Jej naga stopa (Hudson)

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Cadwalader Hudson
Tytuł Jej naga stopa
Pochodzenie Jej naga stopa
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa; Lwów; Kraków
Tłumacz Józef Krajewski
Tytuł orygin. Her bare foot
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WILLIAM C. HUDSON

JEJ NAGA STOPA.

„Pamiętaj! Jej naga stopa!“
Te słowa zostały mi szepnięte do ucha pewnej nocy ubiegłej zimy, w chwili, gdy po skończonem przedstawieniu przeciskałem się przez przedsionek teatru Empire, w Nowym Jorku.
Zdumiony, odwróciłem się szybko na lewo, z której to strony głos zdawał się przychodzić. Wysoki mężczyzna w poważnym wieku otarł się o moje ramię, lecz tak był zajęty ożywioną rozmową ze starszą kobietą, że nie można było przypuścić, aby mógł być tym, co mi szeptał do ucha.
Poza mną sunęła grupa młodych dziewcząt, szczebiocących jak sroki, pod nadzorem otyłej matrony.To nie mogła być żadna z nich.
Po mojej prawej stronie były prezydent miasta i słynny adwokat rozprawiali o dopiero co słyszanej sztuce. To napewno nie był żaden z nich.
Byłem zdziwiony i zaniepokojony. W tonie szeptu było ostrzeżenie i jeszcze coś — ale co? Nie umiałem tego określić, ale to mnie pobudzało do rozpoczęcia z kimś kłótni; lecz rozglądając się dokoła, nie mogłem znaleść nikogo, z kim bym się mógł wykłócić.
Z teatru udałem się do restauracji, gdzie zwykle o północy jadałem kolację i piłem piwo. Tajemniczy wypadek nie opuszczał mojej pamięci. Nie mogłem pozbyć się wspomnienia o nim. Czyja naga stopa? Co ona znaczy? Dlaczego mam o niej pamiętać? Nie było odpowiedzi. W świadomości mojej nie istniało nic takiego, do czego mogłyby się stosować wyszeptane słowa. Zły na siebie samego, że pozwoliłem się tak opanować narzuconej mi myśli, i tem zepsułem sobie całą przyjemność spożywania kolacji, opuściłem jadłodajnię w najgorszym humorze. Przed wyjściem wyjąłem klucz od bramy z kieszeni w spodniach i włożyłem go do kieszeni od palta, gdyż noc była chłodna i chciałem sobie w ten sposób oszczędzić przykrości rozpinania się i straty czasu.
Przez całą drogę do domu zdawało mi się, że każdy przechodzień, nawet konie dorożkarskie, szeptały mi te same irytujące słowa. Byłem przekonany, że na rogu Trzydziestej Trzeciej ulicy pomnik Horacego Greeley nachylił się z swego wysokiego cokółu, by to samo uczynić, i zauważyłem w jego kamiennych oczach błysk — złośliwy błysk.
Gdy podszedłem do bramy mego domu i sięgnąłem ręką do kieszeni po klucz, poczułem pod palcami jakąś kartkę. Wyjąłem ją razem z kluczem. W słabem świetle lampy, palącej się w sieni, spojrzałem na nią; nieznanym mi charakterem napisane na niej były te słowa:
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Bądź gotów!“
Byłem wstrząśnięty. Wbiegłszy do mego pokoju, począłem badać kartkę.
Pismo zdradzało rękę człowieka wykształconego, a w każdym razie przyzwyczajonego do używania pióra — tyle można było poznać, a więcej nic; chyba jeszcze i to, że kartka dowodziła, iż szept w przedsionku teatralnym nie był grą mojej wyobraźni, jak to usiłowałem sobie poprzednio wytłumaczyć.
Zaintrygowany położyłem się do łóżka, ale tylko poto, by poddać się przykrym snom, w których nagie stopy wszelkich rozmiarów i form unosiły się nade mną, lśniły swemi różowemi palcami, albo mrugały, albo uśmiechały się, albo wabiły mnie, podczas gdy jedna uparta stopa umieściła się na mojej piersi, by mnie powiadomić, że zna wszystkie moje grzeszki.
Poranek zastał mnie nieodświeżonym i podnieconym. Pomimo to, gdyby nie naoczny dowód w postaci papierowej kartki, leżącej na moim stole, sądzę, że mógłbym uznać ten cały wypadek za wynik pobudzonej imaginacji. Lecz dowód był namacalny, nie było sposobu zaprzeczyć.

Tego rana miałem wyznaczone spotkanie z Chesterem Williamsem, przyjacielem moim i towarzyszem mych zamiłowań — fotografja amatorska, — który, rozpocząwszy jako amator, a skończywszy jako zawodowiec, stworzył szereg gabinetów, które nazwał „studio“, gdyż miał wysokie pojęcie o swej sztuce. Miałem zwyczaj spędzać tam dużo czasu przy pracy doświadczalnej, ku jego pożytkowi a mojej przyjemności.
Kiedym wszedł do pracowni, Williams podał mi list.
— Znalazłem go na podłodze, — rzekł krótko.
Wziąwszy list do ręki, spojrzałem na adres i drgnąłem. Teraz już znałem ten charakter pisma. Nie mogło też być wątpliwości co do adresu: —
„Karol Haswell, Esq., pod adresem Mr. Chester Williams, do wręczenia“.
Rozerwałem kopertę; taka sama kartka papieru, jak ta, którą znalazłem w swojej kieszeni. List brzmiał:
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Bądź gotów! Nie opuszczaj miasta!“.
Byłem oszołomiony. Żaden z moich znajomych, i niewielu z moich przyjaciół wiedziało o moich wizytach w pracowni Williamsa. Kim był ten tajemniczy nieznajomy, szepcący mi ostrzeżenia i piszący do mnie błagalne listy, abym pamiętał o czyjejś nagiej stopie?
Podałem kartkę Williamsowi.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Chciałbym to właśnie wiedzieć, — odrzekłem.
Opowiedziałem mu historję poprzedniego wieczora. Chester jest wesołym i optymistycznie nastrojonym młodzieńcem.
— Ba! — rzekł, odtrącając całą sprawę ruchem ręki. — Jacyś twoi przyjaciele przygotowują ci starannie opracowany figiel.
Następnie kazał mi zapomnieć o całym wypadku, proponując mi zajęcie, które odpowiadało bardzo moim zamiłowaniom. Otrzymał on poważne zamówienie na serję widoczków w jednym z południowych Stanów, i chciałby, abym podczas jego nieobecności, przez dwa tygodnie, lub dłużej, prowadził jego „studio“.
— Watpię, czy będziesz miał dużo do roboty, dodał. — Panienka, która chce mieć piękne zdjęcie, nie często się tu pokazuje. Gdyby wszakże teraz właśnie zgłosiła się, będziesz miał sposobność do zniszczenia kilku klisz i do zastosowania twoich metod sztuki pozowania.
Uległem bez długich namów, a gdyśmy się wieczorem rozstawali, zauważył:
— Chyba nie mam potrzeby dawać ci jakichkolwiek wskazówek, radzę ci tylko, byś co dziesięć minut skrzyczał mojego gońca, leży to w twoim własnym interesie, rozumiesz? — Aha, i jeszcze jedno: strzeż się uroków naszej młodej ekspedjentki, która sama siebie wypromowała na kasjerkę zakładu.
Wracając do domu, wstąpiłem do sklepu tytuniowego, w którym zwykle kupuję cygara.
— Jakiś chłopiec zostawił to dla pana, panie Haswell, — rzekł właściciel sklepu, podając mi list.
Tensam charakter pisma — ta sama kartka papieru.
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Odłożone! Oczekuj dalszych wiadomości.“
W tej chwili zdziwienie ustąpiło miejsca gniewowi. Podarłem kartkę na strzępki. Więcej jeszcze, to było przygniatające — ta zaciętość, z jaką byłem zasypywany listami, i znajomość moich obyczajów, wykazana przez człowieka w mroku. To było rzeczywiście drażniące i niesamowite.
Po tym liście ustały dalsze zawiadomienia, przynajmniej na pewien czas, i mogłem ze spokojnym umysłem poświęcić się pracowni Williamsa. Jego przepowiednie sprawdziły się; roboty było mało, a ja zrobiłem prawdziwe spustoszenie w jego składzie materjałów i chemikaljów podczas swoich doświadczeń.
Kilka dni przeszło bardzo przyjemnie i już zapomniałem prawie o całej sprawie szeptu, gdy kasjerka weszła pewnego razu do mego gabinetu, w stanie cnotliwego oburzenia. Do owej chwili, widocznie obrażona myślą, że to ja kieruję zakładem, zaledwie tolerowała moją obecność, teraz przyszła, aby mi wydać rozkazy.
— Jest jakaś kobieta w pokoju do przyjęć, z którą pan musi się rozmówić — rzekła.
Czułem, że coś złego się święci; poznałem to po szczególnym nacisku, z jakim nasza kasjerka wymówiła wyraz „kobieta“. I rozumiałem, że wyrobiła ona sobie złe pojęcie o naszej klijentce, a może nawet wątpliwości co do jej moralnego stanu.
— Co się stało? — zapytałem tak zawodowo, jak tylko umiałem.
— Ona chce, aby ją sfotografowano bez ubrania. Ja żądam, żeby pan ją odprawił.
Kasjerka sapnęła niezmiernie cnotliwie.
— Co! — zawołałem, przejęty również cnotliwem oburzeniem.
Rzuciłem wszystko, zdecydowany bronić czystości pracowni Williamsa, nawet z narażeniem mojej godności. Poszedłem natychmiast do pokoju dla przyjęć. Lecz nie byłem przygotowany na spotkanie z kobietą, której żądanie groziło takiem niebezpieczeństwem dla reputacji zakładu. Trudno było sobie wyobrazić osobę mniej odpowiednią do pozowania w rajskim stroju. Siwa; sześćdziesiąt lat, jak jeden dzień; dwieście funtów, jeśli nie funt więcej; jej szeroka i pełna postać była żywą antytezą Wenus, albo Junony, albo Hebe, albo Heleny, czy którejbądź z owych starożytnych dam, których twarze stanowiły ich szczęście.
Kasjerka popełniła gruby błąd.
Wobec tego, zamiast robienia owej kobiecie srogich wyrzutów, zapytałem ją łagodnie, czego sobie życzy. Jakkolwiek kasjerka się pomyliła, to jednak odpowiedź tej kobiety tak mną wstrząsnęła, jakgdyby prosiła mnie o sfotografowanie jej w roli matki Ewy. Chciała się dowiedzieć, czy my możemy zrobić zdjęcie nagiej stopy.
Tajemnicza sprawa odżyła znów w nowej formie. Zmieszałem się przez chwilę; możliwości wszelkiego rodzaju skłębiły się w moim umyśle. Lecz niejasno doszedł do mej świadomości właściwy sens jej słów; to nie jej naga stopa, lecz innej osoby miała zostać sfotografowana, i jeżeli my się zgodzimy, to za godzinę ona tu wróci z ową osobą.
Zgodziliśmy się.
Z całą surowością, na jaką mogłem się zdobyć, czyniłem wymówki kasjerce za jej pomyłkę, gdyż drżałem na myśl, że o jeden włosek mogłem był być pozbawiony możności uchwycenia nici, prowadzącej do wyjaśnienia tajemnicy ostrzeżenia. Jakkolwiekbądź, miałem za chwilę zobaczyć właścicielkę stopy i samą stopę, którą powinienem zapamiętać, jak mnie uroczyście i tajemniczo zaprzysięgano.
Oczekiwałem z niecierpliwością wyznaczonej godziny. Punktualnie po upłynięciu sześćdziesięciu minut zostałem powiadomiony przez kasjerkę, obecnie mocno spokorniałą, że stopa przybyła i znajduje się w buduarze.
Zająłem się pilnie przygotowaniami, i po kilku chwilach, pod opieką tejże starej kobiety, weszła stopa — szczelnie zawoalowana.
Zwiększenie się tajemnicy, nie jej wyjaśnienie.
Że była to osoba młoda, można było łatwo poznać po linjach postaci, po jej ruchach i sposobie trzymania się, lecz nie mogłem dojrzeć ani jednego rysu jej twarzy. Kiedym się nieco otrząsnął z rozczarowania i zmieszania, poprosiłem ją, aby weszła na platformę, którą dla niej przygotowałem. Usłuchała mnie z lekkim ukłonem i podała mi rękę, bym jej pomógł wejść — rękę, z której wyciągnąłem kilka wniosków, a mianowicie: że jest niezamężna, ponieważ nie nosiła na środkowym palcu ślubnej obrączki; że jest zamożna, gdyż palce jej były obciążone klejnotami, przedstawiającemi wartość rocznego dochodu bogatego człowieka: że należy do sfer niepracujących, gdyż ręka jej była biała, dobrze utrzymana, miękka, nieprzyzwyczajona do pracy fizycznej, nawet nie pokłóta igłą.
Dlaczego i w jaki sposób odniosłem wrażenie, że dama spogląda na mnie z wyraźnem zainteresowaniem, trudno mi powiedzieć, bo nie widziałem jej oczu; lecz wrażenie to było bardzo wyraźne, i nie pomogło mi to do spokojnego zajęcia się moją pracą.
W każdym razie, nastawiwszy objektyw, spytałem jej, jakie życzy sobie mieć zdjęcie. Po raz pierwszy od chwili wejścia do pokoju odezwała się, oświadczając mi, że chciałaby mieć cztery zdjęcia — z przodu, z tyłu i z obu stron. Mniej uwagi zwróciłem na jej słowa, niż na jej głos i sposób wyrażania się, i orzekłem w duchu, że jest to osoba wykształcona, delikatna i dobrze wychowana.
Dotychczas jeszcze nie ukazała swej stopy. Lecz obecnie, na moją prośbę, wysunęła ją naprzód, unosząc tak lekko spódniczkę, że zaledwie widać było przegub.
Pokręciłem głową, — w ten sposób nic nie wyjdzie. Wziąwszy stołeczek, zarzuciłem nań kawał czarnego jedwabiu, i podszedłem do niej. Gdym się zbliżył, cofnęła stopę; ruch ten został widocznie wywołany przez instynktowną skromność.
Chwyciłem tę sposobność, by zyskać wiadomość, której otrzymanie było mojem gorącem pragnieniem. Tłumacząc jej, że przy takiem pozowaniu nie otrzyma się ładnego zdjęcia, wyjaśniałem, że fotografja stopy, której tylko podbicie się ukazuje, nie może być ani artystyczna, ani piękna, że może taka poza służy jej celom, lecz dopóki się nie dowiem, jaki to jest cel, nie będę pewny, czy nie zrobię fałszywego zdjęcia.
Milczała przez chwilę, podczas gdy stara kobieta patrzyła na nią z trwogą. Wreszcie rzekła, śmiejąc się:
— Przypuśćmy, że celem moim jest poprostu zaspokojenie próżności.
To nie było jej celem, jak to natychmiast poznałem z wyrazu twarzy starej kobiety, lecz odpowiedziałem:
— Ale próżność pani nie będzie zaspokojona. Poza pani nie da, jak mówiłem, ani ładnego, ani artystycznego zdjęcia.
Po chwili milczenia odparła:
— Niech pan zrobi artystyczne zdjęcie.
Chybiłem, sądząc z wyraźnego uśmiechu ulgi na twarzy starej kobiety. Postawiłem stołek na platformie i prosiłem, aby oparła na nim stopę i podniosła spódniczkę o dwa lub trzy cale wyżej, niż przedtem. Usłuchała, wahając się coprawda, ale jednak usłuchała. Żadnej zachęty do dalszej rozmowy nie otrzymałem, i zmuszony byłem skończyć moją pracę, robiąc tylko krótkie uwagi, które zostawiała bez odpowiedzi.
Pozowanie skończyło się, a ja nie stałem się mądrzejszy. Kiedy schodziła z platformy, zostałem wezwany do pokoju dla przyjęć przez kasjerkę; jakiś gość chciał dać do sfotografowania list.
Gość ów, o ruchach szybkich i zdecydowanych, o śmiałym wyrazie twarzy, chciał wiedzieć, czy z listu, jaki trzymał w ręce, może być natychmiast zrobione zdjęcie.
— Mój czas jest ograniczony, — rzekł, a listu tego nie wolno mi spuścić z oczu ani na chwilę.
Zapewniłem go, że o ile tylko nie będzie trudności w samym liście, będę mógł zrobić zdjęcie natychmiast, i że niema potrzeby ukrywać listu przed jego wzrokiem podczas robienia zdjęć. W odpowiedzi na to wręczył mi go. W owej chwili obydwie kobiety weszły do pokoju, kierując się do kasy. Przerwałem rozmowę, by usłyszeć ich polecenie. Okazało się, że nie chciały wymienić swych nazwisk, że zapłaciły zgóry pełną sumę za tuzin odbitek, i że stara kobieta zgłosi się po nie osobiście, gdy będą gotowe. Gdy rzecz została załatwiona, podczas gdy starsza kobieta płaciła kasjerce, towarzyszka jej zbliżyła się do lustra, by ułożyć woal. Zwróciłem znów uwagę na list.
Z trudnością zdołałem ukryć swoje podniecenie. Odcinając się od całego listu, jakby były pisane purpurowym atramentem, lśniły te trzy wyrazy: — „Jej naga stopa“. Wiem, że ręka moja drżała, gdy rzuciłem szybkie spojrzenie na młodą pannę, i w tym momencie udało mi się ujrzeć jej twarz, gdyż na chwilę odsunęła woal, — twarz bardzo pociągającą, która natychmiast utrwaliła się w mojej pamięci nazawsze.
Odwróciwszy się od lustra, zbliżyła się do właściciela listu, lecz spojrzała na niego z widoczną obojętnością. Starsza kobieta też patrzyła na niego przez chwilę, podczas gdy on również obojętnym obrzucił je wzrokiem. Badałem ich pilnie, lecz nie zauważyłem ani zdziwienia, ani zmieszania, ani żadnego innego wzruszenia w żadnem z tych trojga osób.
Obydwie kobiety wyszły, pożegnawszy mnie — starsza słowami, a młodsza uprzejmem skinieniem głowy. Mężczyzna wyraził tylko zniecierpliwienie, że nie zabieram się do pracy. Podnieconą osobą byłem tylko ja jeden. Wreszcie, opanowawszy się, poprosiłem go, by mi towarzyszył do gabinetu zdjęć, przejęty pragnieniem odczytania listu, lecz z obawą, by nie zdradzić swojej ciekawości.
Przygotowanie dwóch negatywów nie trwało długo, a przez cały ten czas nieznajomy ściśle pilnował listu. W ciemni upewniłem się, żem otrzymał dwie znakomite klisze. Wtedy, pragnąc pozbyć go się jaknajprędzej, powiedziałem mu, kiedy będzie mógł otrzymać gotowe odbitki.
— Nie będzie pan więcej potrzebował tego listu? — zapytał.
— Nie.
— Czy pan jest tego pewny? — nalegał. — List ten będę zmuszony zwrócić dziś popołudniu, i wątpię, czy będę mógł go otrzymać powtórnie.
Zapewniłem go uroczyście, że mam dwa znakomite negatywy. Zadowolnił się tem i w poczekalni zapłacił żądaną sumę, podając swoje nazwisko i adres:
„Edward Harbeck, hotel Columbus“.
W zdarzeniach życiowych bywa często przewrotność nie mniejsza, niż w osobach. Panienka, która chciała mieć „piękne zdjęcie“, zjawiała się właśnie tego popołudnia kilkakrotnie. Dotychczas godziny popołudniowe należały do mnie niepodzielnie, dzisiaj wszakże, gdym gorączkowo pragnął oddać się studjom nad listem, który obiecywał rzucić światło na gnębiącą mnie tajemnicę, mój czas był zajęty przez klijentów przez cały dzień bez przerwy.
Wieczorem jednak ruch w pracowni uspokoił się, i mogłem przystąpić do odczytania listu. Oto jego brzmienie:

Filadelfja, 5 stycznia 1896.

Drogi Timie!

Sprawa posuwa się naprzód dość dobrze. Wyłowienie ryby tej wartości, jak ta, za którą my gonimy, nie może być uskutecznione w ciągu jednej godziny. Pewne rzeczy muszą być zrobione. Musiałem dowiedzieć się, czy Haswell wie cośkolwiek o Atwoodzie; nie wie nic. Potem — czy młody Atwood wie cośkolwiek o Haswellu i o jej nagiej stopie; jestem teraz pewny, że nie wie. Ktoś było tyle dobry, że zemknął z dostateczną ilością dokumentów starego Atwooda, by młodemu Atwoodowi uniemożliwić zapoznanie się z tą sprawą. Lecz ty zajmuj się w dalszym ciągu uświadomieniem Haswella, aby przyzwyczaił się do myśli, że inni, zarówno jak on sam, wiedzą o jej nagiej stopie. A tymczasem ja się będę dalej kręcił koło tego kawałka papieru, którego obydwaj tak bardzo pragniemy.

Twój Jim.


Nie bardzo się zdziwiłem, znalazłszy w liście moje nazwisko; co prawda — spodziewałem się tego. Lecz doznałem dwóch wyraźnych uczuć: zakłopotania i rozczarowania. Tajemnica jeszcze bardziej się zaciemniła, a komplikacje zwiększyły się. Do sprawy wszedł nowy czynnik, i w dodatku z nazwiskiem. Kto to był ów Atwood, o którym ja nic nie wiedziałem, i który nic nie wiedział o mnie i o „jej nagiej stopie“? I jak głęboko był ów „Jim“ przekonany, że ja wiem wszystko o czyjejś nagiej stopie! Im dłużej rozmyślałem o tej sprawie, tem bardziej wzrastało moje pomieszanie. Wszystko ciążyło ku tajemnicy, nic ku rozjaśnieniu.
Powtórne zbadanie listu nasunęło mi myśl, że tajemnica obejmowała również coś wartościowego. Czy „Jim“ i „Tim“, kimkolwiek ci zacni ludzie byli, uknuli spisek w celu zdobycia tego wartościowego czegoś? List był tak umiejętnie napisany, że nie mogłem nic pewnego z niego wyrozumieć; wszystko zostawało tylko domysłem. W każdym razie stwierdziłem z zadowoleniem, że niema tam mowy o niebezpieczeństwie dla mojej osoby lub mego majątku, niema groźb niewolenia pierwszej lub napadu na drugi. Zaatakowana jedynie została moja godność osobista; w dążeniu, abym nie zapomniał o czyjejś nagiej stopie, jakaś osoba, czy osoby, pozwoliły sobie na niepokojenie mego umysłu. Jeśli ich troska tyczyła się stopy zawoalowanej damy, czego byłem zupełnie pewny, to mogli sobie zaoszczędzić dalszych wysiłków, gdyż nie było obawy, abym o niej zapomniał, zarówno jak i jej twarzy — obie były piękne.
Byłem tak zakłopotany, że nie byłem w stanie ani wyrobić sobie jakiegoś poglądu, ani ułożyć planu działania, lecz z rozmyślań wyniosłem tylko jedno postanowienie: rozwiązać tajemnicę, o ile będę mógł.
Tego wieczora byłem zaproszony na kolację do jednej z moich kuzynek, i poszedłem wcześniej do domu, by się przebrać. Na moim stole leżał list. Od pierwszego rzutu oka poznałem znajome pismo; koperta zawierała znaną mi już kartkę papieru.
„Pamiętaj! Jej naga stopa! Zbliża się chwila!“
Tajemnicze napomnienie już nie robiło obecnie wrażenia. Odnotowałem tylko na kopercie datę otrzymania listu i zacząłem się ubierać.
Kolacja okazała się wystawniejsza, niż przypuszczałem, gdyż salon był przepełniony, kiedym przyszedł. Przy wejściu przywitała mnie kuzynka, zwracając się do mnie z pewną ostentacją:
— Zobaczysz, jaka jestem łaskawa dla ciebie, gdy cię przedstawię damie, której masz towarzyszyć do stołu.
Przeprowadziła mnie przez pokój do fotelu, zajętego przez młodą damę.
— Miss Halliday, — rzekła, przedstawiam ci mego ulubionego kuzyna, pana Haswella.
Ukłoniłem się. Miss Halliday spojrzała na mnie, i gorący rumieniec pokrył jej twarz. Wiedziałem, że poznała mnie, i wpadłem w świetny humor, czując, żem nie dał poznać po sobie, żem i ja ją poznał, jako zawoalowaną damę. Szybko jednak opanowała się, w przekonaniu, że niepodobna, abym w niej rozpoznał klijentkę o nagiej stopie.
Nie ma to nic do rzeczy, że kolacja była wspaniała i że zostałem oczarowany wdziękiem, dowcipem i żywością panny Halliday. Dopiero gdy goście odeszli, a ja zostałem na prośbę męża mojej kuzynki, by wypalić jeszcze jedno cygaro, kuzynka moja odezwała się:
— Karolku, zrobiłeś wrażenie na zachwycającej panience. Miss Halliday usilnie dopytywała się o ciebie, podczas gdyś rozmawiał z panami. O, nie lękaj się, dodała, nie wyszedłeś źle w moich odpowiedziach. Lecz ona zadała mi bardzo dziwne pytanie — czy ty jesteś fotografem?
— A jaka była twoja odpowiedź? — zapytałem spokojnie.
— Jakżeż, naturalnie, że nie, chyba jako amator, gdyż jesteś człowiekiem zamożnym i niezależnym.
— A kimże jest ona?
— Najsłodszą dziewczyną w Nowym Jorku — moją najdroższą przyjaciółką — córką starej przyjaciółki mojej matki.
— Czy otacza ją jakaś tajemnica? — spytałem lekko.
— Tajemnica! — zawołała moja kuzynka. — Gdzież tam! Znam ją od urodzenia. Jej ojciec pochodził z Westchester.
Co wszystko razem było dla mnie tem większą tajemnicą, gdyż co taka dziewczyna mogła mieć wspólnego z „Jimem“, i „Timem“, i „Atwoodem“, i Harbeckiem, i „jej nagą stopą“? Zauważyłem więc tylko po chwili:
— Zabierzesz mnie ze sobą do niej na wizytę?
Chętne przyzwolenie mojej kuzynki zostało pokryte serdecznym śmiechem jej męża, który zawołał:
— Na Jowisza! Wzajemne żądanie.
Wkrótce potem pożegnałem ich. Mogę się przyznać już teraz, że ze zdumieniem, tyczącem się wspólności panny Halliday z tajemnicą, łączyły się we mnie myśli o jej wdziękach, gdym wracał do domu owej chłodnej, ciemnej nocy. Mierząc ulicę szybkim krokiem, zauważyłem nagle dwóch mężczyzn, idących naprzeciw. Kołnierze ich palt były podniesione, a kapelusze o szerokich rondach nacisnęli na głowy tak głęboko, że nie można było dojrzeć rysów ich twarzy. Gdy się zbliżyli do mnie, jeden z nich nachylił się nagle i zajrzał mi w oczy. Cofnąłem się szybko, sądząc, że to planowany napad, lecz człowiek ów wyprostował się, i mijając mnie, rzekł:
— Pamiętaj! Jej naga stopa!
Bez namysłu krzyknąłem za nim:
— Tak, i Atwood również!
Poszedłem dalej, lecz odwróciwszy się, zauważyłem z zadowoleniem, że słowa moje spiorunowały ich, gdyż stanęli, patrząc na siebie jak skamieniali, jeden z ręką opartą na ramieniu drugiego.
Zanim zasnąłem tej nocy, przyszła mi do głowy myśl, którą wprowadziłem w czyn następnego rana, gdy pan Harbeck zgłosił się po odbitki listu.
Wręczając mu paczkę, wziąłem go na stronę, gdzie nikt nie mógł nas podsłuchać.
— Panie Harbeck, — rzekłem, — czytałem ten list, i chciałbym panu zadać kilka pytań w tej sprawie.
Patrzył na mnie ostro przez chwilę i zapytał nagle:
— Co pan wie?
— Nic, ale chciałbym dowiedzieć się wielu rzeczy.
Znów badał mnie oczyma, jakby chciał czytać w moich myślach.
— Nazywam się Haswell — dodałem.
Był zdumiony i odrazu zainteresował się.
— Nie Williams? — zapytał.
— Nie, — odrzekłem. — Williams jest moim przyjacielem. Wyjeżdżając z miasta na kilka dni, prosił mnie, abym, jakkolwiek tylko amator, zajął się jego pracownią. Mam dane do przypuszczenia, że jestem tym Haswellem, o którym wspomina ten list.
Nie odpowiedział odrazu, lecz zdawał się głęboko zamyślony. Wreszcie zapytał:
— Czy pan rozumie ten list?
— Nic a nic.
— Sądzę, — rzekł, — że musimy porównać nasze wiadomości, lecz nie chciałbym zdradzać moich interesów, zanim będę wiedział, co zrobię. Pozwól mi pan na kilka pytań. Dlaczego pan sądzi, że jesteś tym Haswellem, o którym się tu wspomina?
— Pan jest ostrożny, — odparłem ze śmiechem. Ze swojej strony, nie chciałbym otwierać moich kart wobec ewentualnego przeciwnika. I ja panu zadam pytanie: czy pan jest „Jimem“ czy „Timem“?
— Nie, — zawołał szybko. — A teraz ja się pana zapytam: czy pan zna wspomnianego w liście Atwooda?
— Nie, nigdy o nim nie słyszałem.
— Hm, — mruknął, namyślając się przez chwilę. Tak... a ja jestem prywatnym detektywem na usługach Atwooda. Co znaczy: „jej naga stopa“?
— O tem właśnie chciałbym się dowiedzieć.
— Lecz ten list twierdzi właśnie, że pan wie o tem.
— A jednak nie wiem.
Opowiedziałem mu o dziwacznych zdarzeniach, włącznie z wizytą zawoalowanej damy, lecz jakieś niewytłumaczone przeczucie nie pozwoliło mi powiedzieć mu, żem później poznał tę damę.
— Opowiadanie pańskie rzuca mało światła na całą sprawę, — rzekł. — Zaginęły pewne wartościowe dokumenty, dotyczące majątku zmarłego pana Atwooda. Młody Atwood podejrzewa niejakiego Holmesa, który pracował w biurze jego ojca. Starając się odnaleść zaginione dokumenty, zawarłem znajomość z przyjacielem Holmesa i przyjechałem z nim do Nowego Jorku. Pierwszego dnia po przybyciu tutaj, zauważyłem w jego mieszkaniu list, pisany ręką Holmesa, i ukrywszy go, pospieszyłem go sfotografować, poczem położyłem go napowrót, skąd go wziąłem.
— Czy pan Atwood rozumie znaczenie „jej nagiej stopy“? — zapytałem.
— Nie, — odrzekł. — Pojechałem wczoraj do Filadelfji, by go o to zapytać.
— Zdaje mi się, że interesy pana Atwooda są w jakiś sposób połączone z tajemnicą, która mnie gnębi.
— Właśnie. Jeśli ta sprawa wogóle się wyjaśni kiedyś, to chyba tylko przez pana. Mam zamiar ściśle się pana trzymać — rzekł ze śmiechem, żegnając się ze mną.

Miałem zwyczaj co wieczór, choćby tylko na chwilę, odwiedzać moją matkę, która zpowodu podeszłego wieku i niedomagań nie opuszczała mieszkania. Wieczorem tego dnia, nie mając żadnego innego zajęcia, zasiadłem do dłuższej rozmowy z matką; wiedziałem, że ta rozmowa będzie opowiadaniem o wspomnieniach młodości, jak to często bywa u starszych ludzi. W czasie wieczoru, matka zapytała mnie ni skąd ni zowąd:
— Nie przypominasz sobie twego wuja Karola, prawda?
— Bardzo niewyraźnie.
— Nie, przypuszczam, że nie; uciekł on z domu jeszcze jako młody chłopiec, i tylko raz jeden od tego czasu pokazał się w domu. Był utrapieniem rodziców, czarną owieczką naszej rodziny.
— Co ci go przypomniało właśnie dzisiaj, matko? — zapytałem.
— Znalazłam dziś jego list w skrzynce, do której nie zaglądałam już od lat. Czy przypominasz sobie mój nagły wyjazd do Bostonu, gdyś ty miał około piętnastu lat?
Pamiętałem bardzo dobrze, bo podróż ta wiązała się z pewnemi przeżyciami, które utrwaliły ten okres życia w mojej pamięci.
— Odwiedziłam wtedy twego wuja; umierał tam w szpitalu. W owym to właśnie czasie dał mi ten list i małe biurko, które, jak mówił, zawierało coś wartościowego. Był już wtedy bliski śmierci i rzeczywiście wkrótce potem umarł. Przeszukałam to biurko dokładnie, ale nie znalazłam nic, i listu również nie mogłam zrozumieć. Ostatecznie odłożyłam jedno i drugie i zapomniałam zupełnie o wszystkiem, aż dziś dopiero przypadkowo znalazłam ten list.
Podała mi go. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że to był tylko dziwaczny szereg liter, stawianych bez planu, lecz dokładne badanie przekonało mnie, że to musi być pismo szyfrowane. Powiedziałem to mojej matce i zabrałem list do swego pokoju, by go przestudjować bez przeszkód.
Począłem szukać klucza szyfru raczej by czemkolwiek zająć umysł, niż z nadzieją poczynienia jakiegoś odkrycia. Około północy miałem już zamiar odrzucić ten dokument nierozwiązany, kiedym przypomniał sobie zwykły szyfr, jakim bawiłem się jeszcze jako młody chłopiec. Myśl tę poddał mi wyraz „Worcester“, napisany drobniutkiemi literkami na jednym z rogów arkusza.
Wziąwszy do ręki słownik Worcestera, zdołałem po krótkich już wysiłkach rozwiązać zagadnienie i odcyfrować pierwsze zdanie listu, które brzmiało:
„Oto jest historja jej nagiej stopy.“
Podniecony i zaciekawiony do najwyższego stopnia, oddałem się z zapałem odcyfrowywaniu dalszego ciągu listu, i słońce poranne zaglądało już przez okno, gdym się rzucił na łóżko trjumfujący, lecz wyczerpany całonocną pracą.
Historja, krótko mówiąc, była następująca: wuj mój, w czasie włóczęgi swojej po świecie, poznał się pewnego razu z niejakimś panem Atwoodem z Filadelfji. Podróżując wspólnie, znaleźli się razem w mieście Pegu, w królestwie Birmy. Siedemdziesiąt mil od miasta znajdowały się słynne kopalnie rubinów; pewnego razu udali się tam, chociaż przestrzegano ich, by tego nie czynili, gdyż kopalnie są bacznie strzeżone, jako prywatna własność panującego księcia. W czasie przechadzki wuj mój znalazł przypadkiem kamyk, który chciał odrzucić, sądząc, że to jest zwyczajny krzemień, lecz Atwood, który miał pewne pojęcie o geologji i mineralogji, przypuszczał, że to może być kosztowny różowy rubin. Nagle powstał alarm z powodu ich obecności, i wuj mój odrzucił precz drogocenny kamień, gdyż znalezienie kamienia przy obcym człowieku pociągało dlań za sobą karę śmierci; i wuj, i towarzysz jego zostali ściśle zrewidowani, i jakkolwiek nic przy nich nie znaleziono, zatrzymano ich jednak na pewien czas w więzieniu. Atwood został wcześniej zwolniony, i zanim opuścił Pegu, zdołał zawiadomić mego wuja, że udaje się do Kalkutty, gdzie będzie na niego czekał przez pewien czas. Kilka tygodni później mój wuj został również wypuszczony na wolność. Pierwszego dnia po wyjściu z więzienia, pewna dziewczyna, tamtejsza mieszkanka, która była jego towarzyszką — dlaczego i w jaki sposób, nie wiadomo — przyniosła mu ów kamień. Okazało się, że gdy wuj mój, nie zauważony jeszcze przez strażników, odrzucił od siebie kamień, padł on niedaleko od miejsca, gdzie stała owa dziewczyna; zorjentowawszy się błyskawicznie, postawiła na nim stopę i w ten sposób ukryła go przed oczyma strażników. Podczas gdy aresztanci byli rewidowani, dziewczyna przy pomocy swych długich i giętkich palców u nóg zdołała przenieść kamień w ukryte miejsce, bez zwrócenia na siebie uwagi.
Przerażony posiadaniem kamienia, wuj mój pospiesznie opuścił Pegu. Co się stało z dziewczyną, o tem nie było wzmianki, natomiast wuj mój szczęśliwie przybył do Kalkutty, gdzie spotkał się z Atwoodem, któremu przyznał prawo do połowy wartości kamienia. Nazwali go „Jej Nagą Stopą“ na cześć owej stopy, która go dla nich ocaliła. Zgodziwszy się na zasadę równego podziału, posprzeczali się jednak następnie o to, kto ma go posiadać do chwili jego spieniężenia. Wuj mój zwyciężył, lecz spór ten rozdzielił ich, gdyż rozeszli się, napisawszy uprzednio na kawałku papieru „Jej Naga Stopa“. Papier przedarli na dwie części, z których każdy wziął jedną, i spisali umowę, że każda z tych dwóch części będzie przedstawiała udział jej właściciela w wartości kamienia.
Sprawozdanie nie podawało, co się z tym dwojgiem ludzi później stało, i dlaczego się już nigdy nie spotkali, ani nie porozumiewali między sobą. W dalszem zeznaniu była tylko zaznaczona wola, w rodzaju testamentu, wuja mego, abym ja, jego siostrzeniec, odziedziczył jego udział; miałem dać kamień do oszlifowania, a po sprzedaniu go — wypłacić połowę osiągniętej sumy Atwoodowi, jeśliby ten żył jeszcze, a w razie jego śmierci — jego spadkobiercom. Kamień sam miał być ukryty w tajemnej skrytce małego biurka.

Upłynęła niespokojna godzina, zanim biurko zostało odnalezione — stary grat, wyrzucony na strych — i druga trwożliwa godzina, zanim odkryto sprężynę skrytki.
I oto leżał przed nami, owinięty w zżółkły, wyblakły kawałek płótna, w surowym stanie, największy rubin, jaki kiedykolwiek widziałem w życiu. Razem z kamieniem zawinięty był oddarty kawałek papieru, na którym widniały słowa:
„ga Stopa“.
Posłałem wczesnym rankiem po pana Harbecka, i opowiedziałem mu o mojem odkryciu. Wywnioskował on natychmiast, że Holmes odnalazł podobny dokument wśród papierów p. Atwooda, i zauważywszy, że młody Atwood nic o nim nie wie, postanowił zażądać dla siebie udziału, i rozpoczął w tym celu kroki wobec mnie, przypuszczając, że ja odziedziczyłem kamień.
Okazało się to obecnie rzeczywistą prawdą, i Harbeck, na mocy otrzymanych w ten sposób wiadomości, zmusił Holmesa do zwrotu ukradzionych dokumentów. Młody Atwood był tak uradowany, otrzymawszy z powrotem zaginione papiery, które stanowiły dowody jego praw do bardzo poważnego majątku, że zrzekł się swego udziału w wartości kamienia, oświadczając, że ja zasłużyłem na całość za przysługę, jaką mu oddałem przez wprowadzenie go w posiadanie jego majątku. W owym czasie żaden z nas nie znał właściwej wartości kamienia.

„Jej Naga Stopa“ została oszlifowana w Amsterdamie, i jest to z pewnością największy rubin, poza temi, które znajdują się na Cejlonie. Sensacja, jaką obudziło w całej Europie zakupienie przez cesarza Burgatarjańskiego rubina za miljon franków, łączy się z niniejszem opowiadaniem. Tym rubinem była „Jej Naga Stopa“.

Zawoalowana dama? Ah, prawda, widzicie, Miss Halliday nie ma nic wspólnego z tą tajemnicą. To był ten wielki figiel. Przypadkiem tylko wpadła ona w wir tych zdarzeń, i to właśnie w czasie, gdy jej zjawienie się zaciemniło i skomplikowało sprawę. Jeden z jej kuzynów był rzeźbiarzem, i pragnął zmodelować jej stopę. Lecz matka jej tak energicznie zaprotestowała, nie tyle przeciwko jej pozowaniu, ile przeciwko osobie rzeźbiarza, że córka musiała użyć wybiegu: wyszła ukradkiem w towarzystwie starej służącej i kazała zrobić zdjęcie ze swej stopy na użytek rzeźbiarza.
Najlepszym jednak figlem jest fakt, że Miss Halliday została moją żoną, i chociaż już dawno sprzedałem „Jej Nagą Stopę", to jednak jestem wciąż właścicielem jej nagiej stopy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Cadwalader Hudson i tłumacza: Józef Landau.