali sądowej. Niepewność stawała się już niedozniesienia, gdy wreszcie przysięgli wrócili na salę, a przewodniczący ogłosił werdykt:
„Winien!“
Miss Everett widocznie nie była przygotowana na to. Spojrzała na twarz swego ojca z wyrazem zapytania i zdumionego niedowierzania, lecz przeczytawszy w niej całą straszliwą prawdę, zwróciła się do węźnia i cała dusza jej wyszła w okrzyku, „Henryku!“
I z powrotem przez drżącą ciszę zapełnionej tłumem sali sądowej przyszła mocna odpowiedź, „Moja kochana!“
Przez sześćdziesiąt strasznych sekund sąd i publiczność siedzieli niemo wobec tych świętych wyrażeń miłości. Męka sympatji ścisnęła wszystkie drżące serca.
Nagłe poruszenie, cichy, niewyraźny krzyk, zmusiły wszystkich do zwrócenia się w kierunku końca sali. Wysoka postać podniosła się w gęstniejącym mroku. Ciemna, młoda jeszcze twarz mężczyzny zdawała się nagle stawać starą i przypruszoną popiołem.
— Stójcie! — rozkazał głosem dźwięczącym grobowo. — Stójcie! Ten wyrok musi być obalony! Henryk Thurston jest niewinny!
Stojący obok zauważyli, że musiał się oprzeć o grzbiet krzesła, znajdującego się przed nim. — Ja muszę otrzymać głos, — dodał:
Sędzia przełamał milczenie zdumienia, które nastąpiło.
— Profesorze Whitney — rzekł, — jest to bezprzykładny wypadek, lecz imię pańskiego ojca i pańskie własne upoważniają mnie do pominięcia prawa. Mów pan.
— Przedewszystkiem oświadczam, że zeznanie profesora Thurstona, tyczące się rozstania z jego kuzynem, jest ściśle prawdziwe. Byłem za nimi, kiedy szli wzdłuż aleji. Widziałem, jak się rozstali, gdym skręcał w inną ulicę, by udać się do obserwatorjum. Widziałem, jak profesor Thurston poszedł za swoim kuzynem i prawie natychmiast wrócił do aleji, chwilę się wahał, a potem udał się w stronę skweru.
— Ale, na miłość Boga, dlaczego, wiedząc o tem, milczałeś pan? — przerwał sędzia.
— Ponieważ jestem grzesznym człowiekiem, — odpowiedział głosem drżącym ze wzruszenia, — ponieważ przed tą trybuną sędziowską i przed mojem własnem sumieniem staję, jako oskarżony o zamiar zamordowania, nie Gordona Browne'a, a człowieka, który tam stoi, Henryka Thurstona. Spowiedź musi być częścią mojej kary. Kochałem kobietę, która ma zostać żoną Henryka Thurstona. Kiedy Gordona Browne'a znaleziono martwym, serce moje zadrżało radością, ponieważ jeden z moich rywali został usunięty; kiedy Henryka Thurstona aresztowano, jako mordercę, moje serce szalało ze szczęścia, że on też będzie usunięty z mojej drogi. Wiedząc, że jest on niewinny, znając dokładnie przyczynę śmierci jego kuzyna, ukryłem jego ocalenie w głębi mojej piersi i czekałem, by wybiła moja godzina. Bohaterskie zeznanie miss Everett obudziło we mnie okropne wątpliwości; rozpętało żmiję sumienia — od tej chwili byłem w piekle. Dwa okrzyki, które dały się słyszeć po ogłoszeniu werdyktu, przełamały ostatnie okowy mego omamienia, i wtedy mogłem już mówić.
W widmowym półcieniu twarz mówiącego robiła straszne wrażenie. Kierowany litością, sędzia, pragnąc powstrzymać potok samooskarżenia, zapytał:
— Lecz jeżeli Henryk Thurston nie zabił swego kuzyna, któż to uczynił?
— Nie człowiek — nie człowiek zamordował Gordona Browne'a. To była zbrodnia niebios — jeśli to może być nazwane zbrodnią.
Po twarzach słuchaczy tu i owdzie można było poznać, że w umysłach ich budzi się nieokreślone podejrzenie, iż słuchają człowieka oszalałego pod wpływem niezmiernego podniecenia i tortury moralnej. Lecz wróciwszy nieco do równowagi, profesor Whitney ciągnął dalej ze względnym spokojem:
— Jestem, jak panom wiadomo, asystentem profesora astronomji. Miałem zamiar spędzić noc po przyjęciu w obserwatorjum. Noc 14-go listopada jest specjalnie ciekawa dla astronomów, badających meteory, gdyż tej nocy właśnie ziemia, biegnąc przez rój meteorów z radjanu Byka, przecina również w swojej orbicie rój meteorów z radjanu Lwa.
Gdy przechodziłem przez grunta uniwersyteckie, z nawpół podniesionemi oczyma, patrząc na kierunek lekkich linij świetlnych, kreślonych od czasu do czasu błyskawicznie na ciemnym lazurze nieba, uderzony zostałem nagle widokiem olśniewającego światła meteorycznego nieco z boku, na lewo, i zwróciwszy się w tę stronę, dojrzałem jeszcze błysk ognistej rysy, która, jak się zdawało, spadła między wierzchołki drzew. Lecz tego rodzaju błyski są tak zwodnicze, że nie przypisywałem temu zjawisku specjalnego znaczenia i udałem się do obserwatorjum, gdzie spędziłem noc.
Nazajutrz rano, gdym usłyszał o zbrodni i strzaskanej czaszce, ujrzałem nagle przed oczyma błyszczącą rysę spadającego meteorytu — przypomniałem sobie natychmiast, że to było właśnie w kierunku pomnika Banvarda, i zdawało mi się, że przypominam sobie również jakby podświadomie głuchy dźwięk uderzenia. Czyżby to było możliwe? — czy ognisty meteoryt spadł na profesora Browne'a?
Kiedy tłumy się rozpierzchły, udałem się na miejsce zbrodni. Gdy czyniłem poszukiwania na ziemi dookoła, dłubiąc laską pod rododendronami, stary ogrodnik, wznoszący między niemi ochronę zimową z sosnowych igieł, odezwał się do mnie: — Czy pan jest profesor od kamieni? — o, tu jest taki jeden cudaczny. — I wskazał mi go palcem.
Nie miałem potrzeby szukać dalej, i zawinąwszy zaokrąglony kamień w chusteczkę, pospieszyłem do domu. W gabinecie moim odwinąłem aerolit i stanąłem zdumiony — nie zpowodu zmieszanej masy granitu i żelaza ze stopioną powierzchnią, lecz że coś się do niego przyczepiło — wystrzępiony kawałek substancji, podobnej do skóry, z kilkoma przypalonemi włosami — koloru tego samego, co włosy zmarłego profesora.
Wiedziałem, że trzymam w ręku tajemnicę morderstwa. Ten namacalny dowód prawdy moich słów składam obecnie w ręce obrony. Jestem pewny, że ten kamień meteoryczny będzie przystawał dokładniej do strzaskanej skroni, niż kolba rewolweru. Jestem pewny, że badanie mikroskopijne przyczepionych włosów ustali ich tożsamość z włosami na głowie zmarłego. Sądzę, że wykaże ono przypalone włosy nad strzaskaną skronią. —
Z temi słowami prof. Spencer Whitney padł na swój fotel. Śmiertelne milczenie, które nastąpiło, zostało przerwane łkaniem kobiecem — a następnie podniósł się okrzyk radości, który wstrząsnął murami sali.
Werdykt już został obalony w sercach i umysłach sądu i ludu. Niema potrzeby dodawać, że ekspertyza potwierdziła wszystkie wnioski i przewidywania profesora Whitneya, i że natychmiast potem werdykt został prawnie obalony.
∗ ∗
∗ |
W kilka tygodni po ślubie Henryka Thurstona z miss Everett, profesor literatury angielskiej i asystent profesora astronomji podczas długiego spaceru i długiej rozmowy, która przyczyniła się do uleczenia zranionej duszy, weszli na most nad rzeką James. Powietrze drżało łagodną melodją nocnego wietrzyka, igrającego w trawie, i pachniało aromatem morza, a miękkie światło księżyca kładło się na czyste fale rzeki. Jak podczas owej pamiętnej nocy, słynny poemat o moście przyszedł mu na myśl, i profesor Thurston zanucił cicho:
Gdyż serce me było gorące,
A życie me — pełne burz,
A ciężar, co mnie przygniatał,
Zbyt wielkim zdawał się już.
Lecz dziś spadł ten ciężar ze mnie
Morza wchłonęła go toń,
I tylko cudze niedole
Rzucają na mnie swój cień: