Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Od poprzedniego dnia obwoził Jan mechaniczną kosiarkę po kilku morgach łąk, należących do Borderie i położonych nad brzegiem Aigry. Od świtu do nocy słychać było miarowy klekot noży; tego rana kończył już swoją robotę; padały ostatnie pokosy, ścieląc się śladem kół blado-zieloną warstwą cienkich łodyżek. Na folwarku nie było parowej grabiarki, polecono mu więc nająć dwie kobiety do pomocy: Palmirę, która zabijała się pracą i Franusię, która zaprzęgła się do roboty dla zachcianki jeno. Obie, już od piątej rano na polu, rozrzucały długiemi widłami nawpół wyschłą trawę, którą poprzedniego dnia ułożyły w kopiec dla uchronienia jej przed nocną rosą. Słońce wstało na gorącem, czystem niebie, lekki wietrzyk odświeżał powietrze. Idealny dzień na sprzęt siana.
Kiedy, po śniadaniu, Jan wrócił wraz z obiema grabiarkami, siano na pierwszej skoszonej połaci łąki już doszło. Wziąwszy je w rękę, poczuł, że jest suche i trzeszczące.
— Przetrząśnijmy je raz jeszcze — zawołał na swoje pomocnice — na odwieczerz zaczniemy ustawiać stogi.
Franusia w szarej, płóciennej bluzie, owiązała dokoła głowy niebieską chustkę, której jeden koniec opadał jej na kark, a dwa drugie swobodnie zwisały na policzki, osłaniając twarz od palącego blasku słońca. Miarowym ruchem rozkołysanych wideł nabierała siano i podrzucała je w górę, a wiatr rozsypywał je chmurą złotawego pyłu. Źdźbła fruwały w powietrzu, mocny, przenikliwy zapach zwiędłych kwiatów i ściętych traw unosił się z po nad łąki. Mocno rozgrzana, szła ochoczo dalej, bawiąc się i ciesząc widokiem, unoszonego wiatrem, żółto-zielonego pyłu drobinek.
— Widać, żeś młoda — jęknęła Palmira płaczliwym głosem. — Ale jutro poczujesz i ty, że masz kości.
Nie one jedne grabiły. Całe Rognes wyległo na sprzęt siana. Roiło się wszędzie dokoła od kosiarzy i grabiarek. Delhomme przyszedł przed świtem, wiedząc, że sperlona rosą trawa daje się łatwiej kosić, zaś w miarę jak przygrzewa słońce, twardnieje i bardziej się opiera, słychać też było, jak świszczała i trzeszczała pod kosą, połyskującą w słońcu przy każdem miarowem podnoszeniu się i opadaniu muskularnych, obnażonych jego ramion. W pobliżu, sąsiadując o miedzę z łąkami folwarcznemi, położone były dwie parcele: jedna Macquerona, druga Lengaigne’a. Na pierwszej Berta, ubrana po miejsku, w sukni z falbanami, w dużym, słomkowym kapeluszu na głowie, przyszła razem z robotnicami i dla zabawy pomagała im przetrząsać siano; rychło jednak, uprzykrzywszy sobie nużącą pracę, stanęła, aby odpocząć w cieniu wierzbiny, oparta na swoich widłach. Na drugiej Wiktor, który przyszedł kosić w zastępstwie ojca, usiadł pod drzewem z kowadełkiem między kolanami, na którem rychtował swoją kosę. Od pięciu minut nie słychać było wśród wielkiej, rozedrganej w powietrzu ciszy nic prócz uparcie powtarzającego się poszczękiwania młoteczka, uderzanego o żelazo.
Franusia zbliżyła się w tej właśnie chwili do Berty.
— I cóż? Dość masz tej roboty?
— Tak. Zmęczyłam się trochę... Kto nie przywykł...
Zaczęły gawędzić; mówiły o Zuzi, siostrze Wiktora, którą Lengaigene’owie oddali na naukę szycia do magazynu sukien w Chateaudun, a która nie wytrwała i po kilku miesiącach uciekła na lekkie życie do Chartres. Mówiono, że zeszła się z pisarczykiem od notarjusza; wszystkie dziewczęta z Rognes szeptały sobie o tem na ucho ciekawe szczegóły. Lekkie życie — to było w ich pojęciu opijanie się wodą sodową z sokiem malinowym wśród gromady mężczyzn i oddawanie się jednemu po drugim w tylnych pokoikach za winiarnią.
— Tak, moja kochana, tak... Naużywa się ile wlezie...
Franusia, młodsza od Berty, szeroko otworzyła oczy.
— Też mi przyjemność! — odęła lekceważąco wargi. — Ale jeżeli nie wróci, Lengaigne’owie zostaną sami, bo Wiktor wyciągnął nizki los.
Berta, która odziedziczyła nienawiść ojca do sąsiadów, lekceważąco wzruszyła ramionami. — Dużo sobie z tego robi stary Lengaigne! Żałuje pewnie tylko, że nie zrobiła tego u niego w domu, żeby przyciągać gości do jego trafiki. Przecież ten stary wuj jej, czterdziestoletni, miał już ją, zanim pojechała do Chateaudun; zabrał się do niej, jak razem oczyszczali marchew!... I zniżając głos, opowiedziała szczegółowo, jak się to odbyło. Franusia, zgięta we dwoje, śmiała się do rozpuku, takie jej się to wydało zabawne.
— A to głupia, żeby pozwalać na takie świństwo!..
Zabrała się znów do roboty, odeszła na swoją łąkę i zaczęła nabierać na widły garści siana i przetrząsać je na słońcu. Słychać było wciąż jeszcze uporczywy brzęk młoteczka, uderzającego o żelazo. W parę minut później, zbliżywszy się do siedzącego Wiktora, zapytała go:
— Idziesz do wojska?
— O, w październiku dopiero... Mam czas, nic nie pili.
Walczyła z pokusą wypytania się o jego siostrę i nie wytrzymała.
— Słuchaj, czy to prawda, co mówią, że Zuzia jest w Chartres?
Na co on z zupełną obojętnością odpowiedział:
— Podobno... Widać dobrze jej z tem...
Spostrzegłszy ukazującego się zdaleka Lequeu, nauczyciela szkolnego, który zaszedł tu przypadkowo, spacerem, dodał:
— Aha! to akurat ktoś dla córki starego Macquerona... A co, nie mówiłem? Zatrzymuje się, pakuje jej swój nos we włosy... Używaj sobie zdrowo, błaźnie jeden, możesz ją obwąchiwać, niewiele ci z tego przyjdzie!...
Franusia znów się roześmiała, a Wiktor zaczął wylewać żółć swoją na Bertę. I on odziedziczył familijną nienawiść. — Zapewne! — nauczyciel szkolny — też mi figura!... wściekła bestja, znęca się nad dziećmi! Skryte to, że aż strach. Nikt nie wie jakie myśli tłuką mu się po głowie. Gotów lizać się jak pies córce, byle dostać talary ojca. Ale i Berta także nie najświętsza przy całych swoich fumach wielkiej damy, wychowanej w mieście. Nic jej nie pomogą suknie z falbanami, aksamitne bluzki i wypychanie turniury ręcznikami, — to, co pod spodem, niewiele warte. Dobrze się wyedukowała na pensji w Cloyes. Więcej tam się dowiedziała, niż gdyby została pasać krowy u ojca. Niema strachu! nie da ona sobie tak łatwo wlepić dzieciaka: woli sama niszczyć sobie zdrowie!
— Jakto? Jakim sposobem? — zapytała Franusia, nie rozumiejąc o co chodzi.
Zrobił wymowny gest, na co ona, spoważniawszy nagle, zauważyła, nie krępując się:
— Aha! to dla tego mówi zawsze takie świństwa i tak się jakoś przyciska i pcha na nas!..
Wiktor zabrał się znów do rychtowania swojej kosy. Wśród stuku żartował dalej, przerywając zdania uderzaniem młotkiem po żelazie.
— A wiesz, Ta Bez Tego...
— Co?
— Berta, mówię. Ta Bez Tego — to jej przezwisko; nadaliśmy jej go my, chłopcy, bo jej nie wyrosły...
— Co jej nie wyrosło?
— Włosy wszędzie... Jak u smarkatej, wszędzie u niej łyso, jak na kolanie.
— Et, łżesz!
— Jak ci mówię!
— Może oglądałeś, co?
— Nie, nie ja, ale inni.
— Jacy inni?
— O! chłopcy. Przysięgali się na to innym chłopakom, moim znajomym.
— A gdzie to mogli widzieć? Jakim sposobem?
— A cóż? Można przecie zobaczyć, jak się pakuje w coś nos, albo jak się podgląda przez szczelinę. Albo ja wiem?.. Może nawet nie spali z nią, ale są przecież takie chwile i takie miejsca, gdzie dziewczyna się podkasuje, prawda?
— Aha, wiem ja dobrze, chodzili umyślnie podpatrywać!
— A! wszystko mi jedno! bardzo to ma być śmieszne i brzydkie, całe gołe! jakby najpaskudniejszy z najpaskudniejszych wróbli, bez opierzenie, otwierający dziób w gniazdku... O! obrzydliwe, obrzydliwe, aż rzygać się chce na to!
Franusia wybuchnęła na to nowym napadem śmiechu, tak ją rozbawiła myśl o wróbelku bez upierzenia. Uspokoiła się dopiero i zabrała się znów do grabienia, zobaczywszy na gościńcu schodzącą na łąki siostrę. Lizka zbliżyła się do Jana i powiedziała, że idzie do stryja pogadać o Koźle. Od trzech dni ułożone było pomiędzy niemi, że tak zrobią, przyrzekła mu też, że wstąpi do niego na powrotnej drodze, aby mu dać odpowiedź. Po jej odejściu klepał Wiktor w dalszym ciągu swoją kosę, Franusia, Palmira i inne kobiety podrzucały wciąż skoszone trawy śród oślepiającej jasności gorąco-błękitnego nieba, a Lequeu, szczególnie usłużny, uczył Bertę, jak ma nabierać siano na widły, podnosząc je przy tej lekcji i opuszczając sztywnym, automatycznym ruchem żołnierza na mustrze. Z głębi pola kosiarze przybliżali się bez zatrzymywania, tym samym ruchem rytmicznym, kołysząc tors na biodrach, to podnosząc, to zniżając widły, bez przerwy, miarowo, nieustannie. Delhomme przystanął na chwilę, wyprostował się, wysoki, wielki, przerastający głową innych. Ze skórzanego mieszka, przyczepionego u pasa, wyjął krzemień i zaczął ostrzyć nim szybkim ruchem kosę. Potem pochylił się znów ku ziemi i znów rozlegać się zaczął głośniejszy jeszcze świst wyostrzonego żelaza, ścinającego szerokim ruchem trawę.
Liza stanęła tymczasem przed domem Fouanów. Zrazu bała się, że nie ma nikogo, tak bardzo wydał jej się wymarły. Róża wyzbyła się swoich dwóch krów, stary sprzedał konia, nie było już więc ani bydła, ani roboty, ani nic żywego, uwijającego się po pustych budynkach obejścia. Drzwi jednak pchnięte przez Lizkę, ustąpiły i, wszedłszy do milczącej izby, mrocznej i posępnej w przeciwstawieniu do wesołości, światła i ożywienia na dworze, zastała w niej dziadka Fouana, zjadającego na stojąco kawał chleba z serem, gdy żona jego siedziała na krześle bez żadnej roboty, przyglądając się mężowi.
— Dzień dobry wam, stryjenko... Jakże tam? dobrze się wam wiedzie?
— Tak, dobrze — odpowiedziała stara z rozjaśnioną twarzą, szczęśliwa z odwiedzin. — Teraz, od czasu, kiedy żyjemy jak państwo, możemy siedzieć z założonemi rękami od rana do wieczora.
Lizka chciała powiedzieć coś miłego i stryjowi także.
— Widzę, że apetyt stryja niezgorszy?
— Et! jem nie dla tego koniecznie, żebym miał być głodny... Tylko, że jedzenie — to także zabijanie czasu... dzień wydaje się trochę krótszy...
Mówił tak poważnie, że Róża zaczęła wychwalać ich szczęście, jako, że nie mają już potrzeby pracować. Zasłużyli sobie chyba na to. Czas już wielki, żeby złożyć całą tę mordęgę przy gospodarstwie na cudze barki, a samym żyć z renty. Wstawać późno, siedzieć, nic nie robiąc, móc kpić sobie z mrozów i z upałów, nie mieć żadnych kłopotów — o! to mi się nazywa życie! czują się jak w raju prawdziwie. I Fouan także ożywił się; podniecony więcej od żony, zaczął wychwalać zmieniony tryb życia.
Jednakże, pod robioną tą wesołością, pod gorączkowem zapewnianiem, jacy się czują szczęśliwi, taiło się głębokie niezadowolenie, męka bezczynności, dręcząca oboje starych od czasu, kiedy ręce ich, nagle znieruchomione, więdły w bezruchu, podobne do starych, wyszłych z użycia maszyn, rzuconych do lamusa.
Lizka zdecydowała się wreszcie wyjawić cel swojego przyjścia.
— Stryju — rzekła — widzieliście się ponoć z Kozłem?...
— Kozioł jest dureń! — zawołał Fouan, wpadając odrazu we wściekłość i nie dając jej dokończyć. — Czy gdyby nie uparł się jak dziki osioł, miałbym teraz całą tę hecę z Fanny?
Był to pierwszy zgrzyt pomiędzy nim a jego dziećmi.
Ukrywał się z tem przed ludźmi, czasem tylko, jak w tej chwili, wezbrana gorycz znajdowała ujście nazewnątrz. Wydzierżawiając udział Kozła Delhomme’om, żądał osiemdziesięciu franków za hektar, Delhomme, natomiast, uparł się przy płaceniu podwójnej jeno pensji, dwustu franków za swoją część i dwustu za drugą. Właściwie, było to zupełnie sprawiedliwie i stary wściekły był właśnie dlatego, że nie miał racji.
— Jakiej hecy? — zapytała Lizka. — Czy Delhomme’owie nie płacą wam?
— O! tak.. płacą — odpowiedziała matka Fouan. Co trzy miesiące, w samo południe pieniądze leżą na stole... Tylko, że... widzisz, można różnie płacić — prawda? — i ojciec, wielki obrażalski, chciałby, żeby robili to grzeczniej nieco chociaż... Fanny przychodzi do nas z taką miną, jakby przychodziła do komornika, jakbyśmy ją okradali.
— Tak — dodał stary Fouan — płacą i na tem koniec. A mnie się widzi, że na tem nie koniec. Powinniby mieć jakiś wzgląd. Czy te pieniądze to już cały ich dług do spłacenia? Cóż to, czy jesteśmy ich wierzycielami tylko i nic więcej?
A zresztą, niema się co na nich żalić. Gdybyż to wszyscy płacili!...
Urwał. Zapadła niemiła cisza. Wzmianka o Hjacyncie, nie dającym im ani grosza, przepijającym swój udział, na który zaciągał hipotekę, kawałek po kawałku, zgnębiła matkę, zawsze skłonną bronić urwipołcia, będącego jej faworytem. W strachu, że stary obnaży i drugą tę jeszcze jątrzącą ranę, pośpieszyła wtrącić:
— Nie psuj sobie żółci dla głupstwa!... Dobrze nam jest, cóż cię tam obchodzi wszystko inne? Jak mamy dość, to dość, po co nam więcej?...
Nigdy dotychczas nie pozwalała sobie występować tak stanowczo przeciwko mężowi. Stary Fouan spojrzał na nią ostro.
— Zanadto się rozgadałaś, stara!... Bardzo pięknie, że jestem szczęśliwy, ale niech mnie nie drażnią!
Zamilkła i skuliła się na swojem krześle, gdy mąż dojadał chleb, żując długo ostatni kęs, aby przedłużyć czas jedzenia. Posępną izbę ogarnęła znów senna cisza.
— Przyszłam, żeby się od was dowiedzieć, co Kozioł myśli robić?... No niby ze mną i z dzieckiem?... Nie naprzykrzałam mu się, ale czas już coś zrobić. Albo w lewo albo w prawo.
Oboje starzy nie odzywali się ani słowem. Zwróciła się już teraz bezpośrednio do ojca Fouana:
— Widzieliście się z nim — prawda? Musiał coś gadać z wami o mnie... Co mówi?
— Nic. Nawet pary z ust o tem nie puścił... Zresztą, co tu o tem gadać! Proboszcz morduje mnie wciąż, żebym coś z tem zrobił. Dobry sobie! Co tu można zrobić, dopóki chłopak nie chce wziąć swojej części?
Lizka, zakłopotana, niewiedząca, na jakim jest świecie, zamyśliła się.
— Wydaje wam się, że się opamięta jeszcze i przyjmie?
— Ha, może i tak.
— I myślicie, że się ze mną ożeni?
— Możliwe.
— Radzicie mi zatem czekać?
— Ha! jak uważasz; każdy robi jak czuje.
Zamilkła, nie chcąc mówić o oświadczynach Jana z drugiej znów strony nie wiedząc, jaką drogą zyskać decydującą odpowiedź.
W końcu odważyła się na ostatnią próbę.
— Uprzykrzyło mi się już, rozumiecie chyba; nie wiedzieć, czego się mam trzymać! Musi być raz koniec: tak czy nie?... A może byście, stryju, sami poszli do Kozła wypytać go o to? Proszę was bardzo!
Stary Fouan wzruszył ramionami.
— Nasampierw ani myślę gadać więcej z tym kpem... A potem, głupia z ciebie dziewucha i tyle. Przecz niewolić go, żeby rzekł: Nie!?... Zaweźmie się tylko i ciągle już potem będzie mówił: Nie! Daj ty mu krzynę czasu, żeby mógł wreszcie rzec: tak! wtenczas jak mu będzie z tem dogodniej.
— Tak, tak, dobrze ojciec gada — przytaknęła mężowi Róża, stając się znów jego echem.
Lizka nie mogła wyciągnąć z nich nic stanowczego. Pożegnała więc starych i wyszła, zamykając za sobą drzwi izby, którą, po jej odejściu, ogarnęła poprzednia martwota. Dom wydał się znów martwy i pusty.
Na łące nadbrzeżnej Jan i jego dwie grabiarki zaczęli ustawiać pierwszy stóg. Głównie zajęła się tem Franusia. Stojąc wpośrodku, na kopicy, układała dokoła wiązki siana, które podawali jej Jan i Palmira. Stóg powiększał się stopniowo i rósł, a ona wciąż stała wpośrodku, wypełniając wiązkami siana utworzone w tem sposób wgłębienie. Wał, który ją otaczał, sięgał już jej kolan. Stóg wznosił się na dwa metry w górę. Palmira i Jan musieli podawać siano na widłach; nie obyło się przy tej robocie bez śmiechu i żartów, do których podniecała ich praca na świeżem powietrzu i roznoszący się dokoła przyjemny zapach siana. Franusia zwłaszcza, której chustka opadła z głowy, wystawionej już teraz wprost na pieszczotę słońca i wiatru, rozsypującego jej włosy pełne ździebeł siana, śmiała się uszczęśliwiona, tonąc po same uda w tym ruchomym stosie. Obnażonemi ramionami wtłaczała rzucane jej wiązki, które za każdem podniesieniem wideł w górę obsypywały ją deszczem zielono-złotych łodyżek; ginęła w sianie, udawała, że tonie w tym odmęcie.
— Oj, oj, kłuje mnie! Coś po mnie łazi!
— Gdzie? Co?
— Wysoko, pod spódnicą.
— To pewnie pająk, ściśnij nogi!
I znów wybuchł śmiech ogólny, posypały się sprośne żarty, skręcające wszystkim trojgu żebra z chichotu.
Hałas, jaki robili, zaniepokoił stojącego zdaleka Delhomme’a, który odwrócił głowę w ich kierunku, nie zaprzestając ani na chwilę półkolistych ruchów kosą. O, ta smarkula! ładna mi praca przy takim śmiechu! Dogadza się teraz dziewczętom, pracują tylko dla zabawy!... I kosił dalej, ścieląc coraz gęściej pokosy, zostawiając poza sobą wyraźną brózdę na łące. Słońce chyliło się na widnokręgu, kosiarze wycinali coraz szersze wyłomy. Wiktor, po narychtowaniu swojej kosy, nie spieszył się jednak z robotą, a że w tej chwili przechodziła Flądra z gęsiem swojem stadkiem, wymknął się cichaczem i pobiegł za nią, ukrytą już pod osłoną gęstego szeregu obrzeżających rzekę zarośli wierzbiny.
— Masz tobie! — zawołał Jan — już i na nią ostrzy zęby. Czeka go tam szlifierka.
Franusia parsknęła nowym śmiechem na tę aluzję.
— Za stary dla niej.
— Za stary!... Bodaj że wzajem na się ostrzą zęby!
Gwizdnął przeciągle, naśladując świst kamienia, ostrzącego żelazo. Nawet Palmira, trzymająca się za brzuch ze śmiechu, jak gdyby ją kolka sparła, zawołała:
— Co się temu Janowi zrobiło? Nigdy tak nie dokazywał.
Jan i Palmira coraz wyżej podrzucać musieli Franusi siano, stóg rósł jak na drożdżach. Żartowano z nauczyciela i z Berty, którzy usiedli zmęczeni lekcją koszenia. Może „Ta Bez Tego“ pozwoliła mu łaskotać się zdaleka źdźbłem trawy... tak czy tak jednak nie będzie dla niego chleba z tej mąki.
— Bezeceństwa dziś gada! — powtarzała Palmira, nienawykła do śmiechu i dusząca się nim prawie.
Jan chciał ją podrażnić.
— Oho, dożyliście do trzydziestu dwóch lat i nie próbowaliście nigdy, jak smakuje?
— Nie, nigdy!
— Jak to? nigdy żaden chłopiec was nie miał? Nie macie kochanka?
— Nie, nie.
Szara bladość powlokła jej ponurą, wydłużoną, przedwcześnie wynędzniałą twarz, zwiędłą i ogłupiałą w nieustannej ciężkiej pracy, rozjaśnioną jedynie parą poczciwych, psich oczu, w których malowało się głębokie, czyste uczucie ofiarne. Może stanęło jej w tej chwili w pamięci jej życie bolesne, bez przyjaciółek, bez kochanka, ciężki jej los roboczego bydlęcia, nukanego do pracy razami bata, konającego co wieczór w stajni ze zmęczenia i senności. Zatrzymała się na chwilę, oparta obiema pięściami na widłach, zapatrzona wdal, goniąca okiem krajobraz, którego nigdy nie dostrzegała.
Powstała cisza. Franusia, wsłuchana w nią, siedziała unieruchomiona na szczycie stoga, a Jan, zadyszany już, nie przestawał przedrwiwać Palmiry, wahając się, czy ma powiedzieć to, co mu się cisnęło na usta. Wreszcie zdecydował się i wypalił odrazu:
— Więc to kłamstwo, co ludzie gadają, że żyjecie z waszym bratem?
Z szaro-bladej twarz Palmiry stała się purpurowa. Zalała ją łuna krwi, przywracając jej na chwilę pozór młodości. Jąkała się, oszołomiona, zirytowana, nie mogąc znaleźć dość mocnego zaprzeczenia, jakie chciałaby mu cisnąć.
— O! podlecy!... Kto też to mógł wymyślić?!...
Franusia i Jan, rozbawieni i rozdokazywani na nowo, przekrzykiwali jedno drugie, dręcząc ją i nie dając jej spokoju. — Czegóż chcecie? w tej walącej się szopie, w której zamieszkali oboje z bratem, niepodobna się było poruszyć, żeby nie natknąć się wzajem na siebie. Ich sienniki leżały na ziemi tuż przy sobie, cóż więc dziwnego, że mogli się omylić w nocy?
— No, no przyznajcie się, że to prawda... Zresztą wszyscy i tak wiedzą.
— A choćby była prawda, wara wam do tego! Biedak mój i bez tego dosyć smutne ma życie. Jestem jego siostrą, mogłabym być jego żoną, skoro żadna z dziewcząt go nie chce.
Duże łzy stoczyły się po jej twarzy przy tem wyznaniu męki jej macierzyństwa, jej miłości siostrzanej, która nie zawahała się przed kazirodztwem nawet. Niedość, że przez dzień cały pracowała na chleb dla niego, oddawała mu się w nocy, darząc go tem, czego odmawiały mu wszystkie inne, ucztą, która nic ich oboje nie kosztowała. Przyćmiona inteligencja tych parjasów, od których miłość nawet uciekała, nie wystarczała na zdanie sobie przez nich sprawy, jakim mogło się to stać sposobem. Było to instynktowne zbliżenie się; nie pod wpływem wyrozumowanej zgody; on — party żądzą bestjalną; ona — bierna, dobra i zdolna do wszystkiego; oboje, ulegający właściwie chęci wzajemnego rozgrzania się w tej nędznej szopie, w której marzli na kość i trzęśli się z zimna.
— Ma rację, wara nam do tego — zgodził się Jan dobrotliwie, ujęty jej widocznem wzruszeniem. — To ich rzecz, nie robią tem krzywdy nikomu.
W tej samej zresztą chwili zajęła ich inna sprawa. Hjacynt schodził z „Zamku“, jak zwano dawny loch, zamieszkany przez niego wpośród gąszczu krzewów, w połowie stoku płaskowzgórza, i na całe gardło wołał Flądrę, klnąc, wrzeszcząc, że ta szelma jego córka znów znikła od dwóch godzin, nie troszcząc się wcale o ugotowanie wieczerzy.
— Twoja córka — krzyknął mu Jan — jest pod wierzbinami, oboje z Wiktorem modlą się do księżyca.
Ojciec Flądry podniósł obie pięści ku niebu.
— Łajdaczka, psiakrew! hańbi mnie!... Polecę zaraz po bat na nią.
I pobiegł znów w górę. Na podobne okazje przygotowane miał wielkie furmańskie biczysko, zawieszone za drzwiami na lewo.
Ale Flądra musiała usłyszeć. Pod drzewami rozległ się przeciągły szelest liści i odgłos pospiesznej ucieczki; w dwie minuty później ukazał się Wiktor, idący krokiem powolnym. Obejrzał swoją kosę i zabrał się wreszcie do roboty. A kiedy Jan rzucił mu zdaleka pytanie, czy go brzuch zabolał, odpowiedział:
— A właśnie!
Stóg bezmała już był gotów, wysoki na cztery metry, solidny, zaokrąglony w formie ula. Palmira podrzucała chudemi swojemi ramionami ostatnie wiązki, a Franusia, stojąca na samym szczycie, wydawała się jak gdyby wyższa na tle zbladłego już nieba, w płowej łunie zachodzącego słońca. Cała była zdyszana, drgająca z wysiłku, oblana potem, z włosami pozlepianemi na skroniach i ubraniem w takim nieładzie, że stanik rozwarł jej się na drobnej, krągłej piersi, a spódniczka, z której wyrwały się haftki, opadała jej z bioder.
— O! jak wysoko... Aż w głowie się kręci.
Śmiała się nerwowo, ociągając się i nie mając odwagi zejść, wysuwając nogę i znów się cofając.
— Nie, za wysoko! Idź po drabinę.
— Głupia jesteś! — zawołał Jan — usiądź zwyczajnie i zsuń się!
— Nie, za wysoko! Idź po drabinkę.
Posypały się krzyki, namowy, tłuste żarty. — Nie na brzuchu, jeszczeby spuchł. Na tyłku, chyba że ma na nim odciski! — Jan, stojąc na dole, coraz bardziej się podniecał, patrząc w górę na dziewczynę, której widział nogi tylko, coraz bardziej zgniewany, że stoi tak wysoko, że nie może jej dosięgnąć. Rozpaliła go nagle chuć samcza schwytania jej i zatrzymania w swoich objęciach.
— Mówię ci, że nic sobie nie zrobisz złego!... No, dalej, jazda! spadniesz mi prosto w ramiona.
— Nie, nie!
Stanął przed stogiem, rozwierając szeroko ramiona, nadstawiając jej piersi, aby się mogła śmiało rzucić. I kiedy nareszcie, odważywszy się i zamknąwszy oczy, stoczyła się, poszło to tak piorunem, zjechała tak prędko po śliskim, stromym stogu, że przewróciła Jana, potrąciwszy go mocno w boki oboma swojemi udami.
Leżąc na ziemi z zadartemi do góry spódnicami, dusiła się z śmiechu, wołając urywanym głosem, że nic sobie nie zrobiła złego. Jan, czując ją tuż przy swojej twarzy, rozpaloną i spotniałą, schwycił ją w ramiona. Cierpki zapach dziewczęcego ciała, zmieszany z mocnym aromatem świeżego, schnącego na wietrze siana, upajał go, naprężał jego mięśnie w nagłem, gwałtownem rozbudzeniu żądzy. I jeszcze coś, — nieuświadomiona dotychczas miłość dla tego dziecka, pociąg ciała i serca, zbudzony oddawna, wzrosły wraz z ich zabawami, z ich śmiechami i żartami, i przeradzający się teraz nagle w płomienną chęć wzięcia jej w posiadanie, tutaj, na tej trawie.
— O! Janie... dosyć, puść mnie! Połamiesz mi kości!...
Śmiała się, myśląc, że Jan żartuje w dalszym ciągu. A on, spotkawszy się oko, w oko z wlepionemi w niego oczami Palmiry, drgnął i zerwał się z ziemi, dygocąc, oszołomiony, jak pijak, którego oprzytomnia nagle widok otwartej przed nim przepaści. — Jakto? Więc to nie Lizy pragnął, tylko tego dziecka? — Nigdy myśl o dotknięciu ciała Lizy nie przyspieszyła bicia jego serca, a teraz cała krew zawrzała w nim na samą myśl objęcia w uścisku Franusi. Zrozumiał nareszcie, dlaczego z taką ochotą chodził do domu obu sióstr i starał się oddawać im przysługi. Ale dziewczyna jest taka młoda, dziecko jeszcze!.. Ogarnął go wstyd i rozpacz.
W tej samej chwili Lizka wracała od starych Fouanów. Idąc, myślała o swojem położeniu. Wolałaby być żoną Kozła, bo jednakowoż to ojciec jej dziecka. Starzy mieli rację; po co się spieszyć? po co nalegać? W dniu, w którym Kozioł odmówi stanowczo, zostanie zawsze w odwodzie Jan.
Zwróciła się do niego, przystępując odrazu do rzeczy:
— Nie mam żadnej odpowiedzi, stryj nic nie wie... Musimy czekać!
Zmieszany, niezdolny ochłonąć jeszcze z wzruszenia, patrzył na nią Jan, nie rozumiejąc. Nagle przypomniał sobie: małżeństwo, dziecko, zgoda Kozła, cała ta sprawa, którą przed dwiema jeszcze godzinami uważał za pożądaną dla siebie i dla niej... Pospieszył odpowiedzieć:
— Tak, tak, musimy czekać. Tak będzie najlepiej.
Zapadła noc. Pierwsza gwiazda rozbłysła już w głębi fjoletowego w tej chwili nieba. Wśród zgęszczającego się coraz bardziej zmierzchu zaledwie rozróżnić można było zamglone okrągłości stogów, znaczących garbami rozległe płaszczyzny łąk. Rozgrzana słońcem ziemia promieniowała coraz mocniejsze opary; w ciszy powietrza drgały wyraźniej przeciągłe, melodyjne, dalekie szmery. Były to głosy męskie i kobiece, zamierające śmiechy, parskanie bydła, słaby szczęk narzędzi. Na pozostałym jeszcze skrawku łąki kosiarze zawzięli się dokończyć robotę. Rytmicznym, półkolistym ruchem zagarniali trawę kosami, których świst rozlegał się miarowo w nieustającym rytmie niedostrzegalnej już pracy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.