Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga druga/Część czwarta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA.

Żniwa zaczęły się wśród deszczu i każdy myślał że również w potokach deszczu dobiegną do końca. Każdego ranka słońce wschodziło na pogodnem niebie, zapowiadając zwodniczo piękny dzień. Zaledwo atoli chłopi wyjechali z wozami w pole i związali pierwszy snop, zjawiały się ogromne chmury, po całych dniach lało, padał grad wielkości grochu i ustawicznie huczały grzmoty.
Pewnego popołudnia leżał parobek plebański Niels na grzbiecie w stancyjce swej, z ręką wygodnie pod głowę założoną. W pozycji tej spędził już kilka godzin, a izdebka była, jak zwykle pełna gęstego dymu. Mimo że dawno minęła pora spoczynku południowego, nie wstawał z łóżka, oddany ulubionemu zajęciu to jest marzeniu o przyszłości. Widział się w wielkiej komnacie, o ścianach pokrytych od sufitu do podłogi szafami, pełnemi wspaniałych książek, podobnie jak w pracowni uczonego pastora z Kyndlöse, gdzie raz był po świadectwo chrztu. Pośród komnaty stał wielki, czworoboczny stół, nakryty zielonem suknem, a na nim mnóstwo było foljantów. Story pospuszczano, na stole świeciła się lampa, a przy stole siedział on sam, „proboszcz Damgaard,“ rozparty w wielkim fotelu, ubrany w szlafrok i pięknie haftowane pantofle. Oparł policzek na dłoni i czytał nader stary tekst grecki, a obok w specjalnej szafie mieściły się własne dzieła jego w przepysznych oprawach, ze złotemi brzegami, a mianowicie utwory moralizujące, zbiory kazań, oraz potężne, chłostające społeczeństwo satyry dramatyczne, pełne proroczych obrazów i śmiałych myśli.
Z marzeń tych zbudził go klekot sabotów po podwórzu, oraz głosy naprzemian świszczące, to znów zgrzytające, a przeciągłe. Wydawała je pompa podwórzowa, którą piękna Abelona brała wodę.
Nie ruszył się, tylko uśmiech wybiegł mu na twarz, uśmiech szczęśliwej świadomości, że zdołał wreszcie otrząsnąć się z czaru, jakim go objęły rozkwitłe wdzięki nadobnej Abelony. Mimo, że była zupełnie biedna, nie łatwo z niej zrezygnował, a uczynił to jeno dlatego, by sobie tą słabostką nie utrudniać wyjścia z poniżającego stanu parobczego. Musiał przestać być „parobkiem Nielsem,“ uzyskać niezawisłość i swobodę, a jeśliby nawet przyjść miało do małżeństwa, to musiało ono być zgoła inne i służyć wielkiemu celowi rozsławienia po całym kraju nazwiska N. Damgaarda, co sobie postanowił. Miał i bez tego trudności niemało, jakże bo naprzykład fatalnie brzmiało imię jego? Gdyby był Fritjofem, Arnem, czy Björnstjernem, to co innego,... ale Niels?...
Zerwał się, posłyszawszy znowu kroki w podwórzu. Było to twarde stąpanie Emanuela. Wyjrzał ostrożnie, rozchylając białe firanki, i zobaczył swego pana, idącego od strony małej furtki, w lewej połaci obejścia. Zrobiło mu się gorąco. Pośrodku podwórza stał wóz z wiszącą na dyszlu uprzężą, widomy znak, że dotąd nie wybrał się w pole, a Emanuel był w czasach ostatnich tak dziwny, takie miewał pomysły, że mógł nawet dobrze zbesztać w chwili złości.
Po chwili Niels uśmiechnął się z ulgą. Nie patrząc w prawo ni lewo, wstąpił Emanuel na schody domu i znikł we wnętrzu. Parobek ziewnął przeciągle, rozprostował członki, zesunął leniwym ruchem nogi z pościeli i usiadł na łóżku, bardzo z siebie zadowolony. Hi, hi...znał on dobrze powód zmiany usposobienia Emanuela dla siebie, był tego pewny. Emanuel czuł doń zawiść z powodu rosnącej jego sławy... tak, tak! Z wielką rozkoszą patrzył na rozgoryczenie, jakie w pastorze wzbudził ostatni jego artykuł w „Gazecie Ludowej,“ który odniósł wielkie powodzenie. Ho, ho... pastor miał niebawem dostać coś nierównie lepszego do czy tania...

Gdy Emanuel wszedł po chwili do hali, zastał Hansinę przy piecu w fotelu, łuszczącą groch.
— Wychodzisz? — spytała, spoglądając podejrzliwie na ubiór męża. Emanuel przywdział surdut sukienny i wziął na szyję czarną chustkę, używaną poza domem, miast kołnierzyka.
— Muszę iść! — odparł. — Idę do chat na bagnach. Znowu narobiono tam intryg, a ludzie nie chcą brać się do roboty, co jest niedopuszczalne, teraz zwłaszcza, w porze żniw.
Był już w progu, gdy Hansina rzekła:
— A, prawda. Przyszedł tu dziś młody Rasmus Jörgensen, gdyś był w polu. Kazał powiedzieć, byś mu zwrócił snop słomy owsianej, pożyczony tej zimy. Powiedział, że musi mieć koniecznie zaraz.
Emanuel zatrzymał się z ręką na klamce, coraz bardziej czerwony.
— Snop słomy owsianej, powiadasz?
— Tak! Przyrzekłeś mu go na wiosnę, — potwierdziła Hansina — musi go mieć natychmiast, inaczej będzie zmuszony kupić.
— Skądże mu wezmę w tej porze roku owsianej słomy? — spytał. — Czyś mu tego nie przypomniała?
— Powiedziałam tylko, że cię zawiadomię. — Wiesz, Hansino, — rzekł Emanuel po krótkiem milczeniu — Rasmus Jörgensen uczęszcza w czasach ostatnich, podobnie jak nasz Niels, bardzo pilnie na modlitwy, urządzone przez kowalkę-Maren, i wydaje mi się, że utworzono potajemnie coś w rodzaju sprzysiężenia przeciw mnie. Nie wiem, dlaczego to nastąpiło, ale duch niezgody znowu żywie pomiędzy nami. Tkacza zaliczają również do przyjaciół Maren i stroni od nas widocznie. Nie podoba mi się to i mam przeczucie, że zanosi się na coś ważnego w naszej gminie. Niech że Bóg chroni nas od złego!...
Emanuel wyszedł, a w sali panowała długa cisza. Mała Dagny spała w malowanej w kwiaty kołysce, zaś pod ścianą siedziała Sigrid, zajęta robieniem sztychów kolorową nicią na białym płatku. Właściwie usadzoną tu została w kącie za karę, gdyż wróciła z zabawy nad stawem w powalanej odzieży. Gdy ją burczała matka, powiedziała brzydkie słowo, którego ją nauczył pono syn kołodzieja. Sam Emanuel zarządził, by za karę spędziła popołudnie w domu, zaś Hansinie powiedział, by lepiej dobierała córce towarzyszy zabaw.
Dziewczynka upuściła robotę na kolana, przekrzywiła głowę i zapatrzyła się w sufit. Po chwili podeszła do matki, oparła o nią i spytała cicho:
— Mamo, czy pamiętasz jeszcze tę śliczną panią, która tu była niedawno i bawiła się ze mną w ogrodzie?
— Tak, moje dziecko. Ciągle przecież o niej wspominasz.
— Mamo, ona powiedziała, żebym przyjechała do niej, do Kopenhagi, a wtedy da mi tę wielką lalkę... Powiedziała, że mogłabym u niej zostać na zawsze... I pokój dla lalek też bym dostała... tak mówiła...
— Tego chyba powiedzieć nie mogła! — odparła Hansina i spojrzała karcąco na córkę. — Znowu mówisz, Sigrid, coś, czego nie było wcale...
Policzki dziewczynki zalała krew, a oczy opadły na ziemię.
— Nie zaszkodziłoby zresztą, — dodała po chwili Hansina — byś na czas pewien poszła z domu. Oduczyłabyś się walać sukienek i gadać szkaradne słowa.
Małej przypomniało to karę więzienia, zaczerwieniona jeszcze bardziej, podszedłszy wolnym krokiem do stołeczka pod oknem, siadła w pokorze.
Przez czas pewien trwała cisza. Słychać było tylko uderzanie much o szyby z zewnątrz i szelest szczotki Abelony w kuchni.
— Mamo! — ozwała się znów cicho Sigrid. — A gdybym już nigdy nie walała sukienek, ani nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym wtedy jechać do Kopenhagi?
Hansina nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Czyż tak bardzo tęsknisz za ową panią?
— Bardzo! zawołała. — Ona była taka piękna! Prawda mamo?
— Prawda... — przyznała.
— Mamo! Gdybym nigdy nie walała sukienek i nigdy nie mówiła brzydkich słów, czy mogłabym, gdy dorosnę, zostać taką śliczną panią? Powiedz mamo!
Hansina milczała chwilę.
— O, pewnie... mogłabyś... — odrzekła wreszcie zadumana.

Emanuel odczuwał w czasach ostatnich coraz to większą potrzebę samotności, zszedł tedy z drogi bitej i ruszył ścieżkami i miedzami pól, w kierunku bagien. Na uboczu leżące osiedle najbiedniejszej ludności gminy było środowiskiem stałego niepokoju i przedmiotem jego troski. Mimo ofiar osobistych i tego, co zdziałał przy pomocy zarządu gminnego, nic się tu jakoś nie zmieniło na lepsze. Daremne były siedmioletnie wysiłki obudzenia w tych nieszczęsnych mieszkańcach walących się lepianek z gliny jakichkolwiek uczuć ludzkich, czy godności człowieczej. Przeciwnie, szło tu coraz to gorzej i nigdy może nie uskarżano się tak jak teraz na kradzieże nocne po polach i blicharniach płótna, dokonywane przez ową ludność z nad bagien, której ani dobre słowo, ani zapłata nie mogły skłonić do pracy.
Emanuel kroczył zwolna, tak zatopiony w myślach, że drgnął, ujrzawszy w pewnej odległości przed sobą jakiegoś człowieka, a niepokój nie znikł, gdy poznał skulonego jak zawsze, nienaturalnego, długonogiego tkacza Hansena.
Niedowierzał mu od pierwszej zaraz chwili, a zgoła przeciwna, szczera i otwarta dusza jego znieść nie mogła dziwnej skrytości i podstępności tego człowieka. Zwłaszcza w czasach ostatnich czuł się wobec niego niepewnym. Pewny był, że Hansen zamierza go wprost zaatakować osobiście, nie mógł atoli wydobyć na światło, co przed nim skrywa.
Pozdrowili się bez słowa uściśnieniem ręki i przystanęli, każdy po innej stronie drogi.
— Cóż tam nowego? — spytał Emanuel, by coś wogóle powiedzieć.
— Ano zawsze coś się dzieje! — zauważył tkacz, którego wielkie, czerwone ręce tkwiły jak zwykle w ciasnych, ceratowych manszetach. Spojrzał po polach i dodał: — Tylko nie zawsze dobrze się dzieje...
Z tonu tych słów wywnioskował Emanuel, że tkacz ma jakąś hiobową wieść.
— Mogę cię zresztą kawałek podprowadzić! — powiedział Hansen. — Nie spieszno mi dzisiaj wcale.
Szli milcząc, a wreszcie tkacz podjął znowu:
— Nie spodziewałem się, że cię spotkam tak daleko od domu, Emanuelu. Widziałem przed chwilą wózek doktora Hassinga, jadący w stronę Vejlby, a niema, o ile wiem, nikogo chorego u nas.... hm.... hm...
Emanuel zmilczał. Nie po raz to pierwszy musiał słuchać kpinek z powodu swej bytności u Hassingów.
— To wcale obrotny człowiek, na swój oczywiście sposób, ten Hassing... ot tak, z pozoru przynajmniej... nieprawdaż? — sondował dalej z niewinną miną tkacz.
— A tak... tak... — mruknął z roztargnieniem Emanuel.
— Nie pojmuję tylko jego zacofanych przekonań politycznych... to dziwne!
— Doktor Hassing nie zajmuje się polityką, o ile wiem... — odparł Emanuel.
— No tak, nie mówię przecież... Ludzie powiadają, że używa świata póki służą lata... także słyszałem, jak tam jest w jego domu... pono wielka wystawność i ciągłe rozrywki... ciągłe drażnienie nerwów. Muszą tam też wieść zgoła lekkomyślne i bezbożne rozmowy...
Emanuel przestał słuchać. Idąc w milczeniu, zadumał się ponownie nad bezgraniczną nędzą i upadkiem mieszkańców lepianek nadbagiennych, a przyszło mu też na myśl, że obok siebie ma właśnie człowieka, który wyszedł z bagna upodlenia. Tkacz Hansen urodził się w takiej lepiance, ojciec jego był świniopasem w dobrach rycerskich Tryggerlöse, w parafji westerbijskiej, a on sam w młodych latach pasł owce właściciela. Nie rozwodził się nigdy szeroko, ile razy byłą mowa o tych czasach, ale powszechnie twierdzono, że był świadkiem obicia kijem ojca swego przez chlebodawcę i że to wydarzenie pozostawiło ślad głęboki w jego umyśle, oraz zadecydowało o całem dalszem życiu.
Emanuel doznał wielkiego bólu w sercu, wspomniawszy, ile dla rozwoju duchowego zaczerpnęło to dziecko niedoli, nie z dzieła miłości, ale z aktu brutalnej przemocy.
Z myśli tych wyrwał go tkacz, który stanął i powiedział:
— Wiesz zapewne już, że się przyznał?
— Co? Kto się przyznał... do czego? — spytał Emanuel zmieszany.
— Oczywiście wójt! O kimże innym myślisz? — rzekł Hansen nastawiając uszu.
— Do czego się przyznał wójt? Mów, nie rozumiem ni słowa.
— Przyznał się wreszcie, że żył w nieczystości. Kilku z nas miało już dawno podejrzenie, ale trudno nam było uwierzyć, by tak dalece zapomniał o tem, co Bóg powiada o wszeteczeństwie, człowiek stojący na czele chrześcijańskiej gminy, oraz przywódca postępowego stronnictwa politycznego. To też poszliśmy doń w kilku dziś rano i zażądaliśmy, by się oczyścił z zarzutu. Wówczas przyznał, że od czasu śmierci żony żyje nielegalnie z grubą Sidsą.
— To chyba niemożliwe, co powiadasz! — zawołał Emanuel. Pobladł śmiertelnie, a ziemia zachwiała mu się pod nogami, tak że chwycił mocno laskę.
— Wszyscy tem jesteśmy oburzeni i sądzę, że należy zwołać co prędzej radę gminną, by sprawę poddać rozwadze. Chciałem wstąpić na wieczór do ciebie, by obmyślić sposób zmycia z gminy tej plamy.
Emanuelowi wydało się, że w słowach tkacza tętni skryta radość, wywołana bliskim upadkiem wójta. To też powiedział:
— Dziwi mnie jednak, że ty właśnie tak gorliwie zajmujesz się tem, Jensie Hansenie. Wszakże twojem to było wyłącznie dziełem, że Hans Jensen został pierwszą osobą w gminie. Pamiętasz chyba, że wielu z nas miało wątpliwości... bo przeszłość jego nie była bez plamy. Powiedziałeś wówczas, by na to nie zważać, że jest to człowiek najodpowiedniejszy i tem nas uspokoiłeś. Jeśli nastąpiła pomyłka, to w pierwszej linji sam za to odpowiadasz.
— Nie przeczę wcal — rzekł tkacz, uśmiechając się szeroko — że popierałem Hansa Jensena i dziś jeszcze twierdzę, że był on najodpowiedniejszym człowiekiem dla ówczesnej polityki naszej. Każdy woźnica dobry, gdy idzie o to by wjechać w rów, teraz atoli mamy zadanie wydobycia wozu na drogę.
— Ano, rób, co uważasz sam za stosowne! — rzekł Emanuel, podając mu dłoń na pożegnanie. Chciał się pozbyć tego człowieka i zostać sam, by rozważyć wstrząsającą wieść, jaką otrzymał. Sprawdziło się tedy jego przeczucie, że nadciąga burza. Złe nadchodziły czasy. Teraz musiało się okazać, czy dzieło, jakiego dokonał w tej gminie ku chwale boskiej, wytrzyma próbę, czy też w proch się rozpadnie.
Nie, nie chciał wątpić! Bóg zesłał burzę nie dla zniszczenia, lecz by oczyścić z wad i błędów, to co zbudował w mozole.
— Kogo Bóg miłuje, tego chłosta!

Wieść otrzymana od tkacza wzburzyła Emanuela do tego stopnia, tyle mu dała do myślenia i taką napełniła troską, że dnia tego zaniechał odwiedzin w osiedlu nędzarzy i poszedł tam dopiero nazajutrz.
Kroczył i teraz niespokojny i trwożny ścieżkami polnemi. Wiadomość o przyznaniu się wójta poszła jak wiatr po gminie i wywarła wielkie wrażenie. Najbardziej oburzeni byli ci właśnie, którzy o wszystkiem dobrze wiedzieli, mianowicie Skibberupacy. Tkacz doskonale wszystko urządził, zanim zapalił ową minę. Dawna nienawiść Skibberupu i Vejlby, przygasła chwilowo skutkiem wspólnej walki politycznej, rozgorzała z większą jeszcze niż przedtem za żartością. Wojowniczy Skibberupacy wystąpili z zarzutem, że Vejlbjanie zagarnęli całą władzę w gminie i nastawali w pierwszej linji na usunięcie wójta ze stanowiska. Dnia następnego miało się odbyć posiedzenie rady gminnej, a tkacz zapowiedział nowe rewelacje.
Emanuel dotarł do tak zwanych „Lisich Wzgórz,“ które to krągłe wzniesienia stanowiły granicę równi, poza niemi zaś grunt opadał coraz to niżej ku moczarzyskom. Stanął z kijem na plecach, zadumany, i zapatrzył się w moczary i zieloną roztocz łąk gminy kyndlöskiej, w jej szeroki strumień, pokryty młynami, oraz grupy małych domostw. Doznał na chwilę ukojenia, spoglądając na krajobraz, który mu się wydał zjawą spokoju i cichego szczęścia, mimo że chmury groźne wisiały nisko nad ziemią. Widział wieś Kyndlöse, krętą, wiodącą do niej drogę, którą szedł onego wieczoru z panną Ranghildą, a nawet ujrzał, z pewnem biciem serca, szczyt willi doktora, wykwintnej, odosobnionej i otoczonej dużym ogrodem.
Dziwiło go nawet potrochu, że nie spotkał już ni razu panny Ranghildy, chociaż musiała jeszcze przebywać w tych stronach. Wiedział, iż jeździła często z doktorem, gdy składał wizyty pacjentom, a nie czynił nic, by jej unikać. Nie uświadamiał sobie dobrze, ale motywem ubocznym tej wędrówki aż do osiedla biedaków był fakt, że droga jezdna do Kydlöse szła łukiem obok „Lisich Wzgórz.“
W dali, ponad wielkim wieńcem borów niebo było czyste i jasne. Wznosiły się jeno tu i owdzie pionowe, słońcem przelśnione góry chmur, wstępując na horyzont, lub zapadając zań zwolna. Patrzył powolny urokowi, który go ogarniał, bo chciał uwolnić się od trosk i pomarzyć chwilę, nie myśląc konkretnie. Wydało mu się, że widzi występujące z otchłani łyskliwe królestwo piękna, które po chwili nikło z powrotem. Jakieś wabne postaci jawiły mu się, to znów bladły, czasem też wołały, jak we śnie, dalekie głosy, zapadające po chwili w ciszę. Pocóż smutek, mówiły mu. Czemuż nużyć się ciągnieniem ciężaru innych ludzi. Rzuć kij pielgrzymi i chodź tu do nas, gdzie radość, wysoko, pośród chmur, króluje, podczas gdy smutek kryje się po ciemnych grotach nizinnych. Chodź tu, gdzie życie jest uroczystą ciszą, szmerem źródeł i tańcem po zieleni łąk...
Ocknął się nagle, a marzenia były tak lotne, że znikły mu z pamięci w momencie nawrotu rzeczywistości. Zostało po nich jeno uczucie większego ucisku na piersi, gdy szedł wolnym krokiem ku chatom na bagnach.
Stały po obu stronach koryta wyschłego dawno potoku, a były to nory lepione z błota, krzywe i podpierające się wzajem przed upadkiem, to znów przysiadłe blisko siebie, dumające nad swym losem. Dzieląca je przestrzeń zapełniona była gruzem, słomą zbutwiałą i skorupami naczyń. Ni jeden dom nie miał jasnych, czystych szyb, każdy zaś świecił wielkiemi dziurami w zapadłej strzesze.
Emanuel zbliżył się do stojącej na skraju lepianki, o rozdętych bokach z dwoma maleńkiemi okienkami, które wyzierały z pod krzywego szczytu, niby para złośliwych oczu. Przed chatą stał pochylony, wysoki starzec i rąbał chróst siekierą.
Gdy podszedł bliżej, rzucił mu się do nóg mały, zajadły pies, zataczając koła, pokazując zęby i szczekając jak opętany. Emanuel nie uderzył jeszcze w życiu zwierzęcia, to też przez chwilę stał w miejscu, nie mogąc postąpić naprzód.
Starzec, rąbiący trzaski, widział go doskonale, musiał też słyszeć szczekanie psa, mimo to nie przywołał go do siebie i nie przerywał zajęcia swego.
— Czy to twój pies, Ole Soeren? — zawołał wreszcie Emanuel głosem dość oburzonym.
— Nie! — odburknął starzec, rąbiąc dalej i nie patrząc nań nawet. — Ja sam jestem pies! — dodał po chwili.
— W tej samej chwili ukazała się w drzwiach chaty ciężarna kobieta, zaledwo jednak spostrzegła Emanuela, zawróciła natychmiast w głąb mieszkania. Rozgorzała nagle wielka krzątanina, słychać było szeptanie, oraz brzęk naczyń. Jednocześnie wyjrzały z innych chat spłoszone postaci, a nieczesane głowy wyjrzały z poza węgłów domostw.
Emanuel uwolnił się wreszcie ciosem kija od napastującego go zwierzęcia i wszedł do chaty.
Już w małej, niskiej sionce, gdzie musiał iść pochylony, by nie uderzyć głową o okrytą pajęczyną powałę, uczuł silny odór wódki oraz zbutwiałej słomy i ludzkiego potu. Zapukał do drzwi i znalazł się w półciemnej stancji, gdzie był stół o spuszczanych klapach, łóżko służące jednocześnie za ławę i kilka stołków ceglasto malowanych.
Była to lepianka Svenda-piwki i Piotra-gorzałki. Mimo, że Svend był żonaty i miał kilkoro dzieci, a Piotr był kawalerem, żyli tu dwaj nierozłączni przyjaciele przez długie lata, w jednej izbie i przy jednym stole. Jak głosiła opinja, przyjaźń ich sięgała nawet znacznie dalej, a ślady wymowne tego faktu nosiły na sobie dzieci.
Gdy Emanuel wszedł, podniósł się z ławy mały, łysy, nalany Svend, posiadający nad okiem narośl wielkości pięści. Przekrzywił głowę, prawą rękę przycisnął sztywno do piersi, zrobił żałośliwą minę i zbliżywszy się powitał gościa. Jednocześnie żona jego wybiegła poza plecami Emanuela z sagankiem na kawę, skrytym pod fartuch.
— A to dopiero miła niespodzianka! — zawołał, podając mu lewą dłoń. — Nie przypuszczalibyśmy nigdy, by pan pastor, chciałem powiedzieć,... by Emanuel raczył nas odwiedzić. A właśnie się dobrze zdarza, bo potrzeba nam słów otuchy, jako że nas Pan doświadcza srodze...
Przerwał mu Emanuel, który oszołomiony zaduchem izby siadł odrazu na jednym ze stołków.
— Pomówmyż raz rozsądnie, Svend! Doszły mnie złe wieści o tobie i Piotrze. Podobno nie chcecie pracować przy żniwach?
Svend siadł na ławie, wykrzywił się żałośnie i zaczął, dotykając ostrożnie prawej ręki, tak sztywnej, jakby ją ściskała niewidzialna opaska.
— Bóg świadkiem mnie, biednemu grzesznikowi, że nikt nade mnie nie brałby się ochotniej do pracy, najcięższej nawet. Cóż ma jednak począć biedny kaleka, gdy go chwyci reumatyzm, tak że całą noc krzyczy i jęczy z bólu, gorzej niż kobieta w połogu. Zaręczami... zaręczam, że jest to rzecz straszna dla biednego człowieka, który musi utrzymywać rodzinę...
— Tak źle nie jest chyba jeszcze, Svend! — przerwał mu Emanuel, ostro nań patrząc. — Jakoś ci nie przeszkadzał przed kilku dniami reumatyzm w bójce szynkownianej w Vejlby, o czem mi doniesiono. Piotr był tam również. Ale gdzież jest Piotr?
Obleśne spojrzenie Svenda prześliznęło się w stronę alkowy, gdzie leżał w słomie na grzbiecie Piotr-gorzałka i spał. Nie było zeń widać nic prócz zlepionych włosów i bladej twarzy, pośród której sterczał ciemno-szafirowy, świecący, krostowaty nos, podobny do przejrzałej śliwki.
— Cóż to znaczy? — spytał Emanuel, czując się coraz gorzej w brudzie i półmroku izby. — Czy Piotr zachorował?
— Tak! Lamie go strasznie w głowie i ma dreszcze. Nachodzi go to często znienacka. Siedzi czasem spokojnie, aż tu nagle zaczynają mu kłapać zęby i całe ciało drży okropnie... Patrzyć na to wprost niesposób...
Ale Emanuel nie uległ oszustwu. W ostatnich czasach bystrym stał się aż do podejrzliwości. Zauważył też zaraz, że na łóżku nie spoczywa pacjent, ale człowiek do nieprzytomności pijany, niezdolny otrząsnąć bezwładu i podnieść powiek.
Wstał oburzony do żywego i rzekł, drżąc z gniewu:
— Posłuchajcież oba, co wam powiem! Strzeżcie się od tej pory i nasza bowiem cierpliwość ma swe granice, a jeśli dalej będziecie jej nadużywać jak w czasach ostatnich, to może się urwać wszystko i skończycie obaj w publicznym domu ubogich. Rozumiesz mnie, Svend?
Nagle znikł z twarzy Svenda słodki wyraz, wielka narośl nasunęła się głębiej na oko, a usta rozszerzył złośliwy uśmiech.
— No, do tego chyba nie dojdzie! — powiedział zuchwale, pocierając dalej z nawyku prawe ramię. — Wiecie chyba dobrze, do czego użyć możecie nas, biedaków!
— Cóż to znaczy? Nie rozumiem! — spytał Emanuel.
— Co znaczy? Hm... tak głupi nie jestem, bym nie wiedział, co się dzieje z ludźmi oddanymi do przytułku. Oto tracą prawo głosowania... tak mi powiadano... i tak też pewnie jest...
— Prawda! Ale do czegóż zmierzasz, Svend?
— Ano, zdaje mi się, że wam nasze głosy przydać się nieraz mogą i dlatego to nawet tak się o nas troszczycie... tak zabiegacie... hm... prawda? Wiecie też, że w dniu wyborów nędzarz tyle wart co udzielny baron! Ha, ha... dobrzeście to sobie wykalkulowali!
Emanuel osłupiał.
Dla Tak sobie więc wytłumaczyli ci ludzie wielkie dzieło miłosierdzia, stworzone przez gminę! takich to ludzi strwonił cały zasób miłości, tym potworom złożył w ofierze dobrobyt własny, tak że stał właśnie u progu niedostatku.
Zbladł śmiertelnie. Precz! Precz stąd! krzyczało w nim. Zdawało mu się, że oczy zapadają w głąb czaszki. Niezdolny panować dłużej nad sobą, porwał kapelusz i wybiegł z chałupy.
Niedaleko jednak odszedł, przystanął, westchnął, przyłożył dłoń do pałającego czoła i wyszeptał do siebie:
— Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni!
Jakże mógł zapomnieć tych słów pańskich? Znowu nie tak postąpił, jak wypada ludziom wstępującym w ślady Chrystusa! Nie mógł pojąć, co się z nim w tym czasie stało.
Nagle drgnął. Ujrzał zbliżający się doń drogą powóz, zaprzężony parą siwków, z woźnicą w liberji. Był to ekwipaż doktora Hassinga. Krew mu uderzyła do twarzy. Pewny był, że dostrzega poza ramieniem stangreta jasną główkę panny Ranghildy.
Gdy pojazd podjechał, okazało się jednak, że popełnił omyłkę. Na szerokiem siedzeniu spoczywał sam jeno doktór, okryty płaszczem gumowym, z cygarem w ręku.
— Witam pana, drogi pastorze! — rzekł, zatrzymując powóz i wyciągając doń z pod płaszcza rękę w rękawiczce. — Co u pana słychać? Oczywiście tkwisz pan w żniwach po uszy. Mam nadzieję, że pan umiesz pływać, bo w czasie jak obecny, trudno nie zamoczyć nóg.
— Tak! To nie łatwe żniwa... — powiedział nieprzytomnie Emanuel. — Był pan u chorego, doktorze?
— Tak. Jest tu w pobliżu złamana noga, ale nic groźnego... Ach prawda... byłbym zapomniał... mam dla pana, pastorze, pozdrowienie, a raczej pożegnanie od panny Tönnesen. Wyjechała przed tygodniem.
— Tak? Panna Tönnesen wyjechała? — spytał z nienaturalnem ożywieniem Emanuel.
— Miała zostać nieco dłużej, ale sądzę, zatęskniła do miasta. Nagle zaczęło jej być pilno. Pan wie, że ona nie lubi „paść się na polu.“ Ale jeszcze coś! Oto pozyskałeś pan w moim domu prozelitkę,... mianowicie młodą kuzynkę mojej żony... Wszak pan ją pamiętasz? Ostatnia bytność u pana zbudowała ją wielce. Pewnie widujesz ją pan w niedzielę w kościołach swych?...
— Tak... tak... to jest właśnie najszczególniejsze... — rzekł Emanuel, nie słysząc ostatnich słów lekarza i nie wiedząc zgoła, co mówi.
— Tedy żegnam pana, drogi pastorze, i życzę szczęśliwej zwózki zboża pod dach!
Dał znak stangretowi i odjechał.
Gdy się doktór Hassing znalazł w domu, opowiedział żonie, że spotkał Emanuela i że wieść o wyjeździe panny Ranghildy uczyniła na nim silne wrażenie.
— Czyśmy tylko nie popełnili nieostrożności, sprowadzając tych dwoje ludzi napowrót z sobą? — rzekła pani Hassing. — Jużem nad tem dumała. Ranghilda była w dniach ostatnich tak nerwowa... przytem ten nagły wyjazd...
Chciała coś dodać jeszcze, ale w tej chwili zjawiła się Gerda, zmierzająca do ogrodu. Była ubrana czarno, miała na piersiach duży, dżetowy krzyż i czarno oprawną książkę w ręku.
— Nie wiem też, czy nie powinniśmy sobie robić wyrzutów z powodu tej dziewczyny! — zauważył doktor Hassing frasobliwie, gdy Gerda wyszła. — Jest dziedzicznie obciążona ekscentrycznością. Czy wiesz, że poleciła frachciarzowi Soerenowi, by jej dostarczył fotografję pastora Hansteda?
— Ej, to minie! — powiedziała pani Hassing. — W tym wieku dziewczyna chce raz zostać zakonnicą, a dnia następnego iść do cyrku. Znam to z własnego doświadczenia...
— Jesteś przecież jej ciotką, Ludwiko.

Emanuel udał się wolnym krokiem do domu, nie zdając sobie sprawy, że chmury zasnuły całe niebo i pada rzęsisty deszcz.
W sieni usłyszał dochodzące z sypialni głosy Hansiny i dzieci. Zatrzymał się niepewny co czynić, potem zawrócił od drzwi i przeszedł do prawie pustej komory, po drugiej stronie przedpokoju.
Tu stanął u okna i wbił oczy w ogród, objęty już mrokiem.
Nie mógł się już łudzić co do swego stanu. Poczucie pustki, jakie go ogarnęło na wieść o wyjeździe Ranghildy, świadczyło, jak bardzo obchodziła go jej obecność. Nie chciał przyznać, by miała nań jakiś wpływ osobisty, nie miał sobie pod tym względem, jak sądził, nic do wyrzucenia. Ale uległ atmosferze, jaką przywiozła, dał się wciągnąć w zaczarowane koło złudy i doznał oszołomienia. Boże wielki, jakże mógł być tak słabym?
Sam nie wiedział, jak długo stał zapatrzony w ciemń ogrodu. Nagle Hansina otwarła drzwi od sieni.
— Czemuż tu stoisz? — spytała po chwili patrzenia nań w milczeniu.
Drgnął nerwowo. Nie słyszał jej kroków.
— Co, jak... gdzie? A, to ty? — bąknął zmieszany.
— Przez chwilę stała bez słowa.
— Soeren powiedział, żeś wrócił — rzekła wkońcu. — Szukaliśmy cię wszędzie! Czemuż nie przyjdziesz na wieczerzę? Kasza stygnie.
Emanuel usiłował przeniknąć ciemń izby spojrzeniem. Usłyszał, że silny zawsze i pewny głos żony brzmi inaczej jakoś.
— Zaraz przyjdę, — mruknął musiałem rozważyć pewną rzecz.
Czekała jeszcze chwilę z dłonią na klamce, jakby czekając, że coś doda jeszcze. Potem wyszła powoli.
Stojąc już w progu powiedziała, nie oglądając się:
— Czyś się widział z doktorem? Był podobno dziś popołudniu we wsi.
— Z doktorem? Tak... tak... Ale któż ci to mógł powiedzieć?
— Tak sama sobie wyobraziłam... — odparła i wyszła, zamykając cicho za sobą drzwi.
Emanuel stał dalej w miejscu, zapatrzony w zamknięte drzwi. Potem skinął głową i wargi mu zadrżały. Biedna Hansina! Zauważył istotnie pewną w niej zmianę w czasach ostatnich, chciała mu się zwierzyć, a jednocześnie unikała zbliżenia. Teraz zrozumiał wszystko.
Serce mu się zakrwawiło, gdy pomyślał, ile wycierpieć musiała w tych dniach. Droga, kochana Hansina! Milcząc cierpliwie, patrzyła, jak walczył z sobą w ostatnich kilku tygodniach, tocząc bój decydujący i stanowczy z dziedzictwem ojcowskiem krwi swojej, na ostatnią wystawiony próbę przed chwilą oswobodzenia!.
Ach... jakże pewny był zwycięstwa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.