Jej naga stopa (zbiór)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Zbiorowy
Tytuł Jej naga stopa
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa; Lwów; Kraków
Tłumacz Józef Krajewski
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
William C. Hudson
JEJ NAGA STOPA
Tłum. z angielskiego
JÓZEF KRAJEWSKI
WARSZAWA — LWÓW — KRAKÓW
1930

Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Warszawa, ul. Elektoralna 15 tel. 436-36.





Spis treści[1].
 
Str.
Anna McClure Sholl — ZWYCIĘSTWO ZWYCIĘŻONEGO[2] 
 37


Charles Stuart Pratt

ZBRODNIA NIEBIOS.

Od czasu jak profesor uniwersytetu Harwardzkiego Webster zamordował swego przyjaciela, D-ra Parkmana, i spalił jego ciało w piecu laboratoryjnym, żadna zbrodnia w obrębie murów uniwersyteckich nie zbliżyła się do tej tragedji pod względem sensacyjnych okoliczności — z jednym tylko wyjątkiem.
Niezwykłe wypadki, jakie chcę tutaj opowiedzieć, stanowią właśnie ten wyjątek. Odrazu wszakże muszę zaznaczyć, że sprawozdanie z tej ostatniej tragedji uniwersyteckiej nie zawiera takich wstrętnych szczegółów, jakie czynią zmorę nocną z samego wspomnienia sprawy Webster — Parkman. Natomiast w tę ostatnią tragedję wplątany jest piękny element miłości, a jednocześnie przewyższa ona poprzednią swą niezwykłością, głównie w uderzającem rozwiązaniu tajemnicy — rozwiązaniu wręcz bezprzykładnem, zdaje się, w rocznikach zbrodni.
Wieczorem dnia 14-go listopada, pan Everett, rektor uniwersytetu Banvardzkiego — ze zrozumiałych przyczyn nazwiska osób i miejscowości są lekko zmienione — urządzał przyjęcie, które ze względu na ściśle z niem złączone wypadki, stało się sławnem w historji tego starego uniwersyteckiego miasta.
Przyjęcie to było wydane na cześć pewnego młodego badacza norweskiego, który przed niedawnym czasem przerżnął na nartach wszerz całą Grenladję. Nie jego wszakże tyczy się niniejsze opowiadanie, a raczej trzech profesorów uniwersytetu. Ci profesorowie przyjmując zaproszenie rektora, wyrazili swój podziw dla bohatera wieczoru i przyjemność, jakiej doznają z poznania go — ale w głębi serca każdy z nich wiedział, że idzie nie poto, aby spotkać się z norweskim badaczem, ale poto, aby spotkać się z córką pana rektora.
Wszyscy ci trzej profesorowie byli względnie młodymi ludźmi. Prof. Henryk Thurston otrzymał dopiero w tym roku katedrę Literatury Angielskiej. Zdaniem ogółu zasłużył on na swoje ostrogi na łamach „Wolnej Kopji“ i „Północnego Kontynentu“, w trzech czy czterech ostrych turniejach przeciwko nowemu realizmowi, i właśnie niedawno wydał powieść, która uczyniła go przodownikiem romantycznej szkoły w Ameryce — co wszystko razem oznaczałoby człowieka o lotnej wyobraźni i gorącym temperamencie.
Prof. Gordon Browne, popychany równym wiatrem dogmatu, przeżeglował przez swoje kursy teologiczne, poczem zanurzył się w pracy w Toynbee Hall w Londynie, a następnie w osadach uniwersyteckich w domu, obecnie zaś objął świeżo otworzoną katedrę „Chrześcijaństwa Stosowanego“. Profesor Browne i profesor Thurston byli ciotecznymi braćmi, i obydwaj zostali wychowani i poparci przez swego bogatego wuja, człowieka o sztywnych poglądach i znakomitej pobożności. W tych warunkach wydaje się zbytecznem wymienić nazwisko siostrzeńca, który był bliższym sercu starego opiekuna.
Trzeci z profesorów, Spencer Whitney, był synem podeszłego już obecnie wiekiem teologicznego bojownika uniwersytetu, po którym odziedziczył wnikliwy umysł i sumienie obywatela Nowej Anglji. Był on astronomem-asystentem i zwrócił na siebie uwagę kół naukowych pewnemi odkryciami w dziedzinie tak zwanej astronomji mikroskopijnej, oraz dwiema monografjami o pyle meteorycznym i o pochodzeniu kosmicznem aerolitów.
Żaden z tych trzech profesorów nie był żonaty; lecz ponieważ przeszli już z powodzeniem przygotowawczy okres życia i osiągnęli zapewnioną pozycję, nie było w tem nic dziwnego, że doszli do wniosku, wspólnego całemu rodzajowi męskiemu, że nie jest dobrze człowiekowi być samotnym; jeszcze mniej było dziwne, że tej nocy 14 listopada, córka rektora ich uniwersytetu była dla nich większą atrakcją, niż arktyczny badacz. Miss Everett z całą pewnością zasługiwała na ich podziw.
Przyjęcie pana rektora udało się nadzwyczajnie. Szczyt zainteresowania obecnych (a dwojga z nich w szczególności) został osiągnięty z chwilą, gdy przystojny jasnowłosy norweg, odziany w skóry, wbiegł do wielkiego salonu na tej samej parze nart, które go przeniosły przez śnieżne pola i lodowce Grenlandji. Nagłe zogniskowanie uwagi na tej malowniczej figurze stało się dobrą sposobnością dla jednego z trzech profesorów zadania jakiegoś szybkiego pytania, a dla miss Everett — niemniej szybkiej odpowiedzi na nie. Poza tym drobnym wypadkiem, do którego powrócimy później, szczegóły tego wieczoru nie mają dla nas żadnego znaczenia, zarówno jak i sam bohater przyjęcia. Prawdziwy dramat rozpoczyna się dopiero pod koniec balu.
Zbliżała się północ, i większa część gości już odeszła, kiedy profesor Thurston i jego kuzyn wyszli w ostrą listopadową noc. Natychmiast rozpoczęli rozmowę tak poważną, tak podnieconą, że kiedy minęli stare, ciężkie wrota, i udali się wzdłuż Alei Południowej w kierunku skweru Banvarda, policjant, stojący w cieniu rozrosłego wiązu, nadstawił uszu.
— Ależ, kuzynie, mówił jeden z nich, — posłuchaj mnie, na miłość boską, posłuchaj mnie, musisz to zrobić!
— Nigdy, odparł drugi z hamowaną gwałtownością, — nigdy! I jeżeli ty kiedykolwiek...
Nagle uderzenie wiatru uniosło w przestrzeń resztę zdania, a zanim znów nastąpiła cisza, obydwaj byli już zbyt daleko, by policjant mógł ich dosłyszeć.
— Uwaga, mruknął, — przestępstwo się zbliża!
Zaledwie znów wrócił na swe stanowisko, gdy trzeci osobnik przekroczył wrota, rzucił okiem wzdłuż alei za tamtymi dwoma, i ruszył w tym samym kierunku. W chwili gdy zawracał, światło latarni padło na jego twarz, i policjant zauważył jej bladość i naprężony wyraz, poczem leniwie pomyślał, czy pomimo wszystko — nie był to widmowy efekt elektrycznego światła — a jednak był pewny, że słyszał, jak ów mężczyzna zawołał zduszonym głosem: „Zapóźno — zgubiony!“
Ziemie, stanowiące własność uniwersytetu Banvardzkiego, długi trójkąt trawników, krzaków i wielkich wiązów, które przez długie lata rosły, wyciągając swoje zwisające gałęzie, leżą między aleją Południową a Północną. Aleje te zbliżają się ku sobie ku zachodowi, i wkońcu spotykają się na zabrukowanej przestrzeni Skweru Banvardzkiego. Liczne ścieżki krzyżują się pomiędzy dwiema alejami, ocierając się w biegu o stare budynki uniwersyteckie. Niektóre z nowszych budynków, jak hala gimnastyczna i obserwatorjum, przeniosły się na drugą stronę Alei Północnej. Niedaleko od południowo-zachodniego kąta Skweru Banvardzkiego stoją wielkie budynki drukarni uniwersyteckiej, a poza niemi leżą błotniste łąki, przez które płyną czyste wody James’u.
Niedaleko granicy ziem uniwersyteckich, tam gdzie ostatnie krzyżujące się ścieżki rozszerzają się pośrodku, tworząc koło, otoczone rododendronami, stoi posąg Banvarda, założyciela uniwersytetu. Gdy kuzynowie doszli do wejścia na tę ostatnią ścieżkę, zatrzymali się na jedną czy na dwie minuty, wciąż zatopieni w tej samej gwałtownej rozmowie; wkońcu profesor Thurston zawrócił z gestem zniecierpliwienia, a profesor Browne skierował się w uliczkę, wysypaną żwirem, i szybko zniknął pomiędzy krzakami.
W tej chwili profesor Whitney, o kilka kroków za nimi, badający bystrem spojrzeniem ruchy swych kolegów-profesorów, również opuścił aleję i wszedł na ścieżkę, która biegnąc pod kątem rozbieżnym od innych dróg, wiodła w kierunku obserwatorjum.
Profesor Thurston, zrobiwszy kilkanaście kroków w kierunku skweru, nagle się zatrzymał, zawrócił gwałtownie, przebiegł z powrotem przebytą drogę, zawahał się, a potem ruszył szybko ścieżką, którą udał się jego kuzyn.
Prawie natychmiast zjawił się z powrotem, wahając się wszedł na trotuar, znów zszedł, stanął, i znów zawrócił do wejścia. Z małemi zmianami te ruchy powtórzyły się trzy razy, w sposób dowodzący wielkiego podniecenia i jeszcze większego niezdecydowania. Wreszcie potrząsnął nerwowo głową, i stanowczym krokiem przeszedł szybko przez skwer, a następnie wzdłuż przekątnej dróżki do południowo-zachodniego wyjścia.
Profesor Thurston nie zauważył w chwili, gdy opuszczał grunta uniwersyteckie, oficera policji, który wyszedł prawie nagle zpoza rogu bocznej uliczki naprzeciwko, stanął i śledził jego zygzakowate ruchy, a następnie poszedł w tym samym kierunku po drugiej stronie ścieżki.
Teraz profesor wszedł na mały skwer przed drukarnią uniwersytecką. Na prawo biegła stara szeroka ulica, przy której znajdowało się jego mieszkanie. Już postawił nogę na kamiennej jezdni, by dostać się na tę ulicę, gdy nagle stanął sztywno, uderzył prawą ręką po tylnej kieszeni spodni i zawołał: ,,Mój Boże!" głosem przytłumionym lecz wyraźnie rozlegającym się w północnej ciszy.
Profesor Thurston nie przeszedł przez ulicę. Przez całą minutę stał nieruchomo, jedną nogą na jezdni, drugą na chodniku, z prawą ręką na tylnej kieszeni spodni, podczas gdy lewą odsunął kapelusz z czoła, jakgdyby był mocno zmieszany lub pogrążony w głębokich myślach. Potem nagle ruszył wzdłuż małego skweru i skręcił w pustą poprzeczną uliczkę.
Raz jeden zatrzymał się i spojrzał poza siebie, jak człowiek, który słyszy skradające się za nim w nocy kroki, lecz żadnej ludzkiej istoty nie było widać na uliczce.
Skręciwszy na szerszą ulicę, minął wkrótce nierówny kraniec miasteczka i poczuł ostry zapach błotnisk; dojrzał też blask księżyca, odbijający się w bieżącej wodzie. Droga wznosiła się pięć czy sześć stóp ponad łąkami i przecinała je w prostej linji do mostu, przerzuconego przez rzekę, ćwierć mili poza miasteczkiem.
Głuche uderzenie, jakgdyby ktoś skoczył na ziemię z wysokości, zmusiło profesora powtórnie do obejrzenia się. Gdyby był więcej zaniepokojony, lub choćby dość ciekawy, by przejść przez ulicę i spojrzeć wdół przez poręcz, mógłby był dojrzeć niewyraźną postać, która obecnie szła za nim w cieniu wału, i co chwila wspinała się na palce, by rzucić okiem na śledzonego człowieka.
Ale profesor Thurston nie przeszedł na drugą stronę, ani nie patrzył więcej poza siebie. Na moście stanął, włożył prawą rękę do tylnej kieszeni spodni, wyciągnął stamtąd jakiś przedmiot i rzucił go przez poręcz. Coś błysnęło metalicznie w promieniach księżyca, plusk ― i cisza.
A w ciszy zabrzmiał ponad łąkami miękki dźwięk północnych dzwonów. Ten dźwięk i ta scena przypomniały mu sławny „śpiew o moście“ innego kolegi-profesora, który był poetą, i który również kiedyś „stał na moście o północy, kiedy zegary biły godzinę“. Pełnym, dźwięcznym głosem profesor zaśpiewał:

Jak często, o jak często,
Pragnąłem, by łono fal
Uniosło mnie bez powrotu
Przez dziki ocean wdal!

Gdyż serce me było gorące,
A życie me — pełne burz,
A ciężar, co mnie przygniatał,
Zbyt wielkim wydawał się już.

Lecz dziś spadł ten ciężar ze mnie,
Morza wchłonęła go toń;
I tylko cudze niedole
Rzucają na mnie swój cień.

Profesor Thurston wrócił do miasta szybkiemi, pewnemi krokami. Przy drzwiach swego domu wsunął klucz do wąskiego otworu ręką nerwową może, ale nie drżącą. Gdy odkręcił światło i zasunął story, a potem przez długi czas chodził po pokoju w stanie wysokiego podniecenia, nie przyszło mu wcale na myśl, że za każdym razem, gdy cień jego padał na firankę, z drugiej strony ulicy dwoje bystrych oczu badało postać jego widma, charakter jego ruchów, i wyciągało z tego wnioski. To jednak było faktem. Gdy wkońcu światło zgasło, sierżant Pike, policjant, który zpoczątku śledził profesora Thurstona przez ciekawość, a potem z powodu podnieconego instynktu detektywa, podszedł do najbliższej lampy ulicznej i spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia trzy minuty na czwartą.
Następnego dnia profesor Thurston spóźnił się na śniadanie. Pani Dorota Richards, starsza niewiasta, która prowadziła gospodarstwo młodzieńca, była wdową po urzędniku uniwersyteckim. Od wielu lat osładzała swoją samotność i podpierała walącą się fortunę, biorąc na pensjonat szereg wdowców lub kawalerów-profesorów. Matkowała swym stołownikom i dzieliła przygnębienie starszych i napuszoność młodszych. Dla Henryka Thurstona była czemś w rodzaju starej ciotki, pobłażając jego kaprysom i wdzierając się z zarozumiałą pewnością siebie w jego sprawy osobiste.
Tego właśnie rana, gdy ujęła srebrne szczypczyki i wybierała dokładnie kawałki cukru do kawy w ilości, odpowiedniej do smaku profesora, a potem wlewała śmietankę na lśniące sześcianki, — kiwnęła nagle z powątpiewaniem głową, co skrzywiło nieco fjoletowe wstążki jej porannego czepka. Potem rzuciła poprzez stół przenikliwe spojrzenie przez oprawne w złoto okulary i zauważyła:
— Zeszłej nocy pan wrócił późno, panie profesorze, ja sama nie spałam jeszcze, ani wtedy, ani potem — i miałam nadzieję, że podniecenie, które zmuszało pana do spaceru po pokoju, było przyjemnego rodzaju!
— Bezwzględnie, moja droga pani Richards, rzeczywiście, to było istotnie błogie podniecenie. Radbym wyjawić tę tajemnicę, ale, doprawdy, nie śmiem jeszcze mówić o tem głośno — mogę jednak szepnąć o tem słówko, — dodał po chwili, przeszedł dokoła stołu i szepnął jej coś na ucho. — Czy pani dziwi się teraz, że chodziłem po pokoju? — zapytał, gdy powrócił na swoje miejsce i patrzył na nią poprzez stół, z oczyma błyszczącemi i zarumienionemi policzkami.
— Ani troszkę, odparła pani Richards, podnosząc imbryczek i lejąc smakowity brunatny płyn na śmietankę i cukier, podczas gdy rumieniec towarzyszył uśmiechowi na jej delikatnej starej twarzy. — Byłam pewna, że odczułam uniesienie szczęścia w pańskich krokach, ledwo mogłam doczekać rana, by panu powinszować.
— Dziękuję pani, rzekł profesor, biorąc swoją filiżankę kawy.
— A co więcej, ciągnęła pani Richards, grożąc profesorowi swym tłustym palcem wskazującym, ja sądzę, że mogę odgadnąć...
Co pani Richards odgadła, nie będzie nigdy wiadome — nie dokończyła zdania. W tej chwili przeraźliwy krzyk roznosiciela gazet wdarł się przez okno, jak wycie syreny okrętowej.
„Dodatek nadzwyczajny! Okropna zbrodnia! Profesor Browne zamordowany przy pomniku Banvarda na gruncie uniwersyteckim! Pełne — sprawozdanie —“
Filiżanka wypadła z trzaskiem z rąk profesora Thurstona, a rumieniec zniknął z jego twarzy.
― Pański kuzyn! krzyknęła pani Richards z przerażeniem w głosie.
Zerwała się od stołu, by zawołać roznosiciela gazet, gdy nagle dzwonek zadźwięczał ostro. Gdy pobiegła do sieni i otworzyła drzwi, oficer policyjny minął ją i wszedł do pokoju.
— Profesor Thurston, przypuszczam? ― zapytał.
Profesor był widocznie zbyt przejęty, by mówić. Skinął głową potakująco.
— Mam tedy smutny obowiązek, rzekł oficer z tryumfującą miną, która zadawała kłam jego słowom, — aresztować pana za zamordowanie profesora Browne'a.
— Panie! — krzyknęła pani Richards, stając przed oficerem, z ogniem oburzenia w oczach. — Jakto, ci dwaj ludzie są kuzynami i żyli, jak bracia!
— Właśnie. Kain i Abel byli braćmi, — zauważył oficer sucho.
— Brutal! — To było wszystko, co pani Richards była w stanie powiedzieć — i rzekłszy to, padła na krzesło i zalała się łzami niemocy.
Profesor Thurston stał jak oszołomiony. — Biedny Gordon, biedny Gordon! — powtarzał bez końca. — Dopiero wczoraj w nocy rozstałem się z nim na gruntach uniwersyteckich.
— Tak, wtrącił oficer, i został on znaleziony właśnie tam, gdzie go pan zostawił, na gruncie uniwersyteckim, przy pomniku Banvarda.
Profesor nie zwrócił uwagi na jego słowa.
— Biedny Gordon! — powtórzył — i pomyśleć, że posprzeczałem się z nim właśnie ostatniej nocy!
— Słuchaj pan! — zawołał oficer, kładąc szorstko rękę na jego ramieniu, — pan nie ma obowiązku oskarżać się więcej — i niema czasu — pan musi pójść ze mną.
Profesor Thurston podniósł się.
— Jestem gotów pójść z panem, — rzekł prosto. A potem, podszedłszy do pani Richards, wziął ją za rękę.
— Kochana przyjaciółko, — rzekł, — bądź dobrej myśli! To tylko straszna pomyłka — będzie wszystko w porządku. Do widzenia.
Nie mogła odpowiedzieć, i tylko odgłos łkania towarzyszył wychodzącym.
Telegraf ustny, który roznosi wiadomości o katastrofie lub zbrodni wśród gęsto zaludnionego miasta, jest prawdziwym cudem. O godzinie 6.45 zrana pewien stróż, przechodząc przez grunta uniwersyteckie, odnalazł pod posągiem Banvarda ciało zamordowanego profesora. O godzinie 7.30 nowina dosięgła granic miasta we wszystkich kierunkach. Dokładna statystyka, przeprowadzona przez reporterów „Świata” i wykalkulowana przez Banvardzkiego profesora matematyki, dowiodła, że przeciętna szybkość nowiny wynosiła jedną milę na jedenaście minut.
Tuż za pierwszą sensacją pobiegła niemniej wstrząsająca wiadomość o aresztowaniu mordercy i jego zdumiewającej tożsamości — zaczem obydwie wieści przeskoczyły rogatki miejskie i z szybkością iskry elektrycznej przeleciały cały kraj, później pod morzem do Londynu i do centrów uniwersyteckich stałego lądu Europy.
Zanim się uspokoił pierwszy wstrząs, prasa zaprzęgła reporterów do roboty i trzymała publiczność w najwyższem napięciu przez swoje odkrycia i teorje. Jakiś przedsiębiorczy reporter przebrał się z wielką pomysłowością w szaty kapelana uniwersyteckiego i zdołał dostać się do celi więźnia. Profesor Thurston natychmiast przejrzał oszustwo, lecz zanim reporter został wyrzucony za drzwi, poczynił pewne obserwacje tak wielkiej wagi, że zostały one ogłoszone pod olbrzymiemi nagłówkami i specjalnie roztelegrafowane przez Towarzystwo Zjednoczonej Prasy — a mianowicie: niepokojący kolor włosów i oczu mordercy, dziwny i ponury skręt jego wąsów, oraz dokładna liczba złotych plomb w jego przednich zębach.
Tydzień później, wielki dziennik poranny, którego główną racją bytu był wyścig z wydaniami wieczornemi, ogłosił dokładne szczegóły o włamaniu do domu pani Doroty Richards, o schwytaniu włamywacza w gabinecie profesora Thurstona i o znalezieniu w jego rękach ważnego dowodu, który uszedł uwadze detektywów, robiących rewizję mieszkania. Dowodem tym był arkusz papieru, zapisany ręką profesora Thurstona, widocznie plan romantycznej powieści, w której bohater zdobywa majątek przez zamordowanie człowieka, który stał mu na drodze do otrzymania spadku. Związek pomiędzy tym planem na papierze i zamordowaniem prof. Gordona Browne'a był bijącym w oczy, jak to się wkrótce wykaże.
Uwagi o tej powieści niezawodnie wywołały pogłoskę, ogłoszoną ze wszystkiemi szczegółami, że profesor Thurston pisze w swej samotnej celi powieść autobiograficzną, gdzie ujawnia najtajniejsze tajemnice swej niedawnej zbrodni; i że książka ta jest składana na trzech nowych linotypach, i zostanie wydana jednocześnie po angielsku, po francusku i po niemiecku w dzień egzekucji autora.
Rewelacje dzienników osiągnęły najwyższy szczyt, a krótko przed rozpoczęciem przewodu sądowego, w piorunującem odkryciu, ogłoszonem z wyrazami najgłębszego żalu i najgłębszej sympatji dla znakomitej rodziny, że miss Everett, piękna córka rektora Banvardzkiego uniwersytetu, była w jakiś dotąd niewiadomy sposób zamieszana w sprawę morderstwa Gordona Browne'a. Sama niejasność tej wieści otwierała drogę do najdzikszych przypuszczeń.
W dzień otwarcia sesji sądowej, nadzwyczajne okoliczności sprawy, oraz charakter i stanowisko osób w nią zamieszanych przepełniły salę sądu. Dygnitarze uniwersyteccy, panie z najwyższego towarzystwa, wybitni adwokaci — tłumnie zapełnili wszystkie możliwe miejsca. Setki osób walczyły usilnie o wejście. Gdyby krzesła mogły być kupowane za pieniądze, zostałyby sprzedane za wyższe ceny, niż ulubione fotele na koncercie symfonicznym.
Prokurator, napomknąwszy o szczególnej bezbożności tej zbrodni, którą możnaby słusznie nazwać bratobójstwem, rzekł z wyrazem głębokiego przekonania, że jakkolwiek niczyje oko nie widziało samego aktu morderstwa prof. Gordona Browne’a, to wszakże motywy zbrodni były tak widoczne, a łańcuch okoliczności i dowodów tak jasny, i tak nieprzerwany, i tak przekonywający, że wezwanie świadków staje się tylko prawną formalnością, poprzedzającą wyrok skazujący. Wobec tego w krótkości tylko wykaże, z dokładnością twierdzenia Euklidesa, że prof. Henryk Thurston, popchnięty przez dwie główne pobudki do zbrodni, chciwość i zazdrość, zamordował w nocy 14 listopada, o godzinie 11.35, przy pomniku Banvarda na gruntach uniwersyteckich, swego kolegę — profesora, swego kuzyna, swego prawie brata, jednem straszliwem uderzeniem kolbą kieszonkowego rewolweru — tchórzliwe uderzenie, zadane ztyłu.
Oskarżyciel rozpoczął przedewszystkiem uzasadnianie swej teorji o motywie chciwości, jako pobudce do zbrodni, dotykając zlekka stanu majątkowego profesora Thurstona, i powołując się głównie na testament zmarłego niedawno wuja oskarżonego, który testamentem tym, nie zapisując ani grosza więźniowi, przekazał cały swój wielki majątek kuzynowi oskarżonego, profesorowi Browne’owi. Więzień zaś był wskazany, jako następny prawny spadkobierca.
W dalszym ciągu, z zaznaczeniem wielkiego żalu z powodu konieczności wciągania do sprawy imienia tak szanownej lady, zostały przytoczone dowody, wykazujące silną rywalizację obydwu kuzynów do ręki miss Everett.
Następnie, począwszy od balu u rektora Everetta, wypadki tej nocy przesunęły się przed światłem prawnego śledztwa. Policjant, który stał tej nocy przed domem rektora, opowiedział, jak dwaj profesorowie opuścili bramę w gorącej dyspucie i świadczył o nawpół zasłyszanej groźbie.
Zegarek zamordowanego profesora roztrzaskał się przy jego upadku i stanął na dwudziestu pięciu minutach przed dwunastą.
Główny świadek oskarżenia, sierżant Pike, stanął przed trybuną z tą samą pewną siebie miną, jaką miał owego poranka, gdy zaaresztował przestępcę. Oświadczył on, że wracał Aleją Południową naprzeciwko ścieżki, prowadzącej do pomnika Banvarda, dwadzieścia trzy, lub cztery minuty przed dwunastą — o jedną, lub dwie minuty po zatrzymaniu się zegarka ofiary — i w tej chwili zauważył, że więzień ukazał się ze wspomnianej ścieżki w stanie niezwykle silnego podniecenia.
Sierżant Pike opisał szczegółowo, jak obudziła się w nim ciekawość, która stopniowo zamieniła się w podejrzenie, a następnie w pewność, podczas gdy towarzyszył profesorowi w jego nocnym spacerze. Położył silny nacisk na bredzenie bez związku więźnia, podczas gdy był na moście i przerzucił przez poręcz błyszczący przedmiot — podchwycił niektóre z tych szalonych zdań o tem, że chwyci go szumiąca fala, że czegoś nie mógł znieść i jakąś gadaninę o ukryciu czegoś w morzu. Jego opis pantomin cienia na firance był druzgocącym dowodem.
Pani Richards zmuszona była potwierdzić spacer po pokoju, zarówno jak i „gorące wyrazy“ podczas aresztowania, jakkolwiek usiłowała nadać obydwóm tym faktom korzystne znaczenie.
Sierżant Pike opowiadał dalej, że o świcie udał się powtórnie na most i podczas odpływu odnalazł ów błyszczący przedmiot, który więzień przerzucił przez poręcz — był to niklowany rewolwer kieszonkowy. Jakkolwiek rzucony był dość daleko z wysokiego mostu, dzięki wszakże skombinowanemu prądowi rzeki i wznoszącej się fali przypływu, został on odrzucony napowrót i spoczął na piasku między skałami u podstawy filaru mostowego.
Pracownik składu broni poznał ten rewolwer, jako sprzedany profesorowi Thurstonowi pomiędzy dziesiątym a czternastym listopada, coś około dwunastego, jeśli się nie myli.
Lekarze eksperci stwierdzili, że śmierć nastąpiła prawie natychmiastowo po zdruzgotaniu czaszki ofiary. Na odlewie gipsowym wyjaśnili, że, sądząc z położenia i kierunku rany, uderzenie musiało nastąpić zgóry i ztyłu.
Kolba rewolweru przystawała do tej rany.
W zakończeniu tego ostatecznego dowodu sławny ekspert, podnosząc lewą ręką maskę pośmiertną, chwycił prawą ręką rewolwer i zawołał uroczyście:
— Na jedną chwilę, tej fatalnej nocy 14-tego listopada, ten rewolwer został podniesiony nad niewinną głową, z której ta maska została zrobiona — na jedną chwilę — potem spadło straszliwe uderzenie, które zdruzgotało czaszkę i zdruzgotało życie Gordona Browne’a.
Wyrzekłszy te słowa, spuścił rewolwer na kruchą maskę pośmiertną z trzaskiem, że aż odłupane okruchy gipsu przeleciały przez salę sądową i obsypały twarze sędziego i przysięgłych.
Ta dramatyczna demonstracja morderstwa została opisana przez wszystkie wieczorne gazety i ustaliła przekonania czytelników. Gdyby tej nocy publiczność zajmowała ławy przysięgłych, wydaliby oni wyrok skazujący, nie opuszczając nawet swych krzeseł.
Następnego dnia — był to już drugi tydzień przewodu sądowego — profesor Thurston stanął przed trybuną sędziowską. Wyglądał poważnie, ale nie był ani zdenerwowany, ani przygnębiony. Rzeczywiście takim był on przez cały czas trwania sprawy, co wywołało mnóstwo komentarzy; niektórzy uważali to za wyraz poczucia niewinności, większość wszakże — za bezwstydną zuchwałość. Reporterzy rozpisywali się szeroko o kolosalnie zimnej krwi i żelaznych nerwach zabójcy. Pewien dalekowzroczny reporter zaszedł tak daleko, że zapewniał, iż w owej straszliwej chwili, gdy rewolwer strzaskał maskę pośmiertną i gdy meżczyźni zbledli, a kobiety krzyknęły, zauważył uśmiech na twarzy więźnia.
Obrona profesora Thurstona polegała głównie raczej na nowej interpretacji wypadków tej fatalnej nocy, niż na zaprzeczaniu rzeczywistości samych wypadków. Przyznał się do sporu z profesorem Brownem. Kuzyn jego przyszedł był do niego przed balem i zaproponował mu równy podział majątku, zostawionego przez ich wuja. Odmówił on przyjęcia tego daru — pieniędzy, których jego wuj świadomie postanowił go pozbawić. Gdy opuszczali dom rektora po zamknięciu przyjęcia, profesor Browne znów poruszył tę sprawę, a on niecierpliwie zagroził, że jeśli kuzyn jego jeszcze raz wzmiankuje o tem, to zerwie z nim stosunki. Pomimo to kuzyn jego w dalszym ciągu usiłował go przekonać, gdy szli razem wzdłuż Aleji Południowej.
Przy wejściu na ścieżkę, prowadzącą obok pomnika Banvarda, profesor Browne skierował się do swego domu. Rozstali się z kilkoma gorącemi słowami z jego strony, słowami,, których chwilę później żałował, i chcąc je odwołać, zawrócił i pospieszył, by dogonić swego kuzyna. Po chwili jednak, nie dojrzawszy już profesora Browne'a, wrócił do aleji i wtedy, bardzo możliwe, że działał z tem wahaniem się, jakie zauważył sierżant Pike.
Gdy był już w pobliżu drukarni uniwersyteckiej, przypomniał sobie nagle, że nosi w kieszeni rewolwer i pod wpływem nagłego impulsu poszedł na most i rzucił rewolwer do rzeki. Szalone bredzenie, które mu przypisywano, było to poprostu kilka wierszy z poematu niejakiego Longfellowa, profesora uniwersytetu.
Na żądanie profesor Thurston zarecytował te wiersze z takim efektem, że obecny przypadkowo kierownik wielkiego biura odczytów zapisał sobie w notesie:
„Jeśli uda mu się ujść szubienicy, ofiarować mu pięćset dolarów za wieczór na pięćdziesiąt publicznych odczytów“.
Profesor Thurston zeznał, że chodził po pokoju aż do oznaczonej godziny pod wpływem podniecenia zpowodu wielkiego szczęścia, jakie go ostatnio spotkało. Odmówił wymienienia przyczyny tej radości. Również odmówił wyjaśnienia, dlaczego kupił a potem odrzucił rewolwer. Nie poruszył wcale motywu zazdrości.
Pierwszym świadkiem następnego dnia była miss Everett. Zjawienie się jej obudziło sensację. Panie podniosły do oczu lorniony, nastawiły szkła lornetek teatralnych i przyglądały się. Panowie wstrzymali oddech. Miss Everett nie nosiła żadnego symbolu uroczystości. Stała w mrocznej sali sądowej, niby jutrzenka — ubrana w przedziwną kombinację brunatnej zieleni mchu, przeplatanej i ożywionej czerwonemi oczkami i podniesionej do estetycznej wspaniałości przez przypięte do piersi cudowne róże.
— Żądałam, — zaczęła jasno i z prostotą, — żeby mnie dopuszczono do złożenia zeznania na korzyść więźnia, któremu poczucie honoru nie pozwoliło dać wyjaśnienia. Wieczorem 14 listopada, podczas przyjęcia u mojego ojca, przyrzekłam zostać żoną prof. Henryka Thurstona. Sądzę, że tem samem motyw zazdrości upada. Z błyskiem w oku dodała: — Chciałabym mieć siłę, aby zbić wszystkie inne zarzuty, równie fałszywe, jak tamten.
Potem zwróciła się do więźnia z promiennym uśmiechem — a spojrzenia, jakie błysnęły między nimi, przyspieszyły bicie serca u kobiet, a każdy obecny mężczyzna życzyłby sobie w tej chwili być na miejscu więźnia. Jeden z obecnych, który oczu ani na sekundę nie spuścił z twarzy świadka, z radością by zajął to miejsce, choćby nawet wiedział, że wprost stamtąd pójdzie na galery.
Podczas dalszego przesłuchania profesor Thurston, będąc znów na ławie świadków, oznajmił, że uważa za swój obowiązek teraz, gdy już zeznanie miss Everett skruszyło pieczęć milczenia, dać wyjaśnienie w sprawie rewolweru. Przed balem jeszcze, rzekł, był on niezmiernie zazdrosny o swego zmarłego obecnie kuzyna i jeszcze o jednego z pomiędzy wielbicieli miss Everett. Nadzieja i dzika rozpacz na przemian go opanowywały; i w okresie przygnębienia kupił rewolwer, zdecydowany odebrać sobie życie wrazie, gdyby został odrzucony. Nie mógłby teraz powiedzieć, dodał, czyby zamiar ten był spełnił, ale w owym czasie było to jego celem. Podczas gdy był przy drukarni uniwersyteckiej, przypomniał sobie nagle o rewolwerze, teraz już zbytecznym, i pod wpływem chwili pospieszył na most nad rzeką James i rzucił niepotrzebną broń. Właśnie podniecony tą radością chodził później po pokoju do godziny trzeciej minut trzydzieści siedem.
Sprawa zbliżała się do końca. Główne dowody obrony, tyczące się wypadków zaszłych podczas nocy zbrodni, od których rzeczywiście zależał wyrok, polegały na zeznaniach więźnia, niczem nie popartych. Przeciwko nim stały bardziej dotykalne dowody oskarżenia, cały szereg kompromitujących okoliczności, jak zdruzgotana czaszka, rewolwer przystający do rany, oraz sam więzień, uznany właściciel rewolweru, ukazujący się na ścieżce jedną minutę po zatrzymaniu się zegarka zabitego człowieka.
Słowa i obecność miss Everett zrobiły istotnie wrażenie dodatnie. Prokurator jednak osłabił siłę tego wrażenia, wlokąc je przez pył, jako chytrą sztuczkę, mającą na celu zdobycie sympatji przysięgłych i oszołomienie ich pięknością świadka. W końcowem zestawieniu opuścił on zupełnie motyw zazdrości, ale dodał fakt zaręczyn do argumentów chciwości. Ośmieszył spóźniony zamiar samobójstwa. Położył nacisk na wyniki ekspertyzy lekarskiej.
Przyznałby więźniowi, dodał, że stworzył niezwykle pomysłową powieść, która wplotła się w fakty rzeczywiste, ustalone przez świadków, w sposób godny romantycznego nowelisty, lecz — cóż taka historja jest warta? — czy więzień nie był człowiekiem wprawnym w układanie planów? — czy, słowem, romantyczny nowelista nie był zawodowym literackim kłamcą?
Końcowy ustęp tej mowy stał się tematem artykułów wstępnych najbliższego wydania wszystkich pism w całym kraju. Na łamach „Wolnej Kopji“ i „Północnego Kontynentu“ odbyły się potężne turnieje między zwolennikami romantycznej i realistycznej szkoły w sprawie prawdomówności powieściopisarza.
Sędzia postawił pytania. Przysięgli oddalili się, kilka godzin minęło, lecz wniosku nie uchwalono jeszcze. Przewodniczący ławy przysięgłych zapytał raz i drugi o instrukcje, których sędzia mu udzielił, dodając do ostatniej wskazówkę, że mniejszość powinna wziąć pod uwagę nietylko dowody, lecz i opinję większości — punkt, który, o ile sobie przypominam, wywołał mnóstwo rozbieżnych komentarzy przy rozbiorach prawniczych tej sprawy.
Powoli zegar odmierzał minuty milczącego oczekiwania. Światło późnego popołudnia zamierało — ale nikt nie opuścił zapełnionej sali sądowej. Niepewność stawała się już niedozniesienia, gdy wreszcie przysięgli wrócili na salę, a przewodniczący ogłosił werdykt:
„Winien!“
Miss Everett widocznie nie była przygotowana na to. Spojrzała na twarz swego ojca z wyrazem zapytania i zdumionego niedowierzania, lecz przeczytawszy w niej całą straszliwą prawdę, zwróciła się do węźnia i cała dusza jej wyszła w okrzyku, „Henryku!“
I z powrotem przez drżącą ciszę zapełnionej tłumem sali sądowej przyszła mocna odpowiedź, „Moja kochana!“
Przez sześćdziesiąt strasznych sekund sąd i publiczność siedzieli niemo wobec tych świętych wyrażeń miłości. Męka sympatji ścisnęła wszystkie drżące serca.
Nagłe poruszenie, cichy, niewyraźny krzyk, zmusiły wszystkich do zwrócenia się w kierunku końca sali. Wysoka postać podniosła się w gęstniejącym mroku. Ciemna, młoda jeszcze twarz mężczyzny zdawała się nagle stawać starą i przypruszoną popiołem.
— Stójcie! — rozkazał głosem dźwięczącym grobowo. — Stójcie! Ten wyrok musi być obalony! Henryk Thurston jest niewinny!
Stojący obok zauważyli, że musiał się oprzeć o grzbiet krzesła, znajdującego się przed nim. — Ja muszę otrzymać głos, — dodał:
Sędzia przełamał milczenie zdumienia, które nastąpiło.
— Profesorze Whitney — rzekł, — jest to bezprzykładny wypadek, lecz imię pańskiego ojca i pańskie własne upoważniają mnie do pominięcia prawa. Mów pan.
— Przedewszystkiem oświadczam, że zeznanie profesora Thurstona, tyczące się rozstania z jego kuzynem, jest ściśle prawdziwe. Byłem za nimi, kiedy szli wzdłuż aleji. Widziałem, jak się rozstali, gdym skręcał w inną ulicę, by udać się do obserwatorjum. Widziałem, jak profesor Thurston poszedł za swoim kuzynem i prawie natychmiast wrócił do aleji, chwilę się wahał, a potem udał się w stronę skweru.
— Ale, na miłość Boga, dlaczego, wiedząc o tem, milczałeś pan? — przerwał sędzia.
— Ponieważ jestem grzesznym człowiekiem, — odpowiedział głosem drżącym ze wzruszenia, — ponieważ przed tą trybuną sędziowską i przed mojem własnem sumieniem staję, jako oskarżony o zamiar zamordowania, nie Gordona Browne'a, a człowieka, który tam stoi, Henryka Thurstona. Spowiedź musi być częścią mojej kary. Kochałem kobietę, która ma zostać żoną Henryka Thurstona. Kiedy Gordona Browne'a znaleziono martwym, serce moje zadrżało radością, ponieważ jeden z moich rywali został usunięty; kiedy Henryka Thurstona aresztowano, jako mordercę, moje serce szalało ze szczęścia, że on też będzie usunięty z mojej drogi. Wiedząc, że jest on niewinny, znając dokładnie przyczynę śmierci jego kuzyna, ukryłem jego ocalenie w głębi mojej piersi i czekałem, by wybiła moja godzina. Bohaterskie zeznanie miss Everett obudziło we mnie okropne wątpliwości; rozpętało żmiję sumienia — od tej chwili byłem w piekle. Dwa okrzyki, które dały się słyszeć po ogłoszeniu werdyktu, przełamały ostatnie okowy mego omamienia, i wtedy mogłem już mówić.
W widmowym półcieniu twarz mówiącego robiła straszne wrażenie. Kierowany litością, sędzia, pragnąc powstrzymać potok samooskarżenia, zapytał:
— Lecz jeżeli Henryk Thurston nie zabił swego kuzyna, któż to uczynił?
— Nie człowiek — nie człowiek zamordował Gordona Browne'a. To była zbrodnia niebios — jeśli to może być nazwane zbrodnią.
Po twarzach słuchaczy tu i owdzie można było poznać, że w umysłach ich budzi się nieokreślone podejrzenie, iż słuchają człowieka oszalałego pod wpływem niezmiernego podniecenia i tortury moralnej. Lecz wróciwszy nieco do równowagi, profesor Whitney ciągnął dalej ze względnym spokojem:
— Jestem, jak panom wiadomo, asystentem profesora astronomji. Miałem zamiar spędzić noc po przyjęciu w obserwatorjum. Noc 14-go listopada jest specjalnie ciekawa dla astronomów, badających meteory, gdyż tej nocy właśnie ziemia, biegnąc przez rój meteorów z radjanu Byka, przecina również w swojej orbicie rój meteorów z radjanu Lwa.
Gdy przechodziłem przez grunta uniwersyteckie, z nawpół podniesionemi oczyma, patrząc na kierunek lekkich linij świetlnych, kreślonych od czasu do czasu błyskawicznie na ciemnym lazurze nieba, uderzony zostałem nagle widokiem olśniewającego światła meteorycznego nieco z boku, na lewo, i zwróciwszy się w tę stronę, dojrzałem jeszcze błysk ognistej rysy, która, jak się zdawało, spadła między wierzchołki drzew. Lecz tego rodzaju błyski są tak zwodnicze, że nie przypisywałem temu zjawisku specjalnego znaczenia i udałem się do obserwatorjum, gdzie spędziłem noc.
Nazajutrz rano, gdym usłyszał o zbrodni i strzaskanej czaszce, ujrzałem nagle przed oczyma błyszczącą rysę spadającego meteorytu — przypomniałem sobie natychmiast, że to było właśnie w kierunku pomnika Banvarda, i zdawało mi się, że przypominam sobie również jakby podświadomie głuchy dźwięk uderzenia. Czyżby to było możliwe? — czy ognisty meteoryt spadł na profesora Browne'a?
Kiedy tłumy się rozpierzchły, udałem się na miejsce zbrodni. Gdy czyniłem poszukiwania na ziemi dookoła, dłubiąc laską pod rododendronami, stary ogrodnik, wznoszący między niemi ochronę zimową z sosnowych igieł, odezwał się do mnie: — Czy pan jest profesor od kamieni? — o, tu jest taki jeden cudaczny. — I wskazał mi go palcem.
Nie miałem potrzeby szukać dalej, i zawinąwszy zaokrąglony kamień w chusteczkę, pospieszyłem do domu. W gabinecie moim odwinąłem aerolit i stanąłem zdumiony — nie zpowodu zmieszanej masy granitu i żelaza ze stopioną powierzchnią, lecz że coś się do niego przyczepiło — wystrzępiony kawałek substancji, podobnej do skóry, z kilkoma przypalonemi włosami — koloru tego samego, co włosy zmarłego profesora.
Wiedziałem, że trzymam w ręku tajemnicę morderstwa. Ten namacalny dowód prawdy moich słów składam obecnie w ręce obrony. Jestem pewny, że ten kamień meteoryczny będzie przystawał dokładniej do strzaskanej skroni, niż kolba rewolweru. Jestem pewny, że badanie mikroskopijne przyczepionych włosów ustali ich tożsamość z włosami na głowie zmarłego. Sądzę, że wykaże ono przypalone włosy nad strzaskaną skronią. —
Z temi słowami prof. Spencer Whitney padł na swój fotel. Śmiertelne milczenie, które nastąpiło, zostało przerwane łkaniem kobiecem — a następnie podniósł się okrzyk radości, który wstrząsnął murami sali.
Werdykt już został obalony w sercach i umysłach sądu i ludu. Niema potrzeby dodawać, że ekspertyza potwierdziła wszystkie wnioski i przewidywania profesora Whitneya, i że natychmiast potem werdykt został prawnie obalony.

∗             ∗

W kilka tygodni po ślubie Henryka Thurstona z miss Everett, profesor literatury angielskiej i asystent profesora astronomji podczas długiego spaceru i długiej rozmowy, która przyczyniła się do uleczenia zranionej duszy, weszli na most nad rzeką James. Powietrze drżało łagodną melodją nocnego wietrzyka, igrającego w trawie, i pachniało aromatem morza, a miękkie światło księżyca kładło się na czyste fale rzeki. Jak podczas owej pamiętnej nocy, słynny poemat o moście przyszedł mu na myśl, i profesor Thurston zanucił cicho:

Gdyż serce me było gorące,
A życie me — pełne burz,
A ciężar, co mnie przygniatał,
Zbyt wielkim zdawał się już.

Lecz dziś spadł ten ciężar ze mnie
Morza wchłonęła go toń,
I tylko cudze niedole
Rzucają na mnie swój cień:


MARY FOOTE ARNOLD

KOŁO W KOLE.

Nasza ciotka, panna Ellen Weathersby, żyła i umarła w zagrodzie Weathersby, w miasteczku Strangetown, oddalonem o jakieś pięćdziesiąt mil od miasta, w którem myśmy mieszkały.
W owym czasie, gdy śmierć ją dosięgła, ciotka Ellen była stara, bogata i ekscentryczna; jak dalece ekscentryczna, tośmy poznały dopiero po zaznajomieniu się z treścią jej testamentu, którego dziwaczne warunki nie pozwoliły nam odrazu wejść w posiadanie odziedziczonego majątku.
Wobec tego, iż matka nasza była obłożnie chora w chwili śmierci ciotki Ellen, żadna z nas nie była obecna na jej pogrzebie. Lecz tydzień później, kiedy nadeszła pocztą paczka, zawierająca kopję testamentu i list ciotki Ellen, matka nasza czuła się już o tyle lepiej, że zeszła na śniadanie do jadalni.
Naturalnie, testament przedewszystkiem zajął naszą uwagę, i Karolina odczytała go nagłos. Jak wszystkie dokumenty tego rodzaju, był on napisany w formie prawnej, i odpowiednio podpisany, zaświadczony i poświadczony. Paragrafy, które nas specjalnie interesowały, brzmiały jak następuje:

„Ja, Ellen Weathersby, zdrowa na umyśle i w pełni pamięci, postanawiam i zapisuję cały mój majątek tej zpomiędzy trzech moich bratanic, nazwiskiem względnie, Karolina Weathersby, Ellen Anna Weathersby i Mary Weathersby, córek mojego zmarłego brata, Williama Weathersby, która znajdzie dowody, odnoszące się do tegoż majątku, w ciągu jednego roku od dnia mojej śmierci. Wzmiankowane dowody znajdują się w małej skrzynce żelaznej, i składają się z dokumentów, stwierdzających prawo własności moich nieruchomości, zastawów, hipotek, oraz ze świadectw akcyj rozmaitych kopalń i przedsiębiorstw przemysłowych, wreszcie z klejnotów rodzinnych i pewnej kwoty w złocie.
„Dalej, ja postanawiam i żądam, aby wzmiankowane bratanice, wraz ze swoją matką, Mary Anną Weathersby, zamieszkały bezpłatnie w moim umeblowanym domu w Strangetown na przeciąg jednego roku, począwszy od dnia mojej śmierci, w tym celu, aby moje bratanice miały pełną możność poszukiwania wzmiankowanych dowodów w wzmiankowanej skrzynce. Wrazie gdyby, po upływie wzmiankowanego roku, żadna z moich bratanic nie odnalazła tych dowodów, wtedy Karolina, Ellen Anna i Mary Weathersby, oraz ich matka, Mary Anna Weathersby, wyprowadzą się z mojego domu i utracą wszelkie prawa do mojego majątku.
„W tym wypadku zostanie otwarty drugi testament, spisany przeze mnie i złożony u Cyrusa Clifforda, prezesa Pierwszego Banku Narodowego w Strangetown, i majątek mój zostanie użyty zgodnie z zawartemi w tym testamencie wskazówkami.
„Dalej, ja postanawiam, że treść niniejszego testamentu będzie znana wyłącznie trzem moim bratanicom, ich matce, dwóm świadkom i wykonawcy testamentu, poniżej wymienionemu, aż do upływu jednego roku od dnia mojej śmierci. W przeciwnym razie testament niniejszy zostaje unieważniony i anulowany, a drugi testament staje się testamentem prawdziwym.
„Niniejszym mianuję Cyrusa Clifforda wykonawcą prawnym obydwóch testamentów, z wszelkiemi zastrzeżeniami prawnemi.“

List wyjaśniający, zaadresowany do matki, i załączony do tego jedynego w swoim rodzaju dokumentu, był charakterystycznym dla ciotki Ellen: wykazywał on całą jej niechęć i nieufność do mężczyzn, jej drobiazgową oszczędność, i głębokie przekonanie, że jej sposób postępowania był jedynym właściwym.
Karolina czytała: —

Kochana bratowo! Nadszedł czas, kiedy nie mogę już rozsądnie liczyć na długie jeszcze życie, wobec czego spisałam moją ostatnią wolę i tak się rozporządziłam moim majątkiem, abym mogła umrzeć z czystem sumieniem i spokojnem sercem.
Zostawiłam dwa testamenty, obydwa powierzyłam Cyrusowi Cliffordowi, którego mianowałam wykonawcą, ponieważ jestem przekonana, że jest on zbyt wielkim tchórzem, aby nie być uczciwym, gdyż jest wybitnym metodystą i lęka się iść za głosem naturalnych popędów ludzkich.
Miałam zamiar zapisać mój majątek jakiejś szlachetnej instytucji filantropijnej; lecz pomimo wszystko „krew jest gęstsza od wody“, i kiedy zbliżam się do kresu, serce moje zwraca się do moich najbliższych krewnych. Oby okazali się godni mojego dobrodziejstwa!
Bezwątpienia przypominasz sobie, Mary Anno, że podczas mych dorocznych wizyt w domu twoim w przeszłości, krytykowałam czasami metody, któreś stosowała przy wychowywaniu twoich córek. To nie jest wszystkiem w życiu, jeśli się jest muzykalnym, literacko wykształconym i lubianym w towarzystwie. Boli mnie, że muszę o tem pisać, lecz córki twoje nie posiadają znajomości zwykłych spraw, a także, co jest jeszcze bardziej opłakane, ani troszki tego starego, zdrowego rozsądku.
Kobieta, która się nie wstydzi przyłożyć sama ręki do jakiejbądź uczciwej pracy, będzie zawsze posiadała szacunek wszystkich rozsądnych ludzi. W tej myśli radziłam ci kiedyś trzymać krowę, i proponowałam, aby Karolina doiła ją i w ten sposób mogła przyczynić się do zwiększenia twego skromnego dochodu przez sprzedaż mleka. Ale nie, Karolina musi utrzymywać swe ręce w najlepszym porządku, by móc grać na fortepianie; a inne dziewczęta strasznie się boją krów!
Równie trywialna była wymówka Ellen Anny, kiedym zaproponowała, aby zbierała resztki materjałów, które ty wyrzucasz na śmietnik i zeszywała je w jedną całość; w ten sposób można zesztukować kołdrę, która bardzoby się przydała dla dopełnienia waszej pościeli. Ellen Anna przygotowywała się do uniwersytetu i musiała uczyć się łaciny i greki. (Ja wątpię o jej zdolnościach; ona jest zbyt podobna do ciebie, Mary Anno, a twoja nauka była zawsze powierzchowna).
Zapewne przypominasz sobie także, że Mary (przezwana głupio Molly) kiedyś wręcz odmówiła oporządzenia zarosłych trawą krawędzi ścieżek przy pomocy nożyc do strzyżenia owiec, chociaż ja jej pilnie tłumaczyłam, że w ten sposób zaoszczędzi dzienną pracę robotnika, i że „grosz oszczędzony — to grosz zarobiony“. Ale Mary nigdy nic nie będzie robiła prócz śmiechu, paplania i zabawy.
Mogłabym przytoczyć inne jeszcze wypadki, lecz i tych wystarczy, by określić mój punkt widzenia. Przebaczam moim bratanicom ich dotychczasowe przestępstwa i daje im jeszcze jedną sposobność.
Bo one są też — Weathersby.
Skrzynka żelazna jest ukryta w pewnem miejscu i niełatwo będzie odnaleziona, jeśli znam dobrze twoje córki, a sądzę, że je znam. W każdym razie, jeśli jedna z nich będzie dość sprytna, by ja znaleść, skrzynka i wszystko co się w niej znajduje i co do niej należy, stanie się jej własnością, i będzie mogła robić z tem, co jej się spodoba.
Miejsce, w którem ukryta jest skrzynka, jest oznaczonem znakiem. Tym znakiem jest koło w kole.
Klucze od skrzynki są w ręku Cyrusa Clifforda, chociaż on nie zna miejsca, gdzie sama skrzynka jest ukryta. Żadnemu mężczyźnie nie można zbytnio ufać.
Dla porządku zaznaczam, że zdeponowałam pewną sumę u adwokata nazwiskiem Otis (który wydaje mi się uczciwym, chociaż nie można wiedzieć — ale przynajmniej nie pali papierosów), z której będzie on opłacał wszelkie asekuracje i podatki za moje domy i posiadłości wiejskie w ciągu jednego roku, począwszy od dnia mojej śmierci. Będzie on odbierał również dochody z tychże domów i posiadłości wiejskich i będzie je składał do Pierwszego Banku Narodowego na ręce Cyrusa Clifforda, który je zatrzyma aż do upływu tego roku.
Pan Otis i moja służąca, Amanda Cummins, są świadkami mego pierwszego testamentu. Amandzie można zaufać, że będzie trzymała język za zębami. Nie mogę być tak pewna pana Otisa, jako iż jest mężczyzną.
Nikt, prócz mych trzech bratanic, nie może brać udziału w poszukiwaniach, ani też nie wolno im otrzymywać od kogokolwiekbądź rady w tym względzie.
Żegnam was wszystkie, i życzę szczęścia jednej z was.

Przywiązana
Ellen Weathersby.


Kiedy Karolina skończyła czytania tego szczerego i szlachetnego listu, myśmy wszystkie były bliskie tego stanu umysłu, który w potocznej mowie zwie się „kompletnie zgłupiałym“. Czułyśmy się kolejno rozbawione, oburzone i rozczarowane. Patrzyłyśmy mrocznie jedna na drugą.
— A więc mój rok podróży po Europie dla studjowania wielkich mistrzów staje się mitem pierwszej klasy, — rzekła Karolina, usiłując mówić spokojnie.
— A ja po wszystkiem będę miała przyjemność przebijania sobie siłą drogi przez uniwersytet, — rzekła Ellen Anna, z drżącemi wargami.
Ja (przezwana Molly) przełknęłam kilka razy i wybuchłam:
— Dziewczęta, m-musimy znaleść tę skrzynkę, choćbyśmy m-miały w-wysadzić w p-powietrze cały ten d-dom!
I zalałam się łzami.
Co wszystko dowodziło, w jakich ciężkich warunkach myśmy były, i jak bardzo wierzyłyśmy w skrytości, że testament ciotki dopomoże nam. Gdyż jeśli kiedykolwiek istniała rodzina, złożona z czterech zgnębionych kobiet, potrzebujących pieniędzy, to myśmy właśnie tworzyły tę rodzinę.

Przeprowadziłyśmy się do Strangetown.
Jako młode dziewczęta, prędko odzyskałyśmy nadzieję i zaczęłyśmy patrzeć na ten dziwaczny epizod naszego życia, jako na długotrwały figiel, który lada chwila może zakończyć się czemś wspaniałem. Silne poczucie komizmu, wespół z naszem zamiłowaniem tajemniczości, doprowadziły do tego stanu rzeczy. Pozatem duma nasza też była dotknięta. Widocznem było, że naszym obowiązkiem jest dowieść, że oskarżenia ciotki Ellen są nieuzasadnione, a to mogło się stać tylko wtedy, kiedy nagroda zostanie odnaleziona i podzielona, (gdyż, naturalnie, postanowiłyśmy podzielić się nią w równych częściach).
Dom był duży, wygodny i dobrze umeblowany, w guście z przed pięćdziesięciu lat. Grunta, otaczające dom, były obszerne i dobrze utrzymane. Przed laty już słyszałyśmy legendy o tajemniczych skrytkach i szufladkach w tym domu, i o tem, że ciotka Ellen miała zwyczaj trzymać wielkie sumy, ukryte w domu lub przy sobie. Nasze zmysły zaostrzyły się, i rozkoszne oczekiwanie podniecało nas do czynu.

Pewnej nocy, w jakiś tydzień po naszem przybyciu do Strangetown, Ellen Anna i ja zostałyśmy obudzone przez Karolinę. Stała przy naszem łóżku w nocnym stroju, a światło dużej świecy rzucało promienie na jej podnieconą twarz.
— Wstańcie, dziewczęta, znalazłam znak, — szepnęła.
Nawpół oszołomione, poszłyśmy za nią do starego biurka, opartego o ścianę. Karolina wskazała drżącym palcem na osobliwą rzeźbę, zdobiącą jego stare szufladki. I oto, rzeczywiście, tam, delikatnie wyryte między pazurami smoka, widniało koło w kole!
Otrzeźwiałyśmy zupełnie. Nie spodziewałyśmy się znaleść skarbu tak prędko, a jednak oto byłyśmy już na progu odkrycia. Zpoczątku miałyśmy zamiar przywołać matkę, aby podzieliła z nami radość odnalezienia skarbu; potem jednak uradziłyśmy, że będzie o wiele przyjemniej zrobić jej niespodziankę, postawiwszy skrzynkę na stole przy śniadaniu. Jak myśmy pracowały! Wyjęłyśmy szuflady, mierzyłyśmy działki, badałyśmy rogi i zaglądałyśmy we wszystkie wgłębienia. Zęby nasze szczękały z zimna; głowy bolały nas ze zdenerwowania. O świcie wpełzłyśmy z powrotem do naszych łóżek z humorami niżej zera.
Następnego wieczora przy obiedzie znów odkryłyśmy znak na rzeźbionych nogach starego czarnego stołu z orzechowego drzewa, przy którym siedziałyśmy. Później zauważyłyśmy, że ten sam znak powtarza się na krzesłach, półkach do książek, biurkach i komodach. Faktycznie, prawie każdy mebel w tym domu zdawał się być rzeźbiony podług tego samego wzoru. Badałyśmy uważnie każdy z kolei, aż doszłyśmy do przekonania, że w żadnym z nich nie mogła być ukryta żelazna skrzynka.
Wtedy zaatakowałyśmy ściany. Dwa pokoje były świeżo tapetowane, a rysunek na tapetach przedstawiał wijące się festony wina, skręcone w koła, jedno w drugiem. Zbadałyśmy całe te ściany po calu, naprzód młotkiem, aby odkryć w nich puste miejsca, a potem przy pomocy lupy, aby odnaleść niewidoczne rysy.
Potem przyszła kolej na dywany, z których niektóre nosiły ten sam motyw, powtarzający się obecnie chorobliwie często. Pod dywanami i na brzegach podłóg były koła, malowane dwojakiemi barwami: czarne w białych i czerwone w żółtych. Kupiłyśmy skrzynkę z narzędziami i czeredowałyśmy się w piłowaniu. Odrywałyśmy części podłogi i wsuwałyśmy długie kije między poprzeczne belki, nadsłuchując, czy nie zadźwięczy żelazo. Tak pracowałyśmy przez cały tydzień, a potem wstrzymałyśmy pracę dla odpoczynku. Stara Amanda, która dotychczas towarzyszyła nam, ulotniła się, uśmiechając się ponuro.
Wzrastało w nas przekonanie, że w szaleństwie ciotki Ellen była jednak pewna metoda. Na jednym punkcie już zwyciężyła, — zmusiła nas przynajmniej do pracy. Zamiast poświęcać sześć godzin dziennie muzyce, Karolina ćwiczyła obecnie tylko urywkowo, a Ellen Anna czytała po grecku tylko dla rozrywki. Co się zaś mnie tyczy, chociaż moje ciało czasami traciło siły, ale umysł — nigdy.
Konieczność utrzymania naszych zajęć prawie całodziennych w tajemnicy, stawiała nas nieraz w niezręczne położenie wobec mocno zaciekawionej młodzieży z sąsiedztwa. Wobec tego pan Otis, ów młody adwokat, który znalazł uznanie w oczach ciotki Ellen, był specjalnie przyjemnym towarzyszem. Gdyż on był wtajemniczony i przy nim mogłyśmy swobodnie rozmawiać. I chociaż nie wolno mu było udzielać nam rad, wysłuchiwał jednak z zadziwiającą cierpliwością opowiadań o naszych doświadczeniach i wracających wciąż nadziejach i obawach. Był to młodzieniec bardzo przystojny, z ciemnemi sympatycznemi oczyma i przyjaznym uśmiechem. Przyzwyczaiłyśmy się do niego odrazu, i stało się prędko zwyczajem, że pan Otis zjawiał się w naszym salonie (właściwie, w salonie, który miałyśmy błogą nadzieję kiedyś nazwać swoim) kilka razy tygodniowo.
Czasem jednak zdawało mi się, że pomimo pozornego interesowania się jedynym zajmującym nas tematem, pan Otis nie pochwalał go, a nawet chwilami unikał rozmowy o nim. W takich chwilach wolał słuchać muzyki Karoliny, albo czytać Browninga i Ruskina z Ellen Anną, lub nawet prowadzić lekką rozmowę ze mną.
W ten przyjemny sposób po zimie nastąpiła wiosna, a skrytka żelaznej skrzynki wciąż pozostawała tajemnicą. Pewnego poranka Ellen Anna zjawiła się przed nami w sukni pokrytej kurzem, i z twarzą, porysowaną sadzami od podbródka do brwi.
— Znak jest w piwnicy; spieszcie się! — krzyknęła.
Pobiegłyśmy spiesznie nadół. Tam, w pełnem świetle, położone na jednym z krańców twardej cementowej podłogi, widniały dwa koła z cegieł, jedno w drugiem. Patrzyłyśmy, patrzyłyśmy i znów patrzyłyśmy. Niema żadnej wątpliwości; jakże ślepe byłyśmy dotychczas!
Wtedy trzy młode panienki, które kiedyś nie chciały bądź to doić krowę, bądź to zszywać kołdrę, bądź to ciąć trawę nożycami, obecnie chwyciły młotek, dłuto, drąg żelazny i łopatę, i zaczęły rozbijać te cegły i wykopywać z pod nich ziemię. Po dwóch dniach takiej pracy opadłyśmy z sił i położyłyśmy się do łóżek.
Do tej chwili matka nasza utrzymywała ścisłą neutralność; teraz zaznaczyła swoją władzę i orzekła, że podobne głupstwa muszą się raz skończyć. Musimy działać rozsądnie lub też porzucić zupełnie wszelkie poszukiwania.
Pan Otis odwiedził nas tego wieczora, — dodała, — i byłam zmuszona szukać wymówek, aby was wytłumaczyć. Wstydziłam się podać mu prawdziwą przyczynę, dlaczego żadna z was nie mogła go przyjąć.
Naszą odpowiedzią na to był potrójny rozpaczliwy jęk.
Jakkolwiekbądź, przyjęłyśmy napomnienie matki z należną powolnością i na pewien czas powstrzymałyśmy się od dalszych poszukiwań. Tymczasem odpowiedni odpoczynek doprowadził nasze mięśnie do normalnego stanu.
Z nadchodzącą wiosną krokusy wzeszły w podwójnych kołach; za niemi podążyły tulipany i narcyzy; i koła lilij w dolinie wystrzelały z wieńców paproci. W rzeczywistości cała okolica przedstawiała jednostajny tantalizujący widok kół w kołach.
Objęła nas manja przesadzania kwiatów. Tego lata dopuściłyśmy się więcej „okrucieństw ogrodniczych“, niż mogło się przyśnić filozofji ciotki Ellen. Poważne panie, odwiedzające naszą matkę, robiły uwagi, że córki jej są niezwykle rozmiłowane w ogrodnictwie, a bezwąsa młodzież, zaglądając przez parkan, dopytywała się ciekawie, dlaczego przesadzamy szparagi do grządek z bratkami.
Gdyśmy znalazły znak wycięty w korze rozmaitych drzew liściastych, i wyrzeźbiony w kamiennych słupach domu (z ręką wskazującą wdół), zrozumiałyśmy, żeśmy mocno niedoceniły poczucia humoru ciotki Ellen. Widocznie poświęciła ona miesiące, jeśli nie lata, aby przygotować taki okrutny żart. Zniechęcone i poniżone, powróciłyśmy do obowiązków naszego poprzedniego życia, które nam się wydało obecnie przestarzałe i bezcelowe.

W tym czasie życie dla mnie przybrało dziwną postać. Zdawało mi się, że wszystko przestało mnie zajmować, nawet skrzynka żelazna, i najwięcej lubiłam siedzieć spokojnie i patrzeć w zamyśleniu przed siebie. Stałam się roztargnioną, straciłam apetyt, miewałam dziwne przeczucia grożącego mi nieszczęścia, i tak się czułam, jakbym pochowała wszystkich moich przyjaciół. Ponad wszystko nie mogłam spokojnie słuchać, jak Karolina śpiewała dla pana Otisa. Matka mówiła, że mam malarję i dawała mi chininę, którą połykałam bez protestu, i miewałam wizje — których nie chcę przytaczać. Gdyż nawet ja sama nie poznałam się na chorobie, która mnie tak pozbawiała chęci do życia.
Pan Otis również wydawał się zmieniony w jakiś dziwny sposób. Nie rozmawiał więcej ze mną, lecz wykazywał gorączkową chęć śpiewania duetów z Karoliną, lub prowadzenia dyskusyj psychologicznych z Ellen Anną. Jednak często, gdy był w trakcie śpiewu lub dyskusji, napotykałam wzrok jego utkwiony we mnie z takim zagadkowym wyrazem, że czułam, jak puls mój skacze nagle do dziewięćdziesięciu.
Bardziej jeszcze dziwnem było, że on, który dotychczas wydawał się tak obojętny co do miejsca, gdzie była ukryta skrzynka żelazna, teraz nagle stał się nieskończenie zatroskany tą sprawą. Nie przeszło dnia, aby nie zapytywał każdej z nas oddzielnie, czy nie zbliżyłyśmy się do rozwiązania tej tajemnicy. Opanowała mnie bolesna myśl, czy on nie pragnie ożenić się z jedną z moich sióstr, i czeka tylko, która z nich otrzyma nagrodę; później jednak odpędziłam tę myśl od siebie. Nie mogłam uwierzyć, aby był tak sprzedajnym.
Nasz rok próby zbliżał się ku końcowi; pozostały jeszcze tylko dwa dni. Tego rana urządziłyśmy naradę rodzinną i zgodziłyśmy się na to, że możemy już zarzucić wszelkie poszukiwania. Nie przyszło nam nawet na myśl, aby próbować obalić testament; zresztą uznawałyśmy prawo ciotki Ellen do rozporządzenia swą własnością wedle swojej chęci.
Tego wieczora Ellen Anna brała udział w zebraniu w Klubie Szekspira, a Karolina udała się na próbę chórów. Matka została w swym pokoju z powodu nerwowego bólu głowy. (Chociaż to brzmi okrutnie, lecz nigdy nie przestanę być wdzięczną, że biedna droga mateczka była tak chora tej nocy.) Ja leniwie marzyłam przy pianinie, gdy nagle zjawił się pan Otis! Byłam niewymownie zdziwiona jego wizytą, lecz, naturalnie, starałam się być grzeczną. Poprosiłam go, żeby usiadł; potem nie mówiliśmy nic oboje przez kilka minut. Kiedy wkońcu podniosłam wzrok, ujrzałam znów jego oczy wpatrzone we mnie z tym melancholijnym wyrazem, który znałam tak dobrze, i który zdawał się czytać w głębi mego serca.
— Przypuszczam, że pani nie znalazła jeszcze skrzynki? — zapytał.
Znów ta skrzynka! Wróciłam do przytomności, jak podcięta biczem.
— Panie Otis, — rzekłam z wielką godnością, — aby uspokoić pański umysł, mogę panu oświadczyć, że ani nie znalazłyśmy tej skrzynki, ani też nie mamy nadziei odnalezienia jej. Ja osobiście porzuciłam już szukanie. Jak skrzynka Pandory, zawiera ona więcej trosk, niż jest warta.
Lecz moja chłodna odpowiedź zdawała się go raczej cieszyć. Podszedł do kanapki i usiadł przy mnie.
— Czy myślisz to na serjo, Molly? — zapytał.
— Tak, panie Otis, — odrzekłam.
— Powiedz: Oliverze, — rzekł miękko.
Powiedziałam „Oliverze“; jego oczy tak błyszczały, że nie śmiałam mu odmówić.
Wtedy ujął moją rękę i trzymał ją; i z szacunku dla jego usposobienia nie odebrałam mu jej. To było niestosowne, ja wiem, lecz co może zrobić panienka, kiedy mężczyzna postępuje w ten sposób?
— Molly, — rzekł znowu bardzo miękko, czy jesteś pewna, że nie możesz znaleść skrzynki?
— Tak! — zawołałam tak mocno, że prawie wypuścił moją rękę (ale niezupełnie).
— A więc, Molly, muszę ci powiedzieć, że cię kocham.
Wtedy spojrzałam na niego, oczy nasze spotkały się i — naprawdę nie mogę tego napisać.
Ale doszliśmy do zupełnego porozumienia; te dziwne przeczucia i ten nieokreślony niepokój opuściły mnie, i stałam się niezwykle spokojną. Wiedziałam teraz, że życie ma wielki urok, ze skrzynką, czy też bez skrzynki.
Zdaje się, że Oliver kochał mnie od pierwszej chwili, ale nie chciał mi tego powiedzieć, dopóki nie zakończą się poszukiwania. Bo on nie wierzył, żebyśmy mogły znaleść skrzynkę, a nie chciał, żeby nasza rodzina uważała go za łowcę posagowego. (Też idea!) Ale zastawszy mnie samą tego wieczora, i w czasie, gdy termin już prawie minął, odrzucił wszystkie zastrzeżenia — i stało się.
Poczułam wdzięczność dla losu, który oszczędził mi odnalezienia skrzynki. Nagle przyszła mi do głowy uderzająca myśl: a co byłoby, gdybym ją znalazła? Uroczyście zadałam to pytanie Oliverowi. Lecz zanim zdążył na nie odpowiedzieć, przyszły siostry, i do dziś dnia nie wiem, jaka byłaby jego odpowiedź.
Następnego poranka matka wciąż jeszcze źle się czuła i dała nam znać, że pragnie, by jej nie przeszkadzano. Dziewczęta zeszły do śniadania z zaczerwienionemi oczami i z niechęcią do rozmowy na jakikolwiek weselszy temat. Biedactwa zdawały sobie sprawę, że miał to być ostatni dzień ich pobytu w tym kochanym starym domu. Starałam się również nastroić się uroczyście, lecz radość, ukryta w głębi mojej duszy, wybuchała od czasu do czasu.
W godzinę po śniadaniu wymknęłam się na przechadzkę do handlowej dzielnicy. Powiedziałam siostrom, że chcę kupić sobie trochę jedwabnych nici, potem usiłowałam martwić się, że w przyszłości nawet jedwabne nici będą przez moją rodzinę uważane za zbytek.
Aby kupić nici, byłam zmuszona przejść obok pewnego biura; naturalnie, nie marzyłam nawet o tem, by zobaczyć Olivera, i aby uniknąć tej możliwości, przeszłam na drugą stronę ulicy. Lecz gdy stanęłam akurat naprzeciwko tego biura, podniosłam bojaźliwie oczy, by spojrzeć na to miejsce, gdzie mój ukochany spędzał tyle godzin codziennie.
Tam ujrzałam coś, co naprzód zamieniło mnie w słup kamienny, a potem wzburzyło moją krew, że popędziła po żyłach, jak szalona. Oto, com zobaczyła namalowane złotem ponad drzwiami biura:


liver
Obrońca Prawny
tis

Przebiegłam przez ulicę, przebyłam błyskawicznie schody i wpadłam jak wicher na Olivera Otisa, obrońcę prawnego, siedzącego przy swem biurku.
„Daj mi skrzynkę żelazną!“ krzyknęłam.
Oliver zbladł, potem zaczerwienił się. Podniósł się w milczeniu, obrócił rączkę wielkiej kasy, wyjął z niej skrzynkę żelazną i złożył ją w moje ręce. Skrzynka była tak ciężka, że spuściłam ją na podłogę, potem usiadłam na niej, i chwyciwszy rękę Olivera, ucałowałam ją, ku jego niezmiernemu zmieszaniu i wielkiej radości posługacza biurowego.
Oliver podniósł mnie, i sadzając mnie na krześle, wyjaśnił mi, że ciotka Ellen uparła się, aby skrzynkę oddać jemu do przechowania; z początku sprzeciwiał się, wkońcu jednak musiał się zgodzić. Również opowiedział, jak przykro mu było, gdy nas poznał bliżej i gdy zrozumiał, jaką niesprawiedliwość popełniono względem nas; gdyż wtedy był już związany warunkami testamentu i zmuszony do pozostawienia wypadkom, jak mają ułożyć naszą przyszłość.
Co też one uczyniły ku zupełnemu memu zadowoleniu.

Drugi testament? Wszystko miało być obrócone na utworzenie Instytutu Wychowawczego dla Krnąbrnych Dzieci. Dokument ten był jeszcze bardziej straszliwy niż pierwszy, pełen „wobec czego“ i „w razie czego“.

Tak, Karolina jedzie do Europy z matką, Ellen Anna idzie na uniwersytet, a ja idę zamąż.

I wszyscy mamy nadzieję żyć długo i szczęśliwie.

WILLIAM C. HUDSON

JEJ NAGA STOPA.

„Pamiętaj! Jej naga stopa!“
Te słowa zostały mi szepnięte do ucha pewnej nocy ubiegłej zimy, w chwili, gdy po skończonem przedstawieniu przeciskałem się przez przedsionek teatru Empire, w Nowym Jorku.
Zdumiony, odwróciłem się szybko na lewo, z której to strony głos zdawał się przychodzić. Wysoki mężczyzna w poważnym wieku otarł się o moje ramię, lecz tak był zajęty ożywioną rozmową ze starszą kobietą, że nie można było przypuścić, aby mógł być tym, co mi szeptał do ucha.
Poza mną sunęła grupa młodych dziewcząt, szczebiocących jak sroki, pod nadzorem otyłej matrony.To nie mogła być żadna z nich.
Po mojej prawej stronie były prezydent miasta i słynny adwokat rozprawiali o dopiero co słyszanej sztuce. To napewno nie był żaden z nich.
Byłem zdziwiony i zaniepokojony. W tonie szeptu było ostrzeżenie i jeszcze coś — ale co? Nie umiałem tego określić, ale to mnie pobudzało do rozpoczęcia z kimś kłótni; lecz rozglądając się dokoła, nie mogłem znaleść nikogo, z kim bym się mógł wykłócić.
Z teatru udałem się do restauracji, gdzie zwykle o północy jadałem kolację i piłem piwo. Tajemniczy wypadek nie opuszczał mojej pamięci. Nie mogłem pozbyć się wspomnienia o nim. Czyja naga stopa? Co ona znaczy? Dlaczego mam o niej pamiętać? Nie było odpowiedzi. W świadomości mojej nie istniało nic takiego, do czego mogłyby się stosować wyszeptane słowa. Zły na siebie samego, że pozwoliłem się tak opanować narzuconej mi myśli, i tem zepsułem sobie całą przyjemność spożywania kolacji, opuściłem jadłodajnię w najgorszym humorze. Przed wyjściem wyjąłem klucz od bramy z kieszeni w spodniach i włożyłem go do kieszeni od palta, gdyż noc była chłodna i chciałem sobie w ten sposób oszczędzić przykrości rozpinania się i straty czasu.
Przez całą drogę do domu zdawało mi się, że każdy przechodzień, nawet konie dorożkarskie, szeptały mi te same irytujące słowa. Byłem przekonany, że na rogu Trzydziestej Trzeciej ulicy pomnik Horacego Greeley nachylił się z swego wysokiego cokółu, by to samo uczynić, i zauważyłem w jego kamiennych oczach błysk — złośliwy błysk.
Gdy podszedłem do bramy mego domu i sięgnąłem ręką do kieszeni po klucz, poczułem pod palcami jakąś kartkę. Wyjąłem ją razem z kluczem. W słabem świetle lampy, palącej się w sieni, spojrzałem na nią; nieznanym mi charakterem napisane na niej były te słowa:
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Bądź gotów!“
Byłem wstrząśnięty. Wbiegłszy do mego pokoju, począłem badać kartkę.
Pismo zdradzało rękę człowieka wykształconego, a w każdym razie przyzwyczajonego do używania pióra — tyle można było poznać, a więcej nic; chyba jeszcze i to, że kartka dowodziła, iż szept w przedsionku teatralnym nie był grą mojej wyobraźni, jak to usiłowałem sobie poprzednio wytłumaczyć.
Zaintrygowany położyłem się do łóżka, ale tylko poto, by poddać się przykrym snom, w których nagie stopy wszelkich rozmiarów i form unosiły się nade mną, lśniły swemi różowemi palcami, albo mrugały, albo uśmiechały się, albo wabiły mnie, podczas gdy jedna uparta stopa umieściła się na mojej piersi, by mnie powiadomić, że zna wszystkie moje grzeszki.
Poranek zastał mnie nieodświeżonym i podnieconym. Pomimo to, gdyby nie naoczny dowód w postaci papierowej kartki, leżącej na moim stole, sądzę, że mógłbym uznać ten cały wypadek za wynik pobudzonej imaginacji. Lecz dowód był namacalny, nie było sposobu zaprzeczyć.

Tego rana miałem wyznaczone spotkanie z Chesterem Williamsem, przyjacielem moim i towarzyszem mych zamiłowań — fotografja amatorska, — który, rozpocząwszy jako amator, a skończywszy jako zawodowiec, stworzył szereg gabinetów, które nazwał „studio“, gdyż miał wysokie pojęcie o swej sztuce. Miałem zwyczaj spędzać tam dużo czasu przy pracy doświadczalnej, ku jego pożytkowi a mojej przyjemności.
Kiedym wszedł do pracowni, Williams podał mi list.
— Znalazłem go na podłodze, — rzekł krótko.
Wziąwszy list do ręki, spojrzałem na adres i drgnąłem. Teraz już znałem ten charakter pisma. Nie mogło też być wątpliwości co do adresu: —
„Karol Haswell, Esq., pod adresem Mr. Chester Williams, do wręczenia“.
Rozerwałem kopertę; taka sama kartka papieru, jak ta, którą znalazłem w swojej kieszeni. List brzmiał:
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Bądź gotów! Nie opuszczaj miasta!“.
Byłem oszołomiony. Żaden z moich znajomych, i niewielu z moich przyjaciół wiedziało o moich wizytach w pracowni Williamsa. Kim był ten tajemniczy nieznajomy, szepcący mi ostrzeżenia i piszący do mnie błagalne listy, abym pamiętał o czyjejś nagiej stopie?
Podałem kartkę Williamsowi.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Chciałbym to właśnie wiedzieć, — odrzekłem.
Opowiedziałem mu historję poprzedniego wieczora. Chester jest wesołym i optymistycznie nastrojonym młodzieńcem.
— Ba! — rzekł, odtrącając całą sprawę ruchem ręki. — Jacyś twoi przyjaciele przygotowują ci starannie opracowany figiel.
Następnie kazał mi zapomnieć o całym wypadku, proponując mi zajęcie, które odpowiadało bardzo moim zamiłowaniom. Otrzymał on poważne zamówienie na serję widoczków w jednym z południowych Stanów, i chciałby, abym podczas jego nieobecności, przez dwa tygodnie, lub dłużej, prowadził jego „studio“.
— Watpię, czy będziesz miał dużo do roboty, dodał. — Panienka, która chce mieć piękne zdjęcie, nie często się tu pokazuje. Gdyby wszakże teraz właśnie zgłosiła się, będziesz miał sposobność do zniszczenia kilku klisz i do zastosowania twoich metod sztuki pozowania.
Uległem bez długich namów, a gdyśmy się wieczorem rozstawali, zauważył:
— Chyba nie mam potrzeby dawać ci jakichkolwiek wskazówek, radzę ci tylko, byś co dziesięć minut skrzyczał mojego gońca, leży to w twoim własnym interesie, rozumiesz? — Aha, i jeszcze jedno: strzeż się uroków naszej młodej ekspedjentki, która sama siebie wypromowała na kasjerkę zakładu.
Wracając do domu, wstąpiłem do sklepu tytuniowego, w którym zwykle kupuję cygara.
— Jakiś chłopiec zostawił to dla pana, panie Haswell, — rzekł właściciel sklepu, podając mi list.
Tensam charakter pisma — ta sama kartka papieru.
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Odłożone! Oczekuj dalszych wiadomości.“
W tej chwili zdziwienie ustąpiło miejsca gniewowi. Podarłem kartkę na strzępki. Więcej jeszcze, to było przygniatające — ta zaciętość, z jaką byłem zasypywany listami, i znajomość moich obyczajów, wykazana przez człowieka w mroku. To było rzeczywiście drażniące i niesamowite.
Po tym liście ustały dalsze zawiadomienia, przynajmniej na pewien czas, i mogłem ze spokojnym umysłem poświęcić się pracowni Williamsa. Jego przepowiednie sprawdziły się; roboty było mało, a ja zrobiłem prawdziwe spustoszenie w jego składzie materjałów i chemikaljów podczas swoich doświadczeń.
Kilka dni przeszło bardzo przyjemnie i już zapomniałem prawie o całej sprawie szeptu, gdy kasjerka weszła pewnego razu do mego gabinetu, w stanie cnotliwego oburzenia. Do owej chwili, widocznie obrażona myślą, że to ja kieruję zakładem, zaledwie tolerowała moją obecność, teraz przyszła, aby mi wydać rozkazy.
— Jest jakaś kobieta w pokoju do przyjęć, z którą pan musi się rozmówić — rzekła.
Czułem, że coś złego się święci; poznałem to po szczególnym nacisku, z jakim nasza kasjerka wymówiła wyraz „kobieta“. I rozumiałem, że wyrobiła ona sobie złe pojęcie o naszej klijentce, a może nawet wątpliwości co do jej moralnego stanu.
— Co się stało? — zapytałem tak zawodowo, jak tylko umiałem.
— Ona chce, aby ją sfotografowano bez ubrania. Ja żądam, żeby pan ją odprawił.
Kasjerka sapnęła niezmiernie cnotliwie.
— Co! — zawołałem, przejęty również cnotliwem oburzeniem.
Rzuciłem wszystko, zdecydowany bronić czystości pracowni Williamsa, nawet z narażeniem mojej godności. Poszedłem natychmiast do pokoju dla przyjęć. Lecz nie byłem przygotowany na spotkanie z kobietą, której żądanie groziło takiem niebezpieczeństwem dla reputacji zakładu. Trudno było sobie wyobrazić osobę mniej odpowiednią do pozowania w rajskim stroju. Siwa; sześćdziesiąt lat, jak jeden dzień; dwieście funtów, jeśli nie funt więcej; jej szeroka i pełna postać była żywą antytezą Wenus, albo Junony, albo Hebe, albo Heleny, czy którejbądź z owych starożytnych dam, których twarze stanowiły ich szczęście.
Kasjerka popełniła gruby błąd.
Wobec tego, zamiast robienia owej kobiecie srogich wyrzutów, zapytałem ją łagodnie, czego sobie życzy. Jakkolwiek kasjerka się pomyliła, to jednak odpowiedź tej kobiety tak mną wstrząsnęła, jakgdyby prosiła mnie o sfotografowanie jej w roli matki Ewy. Chciała się dowiedzieć, czy my możemy zrobić zdjęcie nagiej stopy.
Tajemnicza sprawa odżyła znów w nowej formie. Zmieszałem się przez chwilę; możliwości wszelkiego rodzaju skłębiły się w moim umyśle. Lecz niejasno doszedł do mej świadomości właściwy sens jej słów; to nie jej naga stopa, lecz innej osoby miała zostać sfotografowana, i jeżeli my się zgodzimy, to za godzinę ona tu wróci z ową osobą.
Zgodziliśmy się.
Z całą surowością, na jaką mogłem się zdobyć, czyniłem wymówki kasjerce za jej pomyłkę, gdyż drżałem na myśl, że o jeden włosek mogłem był być pozbawiony możności uchwycenia nici, prowadzącej do wyjaśnienia tajemnicy ostrzeżenia. Jakkolwiekbądź, miałem za chwilę zobaczyć właścicielkę stopy i samą stopę, którą powinienem zapamiętać, jak mnie uroczyście i tajemniczo zaprzysięgano.
Oczekiwałem z niecierpliwością wyznaczonej godziny. Punktualnie po upłynięciu sześćdziesięciu minut zostałem powiadomiony przez kasjerkę, obecnie mocno spokorniałą, że stopa przybyła i znajduje się w buduarze.
Zająłem się pilnie przygotowaniami, i po kilku chwilach, pod opieką tejże starej kobiety, weszła stopa — szczelnie zawoalowana.
Zwiększenie się tajemnicy, nie jej wyjaśnienie.
Że była to osoba młoda, można było łatwo poznać po linjach postaci, po jej ruchach i sposobie trzymania się, lecz nie mogłem dojrzeć ani jednego rysu jej twarzy. Kiedym się nieco otrząsnął z rozczarowania i zmieszania, poprosiłem ją, aby weszła na platformę, którą dla niej przygotowałem. Usłuchała mnie z lekkim ukłonem i podała mi rękę, bym jej pomógł wejść — rękę, z której wyciągnąłem kilka wniosków, a mianowicie: że jest niezamężna, ponieważ nie nosiła na środkowym palcu ślubnej obrączki; że jest zamożna, gdyż palce jej były obciążone klejnotami, przedstawiającemi wartość rocznego dochodu bogatego człowieka: że należy do sfer niepracujących, gdyż ręka jej była biała, dobrze utrzymana, miękka, nieprzyzwyczajona do pracy fizycznej, nawet nie pokłóta igłą.
Dlaczego i w jaki sposób odniosłem wrażenie, że dama spogląda na mnie z wyraźnem zainteresowaniem, trudno mi powiedzieć, bo nie widziałem jej oczu; lecz wrażenie to było bardzo wyraźne, i nie pomogło mi to do spokojnego zajęcia się moją pracą.
W każdym razie, nastawiwszy objektyw, spytałem jej, jakie życzy sobie mieć zdjęcie. Po raz pierwszy od chwili wejścia do pokoju odezwała się, oświadczając mi, że chciałaby mieć cztery zdjęcia — z przodu, z tyłu i z obu stron. Mniej uwagi zwróciłem na jej słowa, niż na jej głos i sposób wyrażania się, i orzekłem w duchu, że jest to osoba wykształcona, delikatna i dobrze wychowana.
Dotychczas jeszcze nie ukazała swej stopy. Lecz obecnie, na moją prośbę, wysunęła ją naprzód, unosząc tak lekko spódniczkę, że zaledwie widać było przegub.
Pokręciłem głową, — w ten sposób nic nie wyjdzie. Wziąwszy stołeczek, zarzuciłem nań kawał czarnego jedwabiu, i podszedłem do niej. Gdym się zbliżył, cofnęła stopę; ruch ten został widocznie wywołany przez instynktowną skromność.
Chwyciłem tę sposobność, by zyskać wiadomość, której otrzymanie było mojem gorącem pragnieniem. Tłumacząc jej, że przy takiem pozowaniu nie otrzyma się ładnego zdjęcia, wyjaśniałem, że fotografja stopy, której tylko podbicie się ukazuje, nie może być ani artystyczna, ani piękna, że może taka poza służy jej celom, lecz dopóki się nie dowiem, jaki to jest cel, nie będę pewny, czy nie zrobię fałszywego zdjęcia.
Milczała przez chwilę, podczas gdy stara kobieta patrzyła na nią z trwogą. Wreszcie rzekła, śmiejąc się:
— Przypuśćmy, że celem moim jest poprostu zaspokojenie próżności.
To nie było jej celem, jak to natychmiast poznałem z wyrazu twarzy starej kobiety, lecz odpowiedziałem:
— Ale próżność pani nie będzie zaspokojona. Poza pani nie da, jak mówiłem, ani ładnego, ani artystycznego zdjęcia.
Po chwili milczenia odparła:
— Niech pan zrobi artystyczne zdjęcie.
Chybiłem, sądząc z wyraźnego uśmiechu ulgi na twarzy starej kobiety. Postawiłem stołek na platformie i prosiłem, aby oparła na nim stopę i podniosła spódniczkę o dwa lub trzy cale wyżej, niż przedtem. Usłuchała, wahając się coprawda, ale jednak usłuchała. Żadnej zachęty do dalszej rozmowy nie otrzymałem, i zmuszony byłem skończyć moją pracę, robiąc tylko krótkie uwagi, które zostawiała bez odpowiedzi.
Pozowanie skończyło się, a ja nie stałem się mądrzejszy. Kiedy schodziła z platformy, zostałem wezwany do pokoju dla przyjęć przez kasjerkę; jakiś gość chciał dać do sfotografowania list.
Gość ów, o ruchach szybkich i zdecydowanych, o śmiałym wyrazie twarzy, chciał wiedzieć, czy z listu, jaki trzymał w ręce, może być natychmiast zrobione zdjęcie.
— Mój czas jest ograniczony, — rzekł, a listu tego nie wolno mi spuścić z oczu ani na chwilę.
Zapewniłem go, że o ile tylko nie będzie trudności w samym liście, będę mógł zrobić zdjęcie natychmiast, i że niema potrzeby ukrywać listu przed jego wzrokiem podczas robienia zdjęć. W odpowiedzi na to wręczył mi go. W owej chwili obydwie kobiety weszły do pokoju, kierując się do kasy. Przerwałem rozmowę, by usłyszeć ich polecenie. Okazało się, że nie chciały wymienić swych nazwisk, że zapłaciły zgóry pełną sumę za tuzin odbitek, i że stara kobieta zgłosi się po nie osobiście, gdy będą gotowe. Gdy rzecz została załatwiona, podczas gdy starsza kobieta płaciła kasjerce, towarzyszka jej zbliżyła się do lustra, by ułożyć woal. Zwróciłem znów uwagę na list.
Z trudnością zdołałem ukryć swoje podniecenie. Odcinając się od całego listu, jakby były pisane purpurowym atramentem, lśniły te trzy wyrazy: — „Jej naga stopa“. Wiem, że ręka moja drżała, gdy rzuciłem szybkie spojrzenie na młodą pannę, i w tym momencie udało mi się ujrzeć jej twarz, gdyż na chwilę odsunęła woal, — twarz bardzo pociągającą, która natychmiast utrwaliła się w mojej pamięci nazawsze.
Odwróciwszy się od lustra, zbliżyła się do właściciela listu, lecz spojrzała na niego z widoczną obojętnością. Starsza kobieta też patrzyła na niego przez chwilę, podczas gdy on również obojętnym obrzucił je wzrokiem. Badałem ich pilnie, lecz nie zauważyłem ani zdziwienia, ani zmieszania, ani żadnego innego wzruszenia w żadnem z tych trojga osób.
Obydwie kobiety wyszły, pożegnawszy mnie — starsza słowami, a młodsza uprzejmem skinieniem głowy. Mężczyzna wyraził tylko zniecierpliwienie, że nie zabieram się do pracy. Podnieconą osobą byłem tylko ja jeden. Wreszcie, opanowawszy się, poprosiłem go, by mi towarzyszył do gabinetu zdjęć, przejęty pragnieniem odczytania listu, lecz z obawą, by nie zdradzić swojej ciekawości.
Przygotowanie dwóch negatywów nie trwało długo, a przez cały ten czas nieznajomy ściśle pilnował listu. W ciemni upewniłem się, żem otrzymał dwie znakomite klisze. Wtedy, pragnąc pozbyć go się jaknajprędzej, powiedziałem mu, kiedy będzie mógł otrzymać gotowe odbitki.
— Nie będzie pan więcej potrzebował tego listu? — zapytał.
— Nie.
— Czy pan jest tego pewny? — nalegał. — List ten będę zmuszony zwrócić dziś popołudniu, i wątpię, czy będę mógł go otrzymać powtórnie.
Zapewniłem go uroczyście, że mam dwa znakomite negatywy. Zadowolnił się tem i w poczekalni zapłacił żądaną sumę, podając swoje nazwisko i adres:
„Edward Harbeck, hotel Columbus“.
W zdarzeniach życiowych bywa często przewrotność nie mniejsza, niż w osobach. Panienka, która chciała mieć „piękne zdjęcie“, zjawiała się właśnie tego popołudnia kilkakrotnie. Dotychczas godziny popołudniowe należały do mnie niepodzielnie, dzisiaj wszakże, gdym gorączkowo pragnął oddać się studjom nad listem, który obiecywał rzucić światło na gnębiącą mnie tajemnicę, mój czas był zajęty przez klijentów przez cały dzień bez przerwy.
Wieczorem jednak ruch w pracowni uspokoił się, i mogłem przystąpić do odczytania listu. Oto jego brzmienie:

Filadelfja, 5 stycznia 1896.

Drogi Timie!

Sprawa posuwa się naprzód dość dobrze. Wyłowienie ryby tej wartości, jak ta, za którą my gonimy, nie może być uskutecznione w ciągu jednej godziny. Pewne rzeczy muszą być zrobione. Musiałem dowiedzieć się, czy Haswell wie cośkolwiek o Atwoodzie; nie wie nic. Potem — czy młody Atwood wie cośkolwiek o Haswellu i o jej nagiej stopie; jestem teraz pewny, że nie wie. Ktoś było tyle dobry, że zemknął z dostateczną ilością dokumentów starego Atwooda, by młodemu Atwoodowi uniemożliwić zapoznanie się z tą sprawą. Lecz ty zajmuj się w dalszym ciągu uświadomieniem Haswella, aby przyzwyczaił się do myśli, że inni, zarówno jak on sam, wiedzą o jej nagiej stopie. A tymczasem ja się będę dalej kręcił koło tego kawałka papieru, którego obydwaj tak bardzo pragniemy.

Twój Jim.


Nie bardzo się zdziwiłem, znalazłszy w liście moje nazwisko; co prawda — spodziewałem się tego. Lecz doznałem dwóch wyraźnych uczuć: zakłopotania i rozczarowania. Tajemnica jeszcze bardziej się zaciemniła, a komplikacje zwiększyły się. Do sprawy wszedł nowy czynnik, i w dodatku z nazwiskiem. Kto to był ów Atwood, o którym ja nic nie wiedziałem, i który nic nie wiedział o mnie i o „jej nagiej stopie“? I jak głęboko był ów „Jim“ przekonany, że ja wiem wszystko o czyjejś nagiej stopie! Im dłużej rozmyślałem o tej sprawie, tem bardziej wzrastało moje pomieszanie. Wszystko ciążyło ku tajemnicy, nic ku rozjaśnieniu.
Powtórne zbadanie listu nasunęło mi myśl, że tajemnica obejmowała również coś wartościowego. Czy „Jim“ i „Tim“, kimkolwiek ci zacni ludzie byli, uknuli spisek w celu zdobycia tego wartościowego czegoś? List był tak umiejętnie napisany, że nie mogłem nic pewnego z niego wyrozumieć; wszystko zostawało tylko domysłem. W każdym razie stwierdziłem z zadowoleniem, że niema tam mowy o niebezpieczeństwie dla mojej osoby lub mego majątku, niema groźb niewolenia pierwszej lub napadu na drugi. Zaatakowana jedynie została moja godność osobista; w dążeniu, abym nie zapomniał o czyjejś nagiej stopie, jakaś osoba, czy osoby, pozwoliły sobie na niepokojenie mego umysłu. Jeśli ich troska tyczyła się stopy zawoalowanej damy, czego byłem zupełnie pewny, to mogli sobie zaoszczędzić dalszych wysiłków, gdyż nie było obawy, abym o niej zapomniał, zarówno jak i jej twarzy — obie były piękne.
Byłem tak zakłopotany, że nie byłem w stanie ani wyrobić sobie jakiegoś poglądu, ani ułożyć planu działania, lecz z rozmyślań wyniosłem tylko jedno postanowienie: rozwiązać tajemnicę, o ile będę mógł.
Tego wieczora byłem zaproszony na kolację do jednej z moich kuzynek, i poszedłem wcześniej do domu, by się przebrać. Na moim stole leżał list. Od pierwszego rzutu oka poznałem znajome pismo; koperta zawierała znaną mi już kartkę papieru.
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Zbliża się chwila!“
Tajemnicze napomnienie już nie robiło obecnie wrażenia. Odnotowałem tylko na kopercie datę otrzymania listu i zacząłem się ubierać.
Kolacja okazała się wystawniejsza, niż przypuszczałem, gdyż salon był przepełniony, kiedym przyszedł. Przy wejściu przywitała mnie kuzynka, zwracając się do mnie z pewną ostentacją:
— Zobaczysz, jaka jestem łaskawa dla ciebie, gdy cię przedstawię damie, której masz towarzyszyć do stołu.
Przeprowadziła mnie przez pokój do fotelu, zajętego przez młodą damę.
— Miss Halliday, — rzekła, przedstawiam ci mego ulubionego kuzyna, pana Haswella.
Ukłoniłem się. Miss Halliday spojrzała na mnie, i gorący rumieniec pokrył jej twarz. Wiedziałem, że poznała mnie, i wpadłem w świetny humor, czując, żem nie dał poznać po sobie, żem i ja ją poznał, jako zawoalowaną damę. Szybko jednak opanowała się, w przekonaniu, że niepodobna, abym w niej rozpoznał klijentkę o nagiej stopie.
Nie ma to nic do rzeczy, że kolacja była wspaniała i że zostałem oczarowany wdziękiem, dowcipem i żywością panny Halliday. Dopiero gdy goście odeszli, a ja zostałem na prośbę męża mojej kuzynki, by wypalić jeszcze jedno cygaro, kuzynka moja odezwała się:
— Karolku, zrobiłeś wrażenie na zachwycającej panience. Miss Halliday usilnie dopytywała się o ciebie, podczas gdyś rozmawiał z panami. O, nie lękaj się, dodała, nie wyszedłeś źle w moich odpowiedziach. Lecz ona zadała mi bardzo dziwne pytanie — czy ty jesteś fotografem?
— A jaka była twoja odpowiedź? — zapytałem spokojnie.
— Jakżeż, naturalnie, że nie, chyba jako amator, gdyż jesteś człowiekiem zamożnym i niezależnym.
— A kimże jest ona?
— Najsłodszą dziewczyną w Nowym Jorku — moją najdroższą przyjaciółką — córką starej przyjaciółki mojej matki.
— Czy otacza ją jakaś tajemnica? — spytałem lekko.
— Tajemnica! — zawołała moja kuzynka. — Gdzież tam! Znam ją od urodzenia. Jej ojciec pochodził z Westchester.
Co wszystko razem było dla mnie tem większą tajemnicą, gdyż co taka dziewczyna mogła mieć wspólnego z „Jimem“, i „Timem“, i „Atwoodem“, i Harbeckiem, i „jej nagą stopą“? Zauważyłem więc tylko po chwili:
— Zabierzesz mnie ze sobą do niej na wizytę?
Chętne przyzwolenie mojej kuzynki zostało pokryte serdecznym śmiechem jej męża, który zawołał:
— Na Jowisza! Wzajemne żądanie.
Wkrótce potem pożegnałem ich. Mogę się przyznać już teraz, że ze zdumieniem, tyczącem się wspólności panny Halliday z tajemnicą, łączyły się we mnie myśli o jej wdziękach, gdym wracał do domu owej chłodnej, ciemnej nocy. Mierząc ulicę szybkim krokiem, zauważyłem nagle dwóch mężczyzn, idących naprzeciw. Kołnierze ich palt były podniesione, a kapelusze o szerokich rondach nacisnęli na głowy tak głęboko, że nie można było dojrzeć rysów ich twarzy. Gdy się zbliżyli do mnie, jeden z nich nachylił się nagle i zajrzał mi w oczy. Cofnąłem się szybko, sądząc, że to planowany napad, lecz człowiek ów wyprostował się, i mijając mnie, rzekł:
— Pamiętaj! Jej naga stopa!
Bez namysłu krzyknąłem za nim:
— Tak, i Atwood również!
Poszedłem dalej, lecz odwróciwszy się, zauważyłem z zadowoleniem, że słowa moje spiorunowały ich, gdyż stanęli, patrząc na siebie jak skamieniali, jeden z ręką opartą na ramieniu drugiego.
Zanim zasnąłem tej nocy, przyszła mi do głowy myśl, którą wprowadziłem w czyn następnego rana, gdy pan Harbeck zgłosił się po odbitki listu.
Wręczając mu paczkę, wziąłem go na stronę, gdzie nikt nie mógł nas podsłuchać.
— Panie Harbeck, — rzekłem, — czytałem ten list, i chciałbym panu zadać kilka pytań w tej sprawie.
Patrzył na mnie ostro przez chwilę i zapytał nagle:
— Co pan wie?
— Nic, ale chciałbym dowiedzieć się wielu rzeczy.
Znów badał mnie oczyma, jakby chciał czytać w moich myślach.
— Nazywam się Haswell — dodałem.
Był zdumiony i odrazu zainteresował się.
— Nie Williams? — zapytał.
— Nie, — odrzekłem. — Williams jest moim przyjacielem. Wyjeżdżając z miasta na kilka dni, prosił mnie, abym, jakkolwiek tylko amator, zajął się jego pracownią. Mam dane do przypuszczenia, że jestem tym Haswellem, o którym wspomina ten list.
Nie odpowiedział odrazu, lecz zdawał się głęboko zamyślony. Wreszcie zapytał:
— Czy pan rozumie ten list?
— Nic a nic.
— Sądzę, — rzekł, — że musimy porównać nasze wiadomości, lecz nie chciałbym zdradzać moich interesów, zanim będę wiedział, co zrobię. Pozwól mi pan na kilka pytań. Dlaczego pan sądzi, że jesteś tym Haswellem, o którym się tu wspomina?
— Pan jest ostrożny, — odparłem ze śmiechem. Ze swojej strony, nie chciałbym otwierać moich kart wobec ewentualnego przeciwnika. I ja panu zadam pytanie: czy pan jest „Jimem“ czy „Timem“?
— Nie, — zawołał szybko. — A teraz ja się pana zapytam: czy pan zna wspomnianego w liście Atwooda?
— Nie, nigdy o nim nie słyszałem.
— Hm, — mruknął, namyślając się przez chwilę. Tak... a ja jestem prywatnym detektywem na usługach Atwooda. Co znaczy: „jej naga stopa“?
— O tem właśnie chciałbym się dowiedzieć.
— Lecz ten list twierdzi właśnie, że pan wie o tem.
— A jednak nie wiem.
Opowiedziałem mu o dziwacznych zdarzeniach, włącznie z wizytą zawoalowanej damy, lecz jakieś niewytłumaczone przeczucie nie pozwoliło mi powiedzieć mu, żem później poznał tę damę.
— Opowiadanie pańskie rzuca mało światła na całą sprawę, — rzekł. — Zaginęły pewne wartościowe dokumenty, dotyczące majątku zmarłego pana Atwooda. Młody Atwood podejrzewa niejakiego Holmesa, który pracował w biurze jego ojca. Starając się odnaleść zaginione dokumenty, zawarłem znajomość z przyjacielem Holmesa i przyjechałem z nim do Nowego Jorku. Pierwszego dnia po przybyciu tutaj, zauważyłem w jego mieszkaniu list, pisany ręką Holmesa, i ukrywszy go, pospieszyłem go sfotografować, poczem położyłem go napowrót, skąd go wziąłem.
— Czy pan Atwood rozumie znaczenie „jej nagiej stopy“? — zapytałem.
— Nie, — odrzekł. — Pojechałem wczoraj do Filadelfji, by go o to zapytać.
— Zdaje mi się, że interesy pana Atwooda są w jakiś sposób połączone z tajemnicą, która mnie gnębi.
— Właśnie. Jeśli ta sprawa wogóle się wyjaśni kiedyś, to chyba tylko przez pana. Mam zamiar ściśle się pana trzymać — rzekł ze śmiechem, żegnając się ze mną.

Miałem zwyczaj co wieczór, choćby tylko na chwilę, odwiedzać moją matkę, która zpowodu podeszłego wieku i niedomagań nie opuszczała mieszkania. Wieczorem tego dnia, nie mając żadnego innego zajęcia, zasiadłem do dłuższej rozmowy z matką; wiedziałem, że ta rozmowa będzie opowiadaniem o wspomnieniach młodości, jak to często bywa u starszych ludzi. W czasie wieczoru, matka zapytała mnie ni skąd ni zowąd:
— Nie przypominasz sobie twego wuja Karola, prawda?
— Bardzo niewyraźnie.
— Nie, przypuszczam, że nie; uciekł on z domu jeszcze jako młody chłopiec, i tylko raz jeden od tego czasu pokazał się w domu. Był utrapieniem rodziców, czarną owieczką naszej rodziny.
— Co ci go przypomniało właśnie dzisiaj, matko? — zapytałem.
— Znalazłam dziś jego list w skrzynce, do której nie zaglądałam już od lat. Czy przypominasz sobie mój nagły wyjazd do Bostonu, gdyś ty miał około piętnastu lat?
Pamiętałem bardzo dobrze, bo podróż ta wiązała się z pewnemi przeżyciami, które utrwaliły ten okres życia w mojej pamięci.
— Odwiedziłam wtedy twego wuja; umierał tam w szpitalu. W owym to właśnie czasie dał mi ten list i małe biurko, które, jak mówił, zawierało coś wartościowego. Był już wtedy bliski śmierci i rzeczywiście wkrótce potem umarł. Przeszukałam to biurko dokładnie, ale nie znalazłam nic, i listu również nie mogłam zrozumieć. Ostatecznie odłożyłam jedno i drugie i zapomniałam zupełnie o wszystkiem, aż dziś dopiero przypadkowo znalazłam ten list.
Podała mi go. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że to był tylko dziwaczny szereg liter, stawianych bez planu, lecz dokładne badanie przekonało mnie, że to musi być pismo szyfrowane. Powiedziałem to mojej matce i zabrałem list do swego pokoju, by go przestudjować bez przeszkód.
Począłem szukać klucza szyfru raczej by czemkolwiek zająć umysł, niż z nadzieją poczynienia jakiegoś odkrycia. Około północy miałem już zamiar odrzucić ten dokument nierozwiązany, kiedym przypomniał sobie zwykły szyfr, jakim bawiłem się jeszcze jako młody chłopiec. Myśl tę poddał mi wyraz „Worcester“, napisany drobniutkiemi literkami na jednym z rogów arkusza.
Wziąwszy do ręki słownik Worcestera, zdołałem po krótkich już wysiłkach rozwiązać zagadnienie i odcyfrować pierwsze zdanie listu, które brzmiało:
„Oto jest historja jej nagiej stopy.“
Podniecony i zaciekawiony do najwyższego stopnia, oddałem się z zapałem odcyfrowywaniu dalszego ciągu listu, i słońce poranne zaglądało już przez okno, gdym się rzucił na łóżko trjumfujący, lecz wyczerpany całonocną pracą.
Historja, krótko mówiąc, była następująca: wuj mój, w czasie włóczęgi swojej po świecie, poznał się pewnego razu z niejakimś panem Atwoodem z Filadelfji. Podróżując wspólnie, znaleźli się razem w mieście Pegu, w królestwie Birmy. Siedemdziesiąt mil od miasta znajdowały się słynne kopalnie rubinów; pewnego razu udali się tam, chociaż przestrzegano ich, by tego nie czynili, gdyż kopalnie są bacznie strzeżone, jako prywatna własność panującego księcia. W czasie przechadzki wuj mój znalazł przypadkiem kamyk, który chciał odrzucić, sądząc, że to jest zwyczajny krzemień, lecz Atwood, który miał pewne pojęcie o geologji i mineralogji, przypuszczał, że to może być kosztowny różowy rubin. Nagle powstał alarm z powodu ich obecności, i wuj mój odrzucił precz drogocenny kamień, gdyż znalezienie kamienia przy obcym człowieku pociągało dlań za sobą karę śmierci; i wuj, i towarzysz jego zostali ściśle zrewidowani, i jakkolwiek nic przy nich nie znaleziono, zatrzymano ich jednak na pewien czas w więzieniu. Atwood został wcześniej zwolniony, i zanim opuścił Pegu, zdołał zawiadomić mego wuja, że udaje się do Kalkutty, gdzie będzie na niego czekał przez pewien czas. Kilka tygodni później mój wuj został również wypuszczony na wolność. Pierwszego dnia po wyjściu z więzienia, pewna dziewczyna, tamtejsza mieszkanka, która była jego towarzyszką — dlaczego i w jaki sposób, nie wiadomo — przyniosła mu ów kamień. Okazało się, że gdy wuj mój, nie zauważony jeszcze przez strażników, odrzucił od siebie kamień, padł on niedaleko od miejsca, gdzie stała owa dziewczyna; zorjentowawszy się błyskawicznie, postawiła na nim stopę i w ten sposób ukryła go przed oczyma strażników. Podczas gdy aresztanci byli rewidowani, dziewczyna przy pomocy swych długich i giętkich palców u nóg zdołała przenieść kamień w ukryte miejsce, bez zwrócenia na siebie uwagi.
Przerażony posiadaniem kamienia, wuj mój pospiesznie opuścił Pegu. Co się stało z dziewczyną, o tem nie było wzmianki, natomiast wuj mój szczęśliwie przybył do Kalkutty, gdzie spotkał się z Atwoodem, któremu przyznał prawo do połowy wartości kamienia. Nazwali go „Jej Nagą Stopą“ na cześć owej stopy, która go dla nich ocaliła. Zgodziwszy się na zasadę równego podziału, posprzeczali się jednak następnie o to, kto ma go posiadać do chwili jego spieniężenia. Wuj mój zwyciężył, lecz spór ten rozdzielił ich, gdyż rozeszli się, napisawszy uprzednio na kawałku papieru „Jej Naga Stopa“. Papier przedarli na dwie części, z których każdy wziął jedną, i spisali umowę, że każda z tych dwóch części będzie przedstawiała udział jej właściciela w wartości kamienia.
Sprawozdanie nie podawało, co się z tym dwojgiem ludzi później stało, i dlaczego się już nigdy nie spotkali, ani nie porozumiewali między sobą. W dalszem zeznaniu była tylko zaznaczona wola, w rodzaju testamentu, wuja mego, abym ja, jego siostrzeniec, odziedziczył jego udział; miałem dać kamień do oszlifowania, a po sprzedaniu go — wypłacić połowę osiągniętej sumy Atwoodowi, jeśliby ten żył jeszcze, a w razie jego śmierci — jego spadkobiercom. Kamień sam miał być ukryty w tajemnej skrytce małego biurka.

Upłynęła niespokojna godzina, zanim biurko zostało odnalezione — stary grat, wyrzucony na strych — i druga trwożliwa godzina, zanim odkryto sprężynę skrytki.
I oto leżał przed nami, owinięty w zżółkły, wyblakły kawałek płótna, w surowym stanie, największy rubin, jaki kiedykolwiek widziałem w życiu. Razem z kamieniem zawinięty był oddarty kawałek papieru, na którym widniały słowa:
„ga Stopa“.
Posłałem wczesnym rankiem po pana Harbecka, i opowiedziałem mu o mojem odkryciu. Wywnioskował on natychmiast, że Holmes odnalazł podobny dokument wśród papierów p. Atwooda, i zauważywszy, że młody Atwood nic o nim nie wie, postanowił zażądać dla siebie udziału, i rozpoczął w tym celu kroki wobec mnie, przypuszczając, że ja odziedziczyłem kamień.
Okazało się to obecnie rzeczywistą prawdą, i Harbeck, na mocy otrzymanych w ten sposób wiadomości, zmusił Holmesa do zwrotu ukradzionych dokumentów. Młody Atwood był tak uradowany, otrzymawszy z powrotem zaginione papiery, które stanowiły dowody jego praw do bardzo poważnego majątku, że zrzekł się swego udziału w wartości kamienia, oświadczając, że ja zasłużyłem na całość za przysługę, jaką mu oddałem przez wprowadzenie go w posiadanie jego majątku. W owym czasie żaden z nas nie znał właściwej wartości kamienia.

„Jej Naga Stopa“ została oszlifowana w Amsterdamie, i jest to z pewnością największy rubin, poza temi, które znajdują się na Cejlonie. Sensacja, jaką obudziło w całej Europie zakupienie przez cesarza Burgatarjańskiego rubina za miljon franków, łączy się z niniejszem opowiadaniem. Tym rubinem była „Jej Naga Stopa“.

Zawoalowana dama? Ah, prawda, widzicie, Miss Halliday nie ma nic wspólnego z tą tajemnicą. To był ten wielki figiel. Przypadkiem tylko wpadła ona w wir tych zdarzeń, i to właśnie w czasie, gdy jej zjawienie się zaciemniło i skomplikowało sprawę. Jeden z jej kuzynów był rzeźbiarzem, i pragnął zmodelować jej stopę. Lecz matka jej tak energicznie zaprotestowała, nie tyle przeciwko jej pozowaniu, ile przeciwko osobie rzeźbiarza, że córka musiała użyć wybiegu: wyszła ukradkiem w towarzystwie starej służącej i kazała zrobić zdjęcie ze swej stopy na użytek rzeźbiarza.
Najlepszym jednak figlem jest fakt, że Miss Halliday została moją żoną, i chociaż już dawno sprzedałem „Jej Nagą Stopę", to jednak jestem wciąż właścicielem jej nagiej stopy.


Margaret Dodge

SPOTKANIE ICH KRÓLEWSKICH MOŚCI.

Nie stało to się zgodnie z rozkładem jazdy, że „Priscilla,“ pociąg specjalny, składający się z lokomotywy, jednego pustego wagonu bagażowego, i jednego po królewsku urządzonego prywatnego wagonu, zatrzymał się na trzy kwadranse na stacji Mayville. Rzeczywiście, Wielki Człowiek, który był jedynym pasażerem tego pociągu, nakazał w swej instrukcji postój zaledwie pięciominutowy. Jest jednak faktem, że przez całe czterdzieści pięć minut pociąg oficjalny czekał na małej, samotnej stacyjce, zagubionej w stepach Indjany. Co się stało w ciągu owych czterdziestu pięciu minut, zostanie obecnie poraz pierwszy podane do publicznej wiadomości.
Gdy Wielki Człowiek — był to sam prezes zarządu potężnej linji kolejowej, łączącej ocean Atlantycki z Wielkiemi Jeziorami — gdy tedy Wielki Człowiek odbył służbową przechadzkę po małej stacyjce i zadał kilka stereotypowych pytań naczelnikowi stacji, wrócił znów do biało-złotego wagonu salonowego „Priscilli“, siadł na swym fotelu i zaczął układać pasjansa. Będąc jeszcze bardzo młodym prezesem — około czterdziestki — Wielki Człowiek nie lubował się specjalnie w pasjansach. Lecz jeszcze mniej lubował się w myślach, rodzących się pod wpływem dwutygodniowej samotnej inspekcji poprzez płaskie, płowe, malaryczne kraje środkowego Zachodu.
Przedłużywszy do ostateczności godzinę swego śniadania, i wydobywszy najwyższą sumę rozkoszy z doskonałego cygara, poczuł teraz pragnienie zamienienia swego biało-złotego przepychu na plebejuszowski czerwony welwet zwykłego pasażerskiego wagonu, gdzie mógłby obserwować wycieczki prowincjonalnych par narzeczeńskich, lub wciągać w rozmowę sprytnych chłopców, sprzedających paczki pastylek miętowych.
Właśnie w chwili, gdy Wielki Człowiek zagłębiał się w tych wizjach, grożących nieudaniem się pasjansa, nagle doszły uszu jego słowa, wypowiedziane słabym, piskliwym głosikiem, rozlegającym się tuż za jego plecami:
— Przepraszam pana, czy to pan jest królem?
Chwila, która upłynęła, zanim Wielki Człowiek obrócił się na fotelu w kierunku głosu, była dość długa, aby przez mózg jego zdążyło przebiec kilku urywków z „Alicji w Krainie Czarów“. Odwróciwszy się, ujrzał jednak tylko bardzo uroczystą, bardzo bladą twarzyczkę małej dziewczynki, stojącej z rączką na klamce drzwi i z wysuniętą naprzód jedną nóżką, obciągniętą w szkarłatną pończoszkę; jej oczy gazeli patrzyły na niego trwożnie zpod postrzępionego brązowego kapelusika.
— Doprawdy — rzekł Wielki Człowiek z humorem — nie wiem, ale gdy teraz tak mówisz, to zdaje mi się, że jestem czemś w rodzaju króla. Zresztą, zdaje się, że gazety nazywają mnie królem kolejowym. Nie chciałabyś podejść bliżej i usiąść?
Mała dziewczynka zamknęła drzwi i przysunęła się do niego krokiem, łączącym w sobie skoki ze ślizganiem się.
— Przypuszczam, że to nie wypada siadać w obecności króla — rzekła, opierając się o brzeg wielkiego, bogato obitego, tureckiego fotela. — Ale, widzi pan, ja sama jestem księżniczką — księżniczką z bajki — dodała, potrząsając śmiało złocistemi lokami.
— Rzeczywiście! — Wspomnienie „Alicji z Krainy Czarów“ znów w nim odżyło. — To jest bardzo zajmujące, i nie chciałbym wątpić, gdy taka lady mówi. Ale wszystkie księżniczki z bajek, które ja znałem, miały skrzydła i stroje, i nosiły gwiaździste różdżki — i... i różne takie rzeczy — dokończył niewyraźnie Wielki Człowiek.
— Ale to dlatego, że pan je widział podczas przedstawienia — rzekła dziewczynka, uderzając swemi cienkiemi paluszkami w kolano, obciągnięte szkarłatną pończoszką. — Ja sama mam skrzydła i błyszczący strój, i noszę różdżkę wieczorami i w poranki środowe i sobotnie. Ja jestem księżniczka Iris — objaśniała — w Towarzystwie Operowem „Złota Korona“; ale gdybym nosiła ciągle moje piękne stroje, to i skrzydła i suknie by wyblakły.
— Ale wie pan — ciągnęła dalej dziewczynka — pan ani troszkę nie wygląda, jak ci królowie, których ja znam. Oni wszyscy noszą złote korony i jedwabne gronostajowe ubiory, i trzymają w ręce berła. A zresztą, pan jest o wiele za młody.
Wielki Człowiek roześmiał się.
— Boję się, żeś mnie tu złapała; myślę, przypuszczam, że masz rację — rzekł, rozpierając się w fotelu i patrząc błyszczącemi oczyma na księżniczkę Iris. — Ja nie wyglądam na moją rolę. Ale, widzisz, ja teraz też nie jestem na scenie. Chodzimy więc oboje w jednakowych butach, to jest...
— O, nie potrzebujesz się pan tłumaczyć — przerwała dziewczynka — ja rozumiem uliczny język, tylko sama nim nie mówię, bo Królowa tego nie lubi.
— Więc tam jest królowa także, prawda? — zapytał Wielki Człowiek, przyczem wesołe zmarszczki dokoła jego błękitnych oczu zwiększyły się. — Moja droga, niedługo będziemy mieli całą rodzinę królewską.
— Tak, tam jest królowa, i nie wolno się z niej śmiać — rzekło dziecko poważnie. — Faktycznie, to dla niej ja tu przyszłam. Ja — ja proszę o audjencję.
— Nie, doprawdy — odparł mężczyzna, spoglądając nerwowo na zegarek. — Chciałbym bardzo uczynić ci zadość, ale mój pociąg odchodzi za minutę, i nie wiem, jak będę mógł...
— O, mój drogi — rzekła dziewczynka, — czy pan nie może zatrzymać swego własnego pociągu, kiedy księżniczka rozmawia z panem?
— No, jeżeli ty w taki sposób stawiasz sprawę, to sądzę, że mogę to zrobić, — rzekł Wielki Człowiek, naciskając dzwonek elektryczny. Zjawił się natychmiast czarny portjer, wysłuchał uważnie wydanego mu szeptem polecenia i zniknął z ukłonem.
Królewska osoba ciągnęła dalej:
— Prawdopodobnie nie mam nawet połowy tej zabawy, jakiej mógłbym żądać, jako król. Widzisz, czasami zapominam o potędze mojej władzy.
— O, tak, właśnie o tem przyszłam pomówić z panem — zawołała dziewczynka. — Ja... ja mam nadzieję, że pan mi wybaczy, jeśli pana dotknę — ciągnęła po chwili łagodnie, — ale, pan wie, czasami to jest konieczne.
Zapewnił ją, że postara się to znieść spokojnie, i dziewczynka zaczęła opowiadać:
— To jest tak: przypuszczam, że pan ma takie duże królestwo, że pan nie zawsze może naprawić wszystko, co się dzieje złego.
— A tu coś się stało złego, prawda?
— Tak, takie złe jak tylko może być. Ale, naturalnie, ja wiem, że pan nie mógł o tem nic wiedzieć. To był pociąg do Washity. Na rozkładzie było, że on miał odejść dziś o czwartej po obiedzie, i myśmy wszyscy przyszli na stację, żeby nim pojechać. A teraz mówią nam, że on nadejdzie dopiero za dwie godziny; więc zamiast przyjechać do Washity o pół do siódmej, będziemy tam dopiero po dziewiątej, i już będzie zapóźno, żeby dać przedstawienie. A to będzie ok-ro-pna strata dla Królowej.
— Dlaczegóż to? — zapytał Wielki Człowiek. — Jedna noc nie może robić takiej różnicy.
— O, ale to jest sobotni wieczór, i cała sala została już dawno wysprzedana. Washita jest najlepszem miastem w tym Stanie, i Królowa bardzo liczyła na te pieniądze. Widzi pan, ten sezon był strasznie biedny, i nawet Królowa straciła dużo. I właśnie teraz, kiedy się dowiedziała, że się spóźnimy, jej twarz zrobiła się taka biała, i ona oparła się na mojej ręce, o — tak ciężko, i rzekła —
Dziecko nagle przerwało, wcisnęło swe drobne piąstki w poręcz fotela, zamrugało szybko powiekami i ciężko chwytało oddech. Po chwili dziewczynka rzekła cichym zduszonym głosem:
— Zupełnie mnie to zabija, kiedy myślę o tem. Królowa powiedziała, że boi się, że Towarzystwo będzie się musiało teraz rozwiązać, a sezon dopiero się zaczął.
Dwie wielkie łzy spłynęły po drobnej, bladej twarzyczce.
Mężczyzna poruszył się niespokojnie. Między brwiami jego zarysowała się głęboka brózda.
— To jest ciężki los! — zawołał. — Ale, po wszystkiem, ona jest przecież tylko sceniczną królową, wiesz przecie, i przypuszczam, że — no, już przyzwyczaiła się do takich przejść. W każdym razie, wy wszyscy prawdopodobnie znajdziecie prędko nowe zatrudnienie, i będzie wam taksamo dobrze, jak teraz.
— Jak pan może tak mówić? — wybuchnęło dziecko. — Napewno z nikim innym nie może nam być tak dobrze. Nigdy żadna na świecie nie była ani przez pół taka słodka, i taka dobra, i taka piękna, jak ona. I my wszyscy ją strasznie kochamy. I zresztą, jeśli reszta — to tylko na niby — ona jest prawdziwą królową zawsze!
Dziewczynka podniosła się z fotela. Jej obszarpany kapelusik spadł na ziemię, a jej wielkie oczy gazeli jarzyły się oburzeniem w bladej, drobnej twarzyczce. Po chwili opuściła ze wstydem główkę, i przysunąwszy się bliżej do Wielkiego Człowieka, rzekła pokornie:
— Ja... niech mi pan przebaczy, jeśli pana dotknęłam. Królowa byłaby niezadowolona, gdyby wiedziała, że ja to zrobiłam, i jeszcze w jej sprawie; ale, widzi pan, ja naprawdę nie mogłam spokojnie znieść, gdy pan mówił, że ona tylko na niby jest królową. A teraz — ciągnęła dalej — ja myślę, że pójdę zpowrotem na stację. Moja ciocia i Królowa dziwią się pewnie, gdzie ja jestem.
— Poczekaj chwilkę — rzekł mężczyzna, przyciągając dziewczynkę do siebie — Ja chcę usłyszeć trochę więcej o tej prawdziwej królowej. Wiesz zapewne, że mówią, że wszystkie królewskie rodziny są spokrewnione ze sobą, i ona też może jest moją powinowatą.
— Nie, ona nie jest — odrzekła dziewczynka, opierając się nieco wstydliwie o królewskie ramię, — bo ona mi kiedyś powiedziała, że od chwili śmierci ojca nie ma żadnych więcej krewnych. Widzi pan, ona mieszkała kiedyś w wielkim pałacu w New-Yorku zimą, a latem w dużym zamku w Newport, i miała konie, i powozy, i brylanty i — i wszystkie takie rzeczy. Ale ona nie była królową dlatego, że miała to wszystko, pan wie, ale to do niej należało, bo ona była królową. — No więc, pewnego dnia jej ojciec umarł, i dowiedzieli się, że on stracił wszystkie swoje pieniądze, i jeszcze jakieś cudze też, więc Królowa musiała iść na scenę, żeby mieć pieniądze, żeby się samej utrzymywać i zapłacić to, co on... on pożyczył, pan wie. I to było cztery lata temu, i ona zapłaciła wszystkie długi pana Denbigh’a oprócz dwóch tysięcy dolarów. —
— Pana Denbigh’a!
— Co to, co się panu stało? Czy pan się czuje źle? Pańskie ramię tak drży.
— O, nie; zupełnie mi dobrze. Ja tylko tak się przejąłem losem twojej Królowej.
— Wiedziałam, że pan się przejmie! — zawołało dziecko entuzjastycznie. — Więc, jak już mówiłam panu, ona zapłaciła już wszystkie długi, oprócz dwóch tysięcy dolarów, i w tym sezonie miała nadzieję skończyć to płacenie. I to ją czyniło taką szczęśliwą, bo ona nie lubi być sceniczną królową, i robiła to tylko zpowodu swojego ojca.
— Czy jesteś pewna, że tylko z tego powodu? Czy ona, po wszystkiem, nie pragnęła być sławną? — pytał Wielki Człowiek, ściskając mocno jej delikatną rączkę.
— No, jak dziwnie brzmi pański głos, — rzekła dziewczynka macierzyńskim głosem. — Jestem pewna, że pan się niedobrze czuje, bo pan by takich rzeczy nie mówił. Ja myślę, że będąc sam królem, pan powinien wiedzieć, że osoba, będąca prawdziwą królową, nie może dbać o to, żeby być nią na niby. — Ale wszyscy mężczyźni są tacy; oni nigdy nie rozumieją. Kiedyś był taki jeden, którego Królowa znała. Opowiadała mi coś o nim pewnego dnia, kiedy rzeczy wydawały jej się bardzo na niby. Opowiadała mi to, niby bajkę, pan wie, ale ja ją tak kochałam, że wiedziałam, o kim ona mówi. — Wie pan, on myślał akurat tak, jak pan, bo ona nie chciała wyjść za niego za mąż, a zamiast tego poszła szukać, jak on to nazywał ka...karjery. A on ją znał od małego dziecka, i powinien był lepiej myśleć o niej, nieprawda?
— Tak, — odparł Wielki Człowiek ochrypłym głosem, — przypuszczam, że powinien był. Ale widzisz, Królowa nie mówiła mu nic o... o pieniądzach, które płaciła. A ona była o wiele młodsza od niego, i piękna, i miała głos, który mógł ją, jak ludzie mówili, uczynić sławną, i on myślał, że ona rzeczywiście wolała zostać sceniczną królową, niż czemkolwiek innem. — Powiedz mi, kochanko, czy ona ma jeszcze pierścionek, który on dał jej, gdy była jeszcze małą dziewczynką?
— Taki słodki malutki pierścionek z niezapominajką, który ona nosi na łańcuszku i często całuje. — Ale — skąd pan wiedział o tem? — wyjąkała dziewczynka, patrząc na niego zdumionym wzrokiem. — Ja panu nic o tem nie mówiłam, i pan ma takie dziwne oczy. —
Ale Wielki Człowiek zerwał się i szybko kroczył po wagonie tam i zpowrotem. — I Alicja rzeczywiście kochała mnie — jeszcze mnie kocha, — mruczał do siebie, — podczas kiedy ja, zamiast pomóc jej, tylko jej przeszkadzałem. A teraz potrzebuje pomocy, a ja, przy całym moim majątku, nie mam prawa jej pomóc. Zapóźno — już nigdy nie zdołam odzyskać czasu, który straciłem.
— Mam nadzieję, że pan się nie gniewa, — rzekła dziewczynka, która stała jak skamieniała tam, gdzie ją zostawił; — ale pan mówił tak głośno, że ja nie mogłam nie słyszeć. A jeśli pan myśli o pociągu do Washity, to nie jest zapóźno. Gdyby pan mógł mieć go tutaj za piętnaście minut, — a ja myślę, że to będzie panu łatwo, jako królowi, to moglibyśmy zdążyć na przedstawienie, choćby nawet kurtyna podniosła się trochę później.
— Pociąg do Washity, — szepnął Wielki Człowiek. — No, tak; naturalnie! Jakiż ja jestem głupi! — Nacisnął guzik elektryczny. — Powiedz no, a ilu tam jest was wszystkich razem?
— Dwadzieścia dwie osoby teraz, — odrzekło dziecko, — ale ja nie...
— I nie bardzo dobrze dano wam jeść w hotelu?
— No, tak bardzo źle nie było, ale wczoraj i dzisiaj tośmy udawali, że nie chcemy obiadu, bo wiedzieliśmy, jak stoją sprawy...
— Przestań, — zawołał z czemś w rodzaju jęku. — Chciałem tylko wiedzieć, żeby wydać odpowiednie polecenia.
A zwracając się do portjera, rozkazał:
— Zawołaj pan tu konduktora.
— Towarzystwo Operowe „Złota Korona“ zostało tutaj zatrzymane, — rzekł, gdy zjawił się urzędnik, — i chcę, aby wzięli ten specjalny pociąg do Washity. Umieść pan całe Towarzystwo w moim prywatnym wagonie. Powiedz pan inżynierowi, żeby zwiększył szybkość tak, aby tam był o godzinie 6 minut 30. Zatelegrafuj pan naprzód, aby oczyścić linję, a do Casstown o zrobienie przygotowań, aby obiad był podany w tym wagonie. Kiedy pociąg będzie gotów do drogi, idź pan na stację i powiedz zebranemu tam towarzystwu, że pociąg do Washity czeka. I upewnij się, że wszystko jest w porządku, aby się czuli jaknajlepiej. Ja pojadę wślad za nimi porządkowym ekspresem.
Gdy konduktor wyszedł, Wielki Człowiek poczuł nagle, że chwycony został w objęcia, które wydawały się małym cyklonem.
— Pan naprawdę tak myśli? — wołało dziecko, nawpół z płaczem. — Więc my się nie rozejdziemy, po wszystkiem! O, ja byłam pewna od samego początku, że pan jest prawdziwym królem, chociaż pan nie nosił korony i jedwabnego ubrania. Ale — z nagłą chmurką na twarzy, — pan chyba nie odejdzie właśnie teraz, kiedy Królowa ma przyjść?
— Widzisz, moje kochanie, — odparł Wielki Człowiek, sadzając księżniczkę uważnie na fotelu, — te spotkania królewskich osób są dla mnie tak niezwykłe, że nie czuję się na siłach odbyć drugiego jeszcze tegoż dnia. Więc wolę pojechać za wami następnym pociągiem. A jutro zrana poproszę Królowę o prywatną audjencję.

KONIEC





  1. Przypis własny Wikiźródeł Spis treści dodany przez zespół Wikiźródeł
  2. Przypis własny Wikiźródeł w domenie publicznej w 2027 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: William Cadwalader Hudson, Margaret Dodge, Mary Foote Arnold, Anna McClure Sholl, Charles Stuart Pratt i tłumacza: Józef Landau.