Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia |
Wydawca | Rój |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Polska” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Terre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Lizka i Franusia po sprzedaniu Łaciatej, która, nad miarę spasiona, przestała się cielić, postanowiły pewnej soboty wybrać się na targ do Cloyes, aby kupić inną krowę. Jan ofiarował się zawieźć je tam w folwarcznej karjolce. Uwolnił się na całe popołudnie, i od pana, do którego doszły słuchy o zarękowinach chłopaka ze starszą Muszanką, otrzymał pozwolenie użycia wehikułu. Małżeństwo zostało w istocie postanowione. Jan przyobiecał rozmówić się w następnym tygodniu z Kozłem i wprost go zapytać. Jeden z nich obu. Raz trzeba z tem skończyć.
Wyruszyli około pierwszej po południu, Jan na przedniem siedzeniu z Lizką, Franusia sama na tylnej ławeczce. Od czasu do czasu odwracał się i uśmiechał do dziewczyny, której kolana, przyciśnięte do jego krzyża, mile go grzały. — Wielka jest szkoda, że o piętnaście lat młodsza od niego! — Postanowienie jego zaślubienia starszej siostry, powzięte po długich rozmysłach i wielokrotnem odkładaniu, w gruncie rzeczy czynione było z myślą, że żyć będzie, jako krewniak, w pobliżu młodszej. Zresztą, ulega się rozmaitym wrażeniom i popędom, robi się tyle rzeczy, nie wiedząc właściwie dlaczego, powodując się jedynie tem, że pewnego dnia powiedziało się sobie, że się je zrobi!
Przy wjeździe do Cloyes założył hamulec i puścił konia po stromem zboczu wzdłuż cmentarza. W chwili, kiedy skręcał z ulicy Wielkiej w ulicę Grouaise, aby zajechać do oberży Dobrego Rolnika, wskazał nagle dziewczętom człowieka, odwróconego do nich tyłem i śpiesznie idącego ulicą Grouaise.
— O! czy to nie Kozioł?
— Tak, to on! — potwierdziła Lizka. — Widzi mi się, że idzie do pana Baillehache’a... Kto go tam wie? Może nareszcie zmądrzał i przyjmuje swój udział?
Jan trzasnął z bicza i roześmiał się.
— A, licho go wie! Przebiegła bestja!
Kozioł udawał, że ich nie widzi, mimo że w rzeczywistości poznał ich zdaleka. Szedł zgarbiony i oboje śledzili go wzrokiem, mówiąc sobie w duszy, że nareszcie można będzie się porozumieć. Kiedy wjechali w podwórze zajazdu, Franusia, która nie wtrącała się do ich rozmowy, zeszła pierwsza, zeskakując po kole karjolki. Podwórze zawalone już było wyprzężonemi bryczkami i wozami, a w starych budynkach domu zajezdnego huczało jak w ulu, tyle tam było ożywienia i ruchu.
— Idziemy zatem? — zapytał Jan, powróciwszy ze stajni, w której umieścił konia.
— To się wie, zaraz.
Na dworzu jednak, zamiast iść wprost przez ulicę Temple, na targ bydła, który odbywał się na placu Ś-go Jerzego, młody człowiek i obie dziewczyny przechadzali się po ulicy Wielkiej, pomiędzy dwoma szeregami sprzedawczyń jarzyn i owoców, które roztasowały się ze swoim towarem z obu stron jezdni. Jan, w jedwabnym kaszkiecie na głowie, miał na sobie długą niebieską bluzę, na czarnych sukiennych spodniach; dziewczęta ustrojone również odświętnie, miały na głowach ciasno opinające włosy, okrągłe czepeczki i jednakowe suknie: ciemny wełniany staniczek na popielato szarej spódniczce, okrytej szerokim, bawełnianym fartuchem w wąskie różowe prążki. Jan i Lizka nie ujęli się pod rękę: wszyscy troje szli gęsiego, przeciskając się z trudnością wśród tłoku. Służące i panie skupiały się dokoła przysiadłych na ziemi chłopek, z których każda, przybyła na targ z jednym koszem lub paroma, ustawiła je i otworzyła wprost na ulicy.
Poznali matkę Frimat, której ręce omdlały od ciężaru dwóch koszy czubato naładowanych zieleniną, fasolą, grochem, śliwkami, a nawet trzema żywemi królikami. Obok niej jakiś stary chłop wysypał na ulicę cały wóz kartofli, które sprzedawał na półćwiartki. Dwie kobiety, matka i córka, Noryna, znana z rozpustnego życia, rozłożyły na kulawym stole dorsze, sztokfisze, śledzie zwykłe i marynowane, wyjęte świeżo z beczułek i zatruwające powietrze ostrą swoją wonią. Ulica Wielka, zupełnie opustoszała w dni powszednie, pomimo pięknych sklepów, wspaniałej apteki, składów z naczyniami żelaznemi i mosiężnemi, a zwłaszcza magazynów nowości paryskich i bazaru Lambourdieura, nie wystarczała w soboty na pomieszczenie ciżby ludzkiej, tłoczącej się w sklepach, zajmującej zwartą ławą chodniki i jezdnie.
Lizka i Franusia, za któremi szedł Jan, przepchały się w ten sposób przez tłum aż do targu drobiem przy ulicy Beaudonnière. Okoliczne dwory i folwarki ponadsyłały obszerne kojce, w których piały koguty i rozlegało się kwakanie wystraszonych kaczek. Zabite i oskubane z pierza kuraki poukładane były w skrzyniach, kilkoma warstwami. Tuż opodal stały szeregi chłopek, z których każda przyniosła pięć czy sześć funtów masła, kilka tuzinów jaj, kilka serów, tłustych i chudych, krowich i owczych, słodkich twarogów i gnojonych, ostrych. Niektóre miały w ręku po parze lub po dwie pary kur, związanych za łapy. Panie targowały się zawzięcie, skupione dokoła większego transportu jaj, stojącego przed zajazdem: „Pod Kojcami“, gdzie zebrała się liczna gromada kupujących. Pomiędzy tragarzami, wypakowującymi jaja, znalazła się też i Palmira. W soboty, kiedy nie było pracy w Rognes, wynajmowała się w Cloyes do dźwigania ciężarów, pod któremi uginały się wątłe jej plecy.
— Ta biedaczka niedarmo zjada chleb! — zauważył Jan.
Tłum rósł wciąż i wzbierał. Wciąż nowe nadjeżdżały wozy od strony Mondoubleau, przebywając most wolnym truchtem. Na lewo i na prawo wiła się miękkiemi zakrętami rzeka Loir, płynąc po przez łąki, potem wzdłuż miejskich ogrodów, których bzowe i szczodrzewicowe krzewy kąpały w wodzie splątane swoje gałęzie. W górze rzeki hałaśliwie klekotał tartak i wielki młyn do mielenia zboża, ogromny budynek, którego miechy, ustawione na dachu, rozsypywały dokoła nieustannie białe tumany mąki.
— Jakże tam? Idziemy? — powtórzył Jan.
— Tak, tak.
Wrócili ulicą Wielką i zatrzymali się na placu Ś-tego Łukasza, naprzeciwko merostwa, gdzie był targ zbożowy. Lengaigne, który przywiózł cztery wozy ziarna, stał na placu z rękami w kieszeniach. Pan Hourdequin, otoczony gromadą chłopów, milczących z ponuro opuszczonemi wdół twarzami, wykrzykiwał coś gniewnie.
Spodziewano się zwyżki, a tymczasem nawet cena osiemnastu franków zaczynała chwiać się. Zachodziła obawa, czy ku końcowi miesiąca nie dojdzie do zniżki o dwadzieścia pięć centymów. Macqueron, w starym wytłuszczonym palcie, przechodził z córką swoją, Bertą, pod rękę; dziewczyna wystrojona była w muślinową suknię, do kapelusza przypięty miała bukiecik róż i konwalji.
W chwili, kiedy Lizka i Franusia, skręciwszy przez ulicę Temple, mijały kościół Świętego Jerzego, dokoła którego rozłożyły się kramy z towarami norymberskiemi, kuchennemi statkami i taniemi towarami łokciowemi, wykrzyknęły nagle:
— O! stryjenka Róża!
W istocie była to stara Fouanowa, którą córka jej, Fanny, przybyła na targ z Delhommem celem odstawienia partji owsa, przywiozła z sobą na wozie, — ot tak, aby matka się zabawiła. Obie czekały, stojąc przed wędrowną budą szlifierza, któremu stara dała nożyczki do wyostrzenia. Ostrzył je już stale od trzydziestu lat.
— A! to wy!
Fanny, odwróciwszy się i ujrzawszy Jana, dodała:
— Przyjechaliście tak sobie, spacerem?
Kiedy jednak dowiedziała się, że siostry przyjechały kupić krowę wzamian za Łaciatą, obie kobiety, zainteresowane kupnem, poszły z niemi, tembardziej, że owies był już odstawiony. Jan, odsunięty na bok, szedł z tyłu za czterema kobietami, w pewnej od nich odległości. W ten sposób cała kompanja znalazła się wreszcie na placu Świętego Jerzego.
Plac ten, obszerny czworobok, ciągnął się na tyłach kościoła, którego stara kamienna dzwonnica z zegarem na wieży górowała nad wszystkiemi budynkami. Cztery boki placu tworzyły aleje, wysadzone gęsto rozgałęzionemi lipami; dwie z nich odgrodzone były łańcuchami, powpuszczanemi w słupy kamienne. Wzdłuż pozostałych dwóch wystawione były długie drewniane barjery, na których uwiązywano bydło. Po stronie placu, przytykającego do ogrodów, porosła ziemia murawą, przypominającą łąkę nieomal, gdy, przeciwnie, po stronie przeciwległej, obstawionej karczmami: „Pod Świętym Jerzym“, „Pod Korzeniem“ i pod „Dobrym Żniwiarzem“ ziemia była uklepana, twarda, biała od pyłu, którego tumany wzbijały się w górę przy lada wietrze.
Lizka i Franka, za któremi szła reszta kompanji, z trudnością przepchały się do środka czworoboku, gdzie tłum skupił się najgęściej. Wśród masy bluz wszelkich odcieni niebieskiego koloru, od jaskrawego błękitu nowego płótna aż do bladej siności płótna, pranego dziesiątki razy, bieliły się okrągłe plamy czepeczków. Tu i owdzie lśnił się jedwab damskich parasolek. Pełno było śmiechu i ostrych okrzyków, które tonęły w ogólnym rozgwarze; od czasu do czasu wyrywało się głośniejsze rżenie koni i porykiwanie krów; to znów osioł ryknął przeciągle.
— Tędy — objaśniła Lizka, odwracając głowę.
W głębi placu stały konie, uwiązane do barjery powrozem, zarzuconym im na szyję i przez ogon. Gładka, lśniąca skóra drżała na nich ustawicznie. Na lewo krowy stały prawie luzem, trzymane jedynie na postronku przez sprzedających, którzy obracali je na wszystkie strony, aby lepiej je pokazać. Grupy ludzi zatrzymywały się i oglądały je. Nie było tutaj już słychać ani śmiechu, ani rozmów.
Wszystkie cztery kobiety stanęły odrazu w zachwycie przed biało-czerwoną krową, pochodzącą z dolnej Normandji, którą para małżeńska, mąż i żona, przyprowadzili na sprzedaż. Żona, smagła brunetka, z wyrazem zaciętego uporu na twarzy, stała na przedzie, trzymając krowę. On, z tyłu za nią, nieporuszony, zamknięty w sobie. Kobiety stały dobre pięć minut, bacznie, w skupieniu, przyglądając się krowie, nie zamieniając ani słowa, ani spojrzenia nawet; po chwili odeszły, stając w ten sam sposób przed inną, o dwadzieścia kroków dalej. Ta znów, olbrzymia, całkiem czarna, wystawiona była na sprzedaż przez młodą, ładną dziewczynę, dziecko nieledwie, trzymającą w ręku leszczynowy pręt. Stawały tak siedem czy osiem razy, przypatrując się krowom tak samo długo i tak samo w zupełnem milczeniu, lustrując od początku do końca szereg wystawionych na sprzedaż bydląt. W końcu wszystkie cztery kobiety powróciły do pierwszej krowy, przy której znów stanęły w niemej kontemplacji.
Tym razem wszakże brały już egzamin bardziej na serjo. Ustawiły się przed krową wszystkie cztery w jednym szeregu, usiłując przeniknąć badawczym wzrokiem pod skórę zwierzęcia. Sprzedawczyni także nic nie mówiła, a nawet nie patrzyła na kobiety, jak gdyby nie spostrzegając wcale, że stanęły przed jej krową. W końcu Fanny nachyliła się i szepnęła coś na ucho Lizce. Stara Fouanowa i Franusia zamieniły z sobą również szeptem jakieś uwagi i znów zamilkły wszystkie cztery, przypatrując się badawczo bydlęciu.
— Ile? — zapytała nagle Lizka.
— Czterdzieście pistolów[1] — odpowiedziała wieśniaczka.
Zrobiły gest ucieczki, jak gdyby pod wpływem przerażenia z powodu wymienionej ceny; szukając wzrokiem Jana, zauważyły ze zdumieniem, że zajęty jest przyjacielską gawędą z Kozłem, który targował w tej chwili prosiaka, będącego celem jego przyjścia na targ. Prosiaki, uwiązane w głębi wozu, na którym zostały przywiezione, gryzły się i kwiczały, rozdzierając tym kwikiem uszy.
— Weźmiesz za niego dwadzieścia franków? — zapytał Kozioł sprzedawcę.
— Nie, trzydzieści!
— Nie?! — to weź go sobie sam za pazuchę!
I z miną wesołą i drwiącą zbliżył się do kobiet, uśmiechnięty na widok matki, siostry i dwóch stryjecznych, jak gdyby wczoraj dopiero się z niemi rozstał. I one także zachowały się zupełnie obojętnie, zdając się zapominać o dwuletniej kłótni i rozłące. Matka tylko, której powiedziano o spotkaniu go na ulicy Grouaise, wpatrywała się w syna przenikliwie oczami, podkrążonemi czerwoną obwódką, jak gdyby usiłując odgadnąć, po co chodził do notarjusza, nie dało się to jednak wyczytać z jego twarzy. Ani ona, ani on nie otworzyli ust.
— Co to, Lizko? — zapytał — kupujesz krowę?.. Mówił mi o tem Jan... O, patrz, jest tu coś dla ciebie! najtęższa ze wszystkich na targu, bydlę jak się patrzy!
Mówiąc to, wskazał właśnie na biało-czerwoną krowę.
— Czterdzieści pistolów, dziękuję! — szepnęła Franusia.
— Czterdzieści pistolów dla ciebie, gapo — zażartował Kozioł, dając stryjecznej potężnego kuksa w bok.
Dziewczyna rozgniewała się i oddała mu szturchańca z wściekle mściwym wyrazem twarzy.
— Wynoś się, daj mi spokój. Nie lubię zadawać się z chłopami.
Rozśmieszyło go to jeszcze bardziej, zwrócił się więc do Lizki, nieco przybladłej i nagle spoważniałej.
— A ty? chcesz, żebym się do tego wtrącił? O co zakład, że dostanę ją za trzydzieści pistolów?... O sto susów?
— Dobrze... Jeżeli chcesz spróbować...
Róża i Fanny wyraziły zgodę skinieniem głowy, bowiem wiedziały, że chłopak zajadle umie się targować, że w handlu jest uparty, zuchwały, łgarz, oszust, że potrafi sprzedawać za cenę w trójnasób wyższą od rzeczywistej i kupować wszystko za grosze. Kobiety wysunęły go też naprzód wraz z Janem, same zaś cofnęły się wgłąb, ażeby nie wydawało się, że jest razem z niemi.
Ciżba rosła dokoła bydląt, grupy wieśniaków usuwały się z wystawionego na największe słońce środka placu i chroniły się w cień alej. Tłum krążył tu nieustannie, błękit bluz ciemniał w cieniu lip, ruchome plamy liści rzucały zielonawy odbłysk na ogorzałe twarze. Nikt zresztą nie kupował, ani jedno kupno nie przyszło jeszcze do skutku, mimo że targ otwarty już był przeszło od godziny. Namyślano się, macano grunt. Nagle, ponad głowami tłumu wzbił się w ciepłym wietrze tuman kurzu. Dwa konie, uwiązane obok siebie, stanęły dęba i zaczęły się gryźć, rżąc wściekle i bijąc kopytami o bruk, Ludzie wylękli się, kobiety uciekły, a chłopi usiłowali uspokoić rozszalałe zwierzęta klątwami i waleniem ich po grzbietach długiemi biczyskami, które trzaskały, niby ogień, buchający ze smolnych szczap. Na ziemię, na pustą przestrzeń, uwolnioną przez ludzi pod wpływem paniki, opuściła się staja gołębi, przebierających szybko łapkami i wydziobujących ziarnka owsa z gnoju.
— No, jakże tam, matko, ile chcecie za waszą krowinę? — zwrócił się Kozioł do wieśniaczki.
Ta, dostrzegłszy odrazu jego manewr, powtórzyła spokojnie:
— Czterdzieści pistolów.
Zrazu wziął tę odpowiedź za żart, zagadnął też drwiąco męża sprzedającej:
— To już chyba razem z waszą babą, kumie?
Wesoło tak przedrwiwając, bacznie jednak oglądał krowę zbliska, znajdując ją w sam raz na dobre, dojne bydlę, z suchą mordą, cienkiemi rogami i wielkiemi, wyłupionemi oczami, z grubym, poznaczonym uwypuklającemi się żyłami brzuchem, dość cienkiemi nogami i wązkim ogonem, osadzonym bardzo wysoko. Pochylił się i upewnił, czy wymiona są dostatecznie długie, a brodawki dość elastyczne, wystające i czy dostatecznie duże mają otwory, aby łatwo przepuszczać mleko. Dokonawszy tego przeglądu, oparł się jedną ręką o grzbiet bydlęcia i, machinalnie macając kości zadu, rozpoczął targ.
— Czterdzieści pistolów?! Kpicie chyba, matko?..
— Chcecie trzydzieści?
Dłoń jego upewniała się wciąż o mocy i dobrym układzie kości. Potem obsunęła się niżej, pomiędzy uda, w to miejsce, gdzie obnażona skóra pięknej szafranowej barwy zapowiadała obfitość mleka.
— Zatem trzydzieści — dobrze?
— Nie, czterdzieści — odpowiedziała właścicielka krowy. Odszedł, potem znów powrócił, a ona wreszcie zdecydowała się wszcząć rozmowę.
— To mocne bydlę, nawskroś. Skończy dwa lata na Świętą Trójcę i za dwa tygodnie ocieli się... Napewno będziecie jej radzi.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
Widząc, że odchodzi na dobre, rzuciła okiem na swojego męża i zawołała:
— Chcę już wrócić do domu... Dacie trzydzieści pięć, ale zaraz...
Zatrzymał się i zaczął nagle krytykować krowę. Nie jest dość tęgo zbudowana, boki ma zapadłe, widać, że bydlę nie miało właściwego doglądu i że przez dwa lata niedostatecznie było karmione. Potem wmawiać zaczął, że ma skaleczoną nogę, co ani się zaczynało. Kłamał ot tak, ażeby kłamać, z wyraźną złą wiarą, w nadziei rozgniewania i oszołomienia sprzedającej. Ona jednak wzruszała ramionami.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
— Nie, trzydzieści pięć.
Dała mu odejść. Zbliżył się do kobiet i powiedział im, że baba da się ugiąć, ale że trzeba dla zamydlenia jej oczu zacząć targować inną krowę. Cała grupa stanęła przed wielką, czarną krową, którą ładna młoda dziewczyna, dziecko prawie, trzymała na postronku. Okazało się, że cena czarnej jest właśnie trzysta franków. Udawał, że nie uważa tego za zbyt drogo, zaczął unosić się nad jej zaletami i nagle zwrócił się do właścicielki poprzedniej krowy.
— Trudno, niech i tak będzie, wydam moje pieniądze gdzieindziej.
— Ha, cóż? Żeby było można. Ale niema sposobu... Żebyście chcieli postąpić...
I, nachylając się, ujęła w garść wymię krowy.
— Spójrzcie tylko, jakie śliczne!
Nie zdawał się przyznawać tego i za całą odpowiedź powtórzył:
— Trzydzieści pistolów?
— Nie, trzydzieści pięć.
Wszystko wydało się skończone. Kozioł ujął pod rękę Jana, zaznaczając tym gestem, że uważa interes za zerwany. Kobiety zbliżyły się do niego, podniecone, znajdując, że krowa warta jest trzysta pięćdziesiąt franków. Franusia zwłaszcza, której krowa przypadła do gustu, zaproponowała dobicie targu za tę cenę. Ale Kozioł uniósł się gniewem: — Jak można dać się tak okradać? I przez całą godzinę wytrwał, pomimo widocznej obawy stryjecznych, drżących z niepokoju, ilekroć jakiś kupujący stawał przed upatrzonem przez nie bydlęciem. I on sam także nie spuszczał z krowy oczu, zerkał jednak na nią tylko zdaleka; gra była rozpoczęta, trzeba było okazać hart duszy. Nikt, napewno, nie pokwapi się wywalić tak prędko swoich pieniędzy. Zobaczymy, czy znajdzie się głupi, co zapłaci za krowę więcej, niż trzysta franków. I, rzeczywiście, kupujący nie spieszyli się, chociaż targ dobiegał końca.
Na gościńcu tymczasem oglądano konie. Jeden z nich, biały jak mleko, pędził, podniecony gardłowym krzykiem chłopa, trzymającego linę i galopującego obok niego, gdy weterynarz, Patoir, czerwony i opasły, stał wraz z kupującym na rogu ulicy, i, trzymając obie ręce w kieszeniach spodni, przyglądał się i udzielał na cały głos rad. Oberże roiły się od nieustannego potoku spragnionych, którzy wchodzili, wychodzili i znów wracali w trakcie przeciągających się w nieskończoność targów. Rozgwar i ścisk na placu doszły do najwyższego napięcia, nie można było słyszeć się wzajem. Cielę jakieś, odłączone od matki, nie przestawało beczeć. Po przez sam środek ciżby goniły się psy, skowycząc i ujadając, czarne kundle i wielkie pudle, z których jednemu przetrącono łapę. Potem, w chwilach nagłej ciszy, słychać tylko było krakanie wron, wystraszonych hałasem, szybujących dokoła dzwonnicy. Nad ciepłym oparem bydląt unosiła się ostra, przenikliwa woń przysmalonego rogu, szerzona stale, jak zaraza, przez poblizką kuźnię, w której chłopi, korzystając z przyjazdu na targ, kazali podkuwać swoje konie.
— No, będzie trzydzieści? — powtarzał niezmordowany Kozioł, zbliżając się do wieśniaczki.
— Nie, trzydzieści pięć!
I widząc, że inny kupujący stoi przed krową, targując ją również, schwycił Kozioł bydlę za pysk otwierając przemocą szczęki, aby zajrzeć mu w zęby, poczem puścił krowę i skrzywił się. W tej samej chwili zwierzę zaczęło paskudzić; łajno spadało na ziemię miękko; przyglądał się temu przez chwilę, krzywiąc się coraz bardziej. Kupujący, wysoki, bladawy chłop, widząc ten grymas na twarzy Kozła, cofnął się.
— Nie, nie chcę już krowy — oznajmił Kozioł — Ma zepsutą krew. — Tym razem sprzedająca nie wytrzymała i uniosła się. Tego tylko chciał Kozioł. Zaczęła obrzucać go wymysłami, na co on, nie pozostając dłużnym, odpowiedział jej potokiem obelżywych, ordynarnych wyzwisk! Dokoła zaczął zbierać się tłum, rozbawiony, roześmiany. Mąż, stojący za żoną, nie ruszał się w dalszym ciągu. Wreszcie, trącił ją łokciem i kobieta nagle zawołała:
— Bierzcie ją za trzydzieści dwa pistole?
— Nie, za trzydzieści!
I odszedł znów, ale sprzedająca przywołała go napowrót zdławionym głosem:
— A niech cię, łajdaku zatracony! weź ją sobie!... Ale, do cholery, na drugi raz wolałabym powyrywać ci kłaki ze łba!
Była wściekła, dygotała cała ze złości. On śmiał się na cały głos, proponując jej, że gotów wyspać się z nią na dodatek.
Lizka zbliżyła się pośpiesznie, odciągnęła chłopkę na bok i za pniem drzewa wręczyła jej trzysta franków. Franusia trzymała już krowę za postronek. Jan musiał jednak pchnąć bydlę od tyłu, bo nie chciało ruszyć z miejsca. Kobiety były na nogach już od dwóch godzin, ale Róża i Fanny czekały cierpliwie końca, nie okazując zmęczenia i nie mówiąc ani słowa. Kiedy wreszcie zaczęto zabierać się do odwrotu, obejrzano się za Kozłem, który znikł im z oczu. Wnet jednak znaleziono go, klepiącego poufale po brzuchu handlarza świń. Wycyganił swojego prosiaka za dwadzieścia franków i, przed zapłaceniem, odliczył już naprzód pieniądze w kieszeni, wyjął też akurat potrzebną sumę, licząc ją jeszcze raz w nawpółzamkniętej garści. Całą miał potem awanturę z wciśnięciem prosiaka na dno worka, który przyniósł pod bluzą. Zużyte płótno przedarło się, łapy zwierzęcia wylazły na zewnątrz, ryj także, ale Kozioł zarzucił sobie worek na plecy, zabierając kwiczące, zadyszane, ryczące w niebogłosy i wyrywające się z worka prosię.
— No, Lizko, a moje sto susów? — przypomniał. — Wygrałem je, co?
Dała mu je na żart, pewna, że ich nie weźmie. Ani się jednak zawahał i wsunął je odrazu do kieszeni. Wszyscy wolnym krokiem skierowali się ku oberży pod Dobrym Rolnikiem.
Targ skończył się. Srebro monet połyskiwało w słońcu, toczyło się z dźwiękiem po ladach oberży. W ostatniej chwili dobijano pospiesznie handlu. Na rogu placu Świętego Jerzego pozostało kilka tylko niesprzedanych sztuk bydła. Stopniowo odpłynęła fala ciżby w stronę ulicy Wielkiej, gdzie handlarki jarzyn opróżniały jezdnię, zabierając puste kosze. Nikogo i nic nie było już także na targu drobiem, po za garstkami słomy i pierza. Wozy i bryczki zaczęły odjeżdżać, jedne za drugiemi. Na dziedzińcach zajazdów zaprzęgano bryczki i wozy, odwiązywano lejce koni, umocowanych u żelaznych pierścieni wbitych w słupy na trotuarach. Ku wszystkim gościńcom, ze wszystkich stron, mknęły koła; niebieskie bluzy nadymały się na wietrze przy wstrząśnieniach na nierównym bruku.
Lengaigne odjechał truchcikiem swoją lichą, czarną szkapiną, wykorzystawszy pobyt w miasteczku, aby kupić kozę. Macqueron z córką swoją, Bertą, zatrzymali się jeszcze w sklepach. Matka Frimat wracała piechotą, objuczona tak samo, jak w tamtą stronę, bowiem kosze swoje napełniła zebranym na drodze gnojem. W aptece na ulicy Wielkiej stała śród złoceń sklepowych zbiedzona, zmordowana Palmira, czekając na lekarstwo, które zrobić miano dla jej brata, chorego już od tygodnia; nowe jakieś świństwo, które pochłonie dwadzieścia susów z zarobionych z takim wysiłkiem czterdziestu. Obie córki starego Muchy wraz ze swoją kompanją przyspieszyły kroku na widok Kozłowego brata, pijanego jak bela, zajmującego chwiejnym swoim krokiem cały środek ulicy. Ludzie gadali, że tego dnia pożyczył trochę pieniędzy na hipotekę ostatniego kawałka ziemi. Śmiał się nieprzytomnie, rad że srebrne pięciofrankówki pobrzękują mu w przepaścistych kieszeniach.
Zbliżano się do oberży pod Dobrym Rolnikiem. Po drodze Kozioł zaproponował wesoło:
— Jakto, wracacie już?... Słuchaj, Lizko, możebyś tak została z twoją siostrą? Podjedlibyśmy sobie kapkę.
Zdziwiona tą propozycją, odwróciła się do Jana. Widząc to, Kozioł, pospieszył dodać:
— Niech i Jan z nami zostanie. Zrobi mi tem przyjemność. Róża i Fanny spojrzały wzajem po sobie. Chłopak ma niewątpliwie coś na myśli. Z twarzy jego nie można było nigdy nic wyczytać. W każdym razie nie należy stawiać mu przeszkód.
— Tak, słusznie — rzekła Fanny — zostańcie... Ja wracam z matką. Czekają na nas.
Franusia, niewypuszczając z rąk postronka, na którym trzymała krowę, oświadczyła sucho:
— I ja także wracam.
I uparła się, nie ustępując. Była zła, chciała zaprowadzić krowę natychmiast do domu. Jak tylko zaprzągł Jan konia, umocowano krowę z tyłu wozu i trzy kobiety wsiadły, nie zwlekając.
W ostatniej chwili Róża, która daremnie czekała na wyznanie z ust syna, odważyła się zapytać go:
— Nic nie każesz powiedzieć ojcu?
— Nie, nic — odpowiedział Kozioł.
Spojrzała mu prosto w oczy, nalegając:
— Niema więc nic nowego?
— Jak będzie coś nowego, dowiecie się o tem o swojej porze. — Fanny musnęła batem grzbiet konia, który ruszył galopem, a uwiązana z tyłu krowa dała się ciągnąć, wydłużywszy szyję. Lizka została sama z Kozłem i z Janem.
O godzinie szóstej zasiedli wszyscy troje przy stole w dużej izbie zajazdu, z której otwarte było wejście do winiarni. Kozioł, o którym nie wiedziano jeszcze, czy to on funduje, poszedł do kuchni zamówić jajecznicę i potrawkę z królika. Lizka, tymczasem namówiła Jana, żeby rozmówił się z nim. Chciała już raz z tem skończyć. A zresztą, po co nakładać drogi umyślnie do niego?... Zjedzono już jednak jajecznicę i zabierano się do potrawki, a Kozioł wciąż jeszcze nie decydował się przemówić. Nie zdawał się zresztą myśleć wcale o tem. Jadł łapczywie, śmiał się z pełnemi ustami i pod stołem kopał kolanami stryjeczną siostrę i towarzysza na znak przyjaźni. Potem rozmowa przybrała ton poważniejszy. Mówiono o Rognes, o nowej szosie i chociaż nie wspomniano ani słówkiem o pięciuset frankach za wywłaszczenie obu sióstr z części gruntu, czuło się, że myśl o tych pieniądzach kryje się po za każdem zdaniem. Kozioł znów zaczął gadać głupstwa, trącać się szklanką, ale na dnie jego siwych oczu wyraźnie czaiła się nadzieja zrobienia dobrego interesu. Odrzucony przez niego trzeci udział stawał się korzystny, tak samo też dobrze będzie ożenić się z dawną kochanką, której pole, sąsiadujące z jego własnem, podwoiło prawie swoją wartość.
— Cóż to, psiakrew?! — zawołał — nie napijemy się kawy?
— Trzy kawy! — zakomenderował Jan.
I zostali jeszcze godzinę, popijając małemi łykami kawę i opróżniając karafinkę wódki, a Kozioł wciąż jeszcze nie oświadczał się ze swojemi zamiarami. Zaczynał mówić, urywał, cedził słowa, cofał się, jak gdyby w dalszym ciągu dobijał targu o krowę.
Widoczne było, że rzecz jest postanowiona, trzeba było jednak czekać na ostateczne słowo. Nagle zwrócił się do Lizki i zapytał:
— Dlaczego nie sprowadziłaś dzieciaka?
Roześmiała się, rozumiejąc, że nareszcie są to wyraźne oświadczyny. Dała mu porządnego szturchańca i, uszczęśliwiona, nie żywiąc do niego żalu, zawołała:
— A! to gałgan z tego Kozła!
Na tem się skończyło. I on też był uradowany. Małżeństwo zostało postanowione. Jan, dotychczas zakłopotany, niespokojny, rozweselił się wraz z niemi i wyraźnej doznał ulgi. Zebrał się nawet na odwagę i powiedział wszystko.
— Wiesz, w samą porę wróciłeś do niej, zabierałem się właśnie zająć twoje miejsce.
— Tak, coś ludzie o tem gadali!... Ale byłem spokojny. Bylibyście przecie oboje przyszli rzec mi o tem.
— To się wie!... Zresztą, to i lepiej, że z tobą... myślę... wedle dziecka. Takeśmy też zawsze sobie kalkulowali, prawda, Lizko?
— Zawsze. Szczera prawda!
Wyraz rozczulenia rozlał się na twarzach wszystkich trojga; bratali się z sobą, Jan zwłaszcza, bez zazdrości, sam zdziwiony, że prze do tego małżeństwa. Kazał przynieść kolejkę piwa, Kozioł bowiem zaklął, że, do djabła ciężkiego, wyschło mu w gardle. Z łokciami rozpartemi na stole, mając Lizkę, między sobą, gawędzili teraz o ostatnich deszczach, które bardzo zgniotły zboże.
W kawiarni, obok nich, Hjacynt siedząc przy stole z jakimś starym chłopem, pijanym niemniej od niego, wrzeszczał w niebogłosy. Wszyscy zresztą, noszący bluzy chłopskie, pijący, kurzący fajki, plujący w rdzawych oparach lamp, nie umieli rozmawiać inaczej, niż drąc się na całe gardło. Głos Hjacynta górował wszakże nad innemi, metaliczny, ogłuszający. Grał w djabła i, przy ostatniem wydaniu kart, wybuchła sprzeczka między nim i jego towarzyszem, który uparcie obstawał przy swojej wygranej. Jak się zdawało jednak, nie miał racji. Kłótnia zaogniała się. Hjacynt wściekły, zaczął drzeć się w taki sposób, że aż wtrącić się w to musiał gospodarz. Oburzony tem, wstał i zaczął krążyć od stołu do stołu i z zajadłością pijaka pokazywał swoje karty innym gościom. Zanudzał tem wszystkich. Zaczął znów krzyczeć i wrócił do starego, który widząc, że mu przyznają rację, obojętnie przyjmował obelgi i wymysły.
— Tchórzu! Piecuchu! Wyłaź z kąta, chcę się z tobą rozprawić!...
I, potem, usiadł nagle na krześle naprzeciwko tamtego i, uspokojony, rzekł:
— Wiesz, znam jedną grę... Możemy się założyć, chcesz?
Wyjął garść pięciofrankówek, od piętnastu do dwudziestu i ułożył je przed sobą w jeden stos.
— Widzisz to?... Ustaw tak samo.
Stary, zainteresowany sztuczką, wyciągnął swoją sakiewkę i bez jednego słowa ustawił taki sam stos.
— Biorę jedną sztukę z twojego stosu — patrz!
Schwycił pięciofrankówkę, położył ją sobie na języku jak hostję i potem, jednym łykiem, połknął ją.
— A teraz ty bierz z mojego stosu... Kto połknie więcej cudzych, zatrzyma je. Taka właśnie jest ta gra!
Stary zgodził się z wytrzeszczonemi gałami i z trudnością przełknął pierwszą sztukę. Ale Hjacynt, wołając, że stary nie ma się czego spieszyć, połykał srebrne pieniądze, jak śliwki. Przy piątym zrobił się w kawiarni rumor. Dokoła sztukmistrza utworzyło się koło zdjętych ciekawością i zachwytem.
— A! szelma! to ci ma spust, żeby tak pakować sobie pięciofrankówki do gardła! — Stary połykał czwartą sztukę, gdy, nagle, upadł, cały fjoletowy na twarzy, dusząc się i rzężąc. Przez chwilę myślano, że nie żyje. Hjacynt podniósł się, nie doznając żadnych dolegliwości, z miną wesołą i zadowoloną; miał w żołądku dziesięć sztuk monet, co czyniło za nic i za drugie nic zysk trzydziestofrankowy.
Kozioł, zaniepokojony, bojąc się żeby nie być wciągniętym w całą sprawę, o ile stary się nie wygrzebie, wstał od stołu, a ponieważ patrzył zamglonym, obojętnym wzrokiem na ścianę, nie mówiąc nic o płaceniu, chociaż zaproszenie wyszło od niego, Jan zapłacił cały rachunek. Rozweseliło to chłopa na dobre. Kiedy wyszli na podwórze, po zaprzężeniu do bryczki ujął towarzysza za ramię.
— Musisz być na naszem weselu. Pobierzemy się za trzy tygodnie... Byłem u notarjusza, podpisałem akt, wszystkie papiery będą gotowe.
I, podsadzając Lizkę na bryczkę, dodał:
— Skocz, odwiozę cię!... Pojadę przez Rognes, nie nałożę tem drogi.
Jan powrócił sam. Uważał to za naturalne i pojechał folwarczną karjolką za niemi. Cloyes spało, pogrążone na nowo w niemą martwotę, oświetlone żółtemi, migocącemi światłami latarni. Z całego harmidru i rozgardjaszu targowego nie pozostało ani śladu. Od czasu do czasu tylko słychać było zataczające się kroki spóźnionego jakiegoś wieśniaka. Zaciąwszy konia, zobaczył Jan zdaleka drugą bryczkę, uwożącą przyszłą parę małżeńską. Tak było lepiej, nawet bardzo dobrze. Pogwizdywał wesoło, odświeżony powiewem nocy, wolny i szczęśliwy.