Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga druga/Część trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

Pewnego lipcowego popołudnia szli Emanueli Hansina drogą od strony skibberupskiego kościoła nad fiordem, gdzie byli w celu złożenia świeżego wianka na grobie chłopca. Szli w milczeniu, każde innym brzegiem drogi. Emanuel miał jasny, sukienny surdut z długiemi połami, a Hansina czepiec kościelny, oraz czarny szal, który przytrzymywała na piersiach brunatnemi, nieco kościstemi już rękami. Słońce przypiekało mocno, na niebie nie było ni jednej chmurki, a ziemię pokrywała gruba warstwa kurzu, tak że kroczyli jakby pośród mgły mącznego pyłu, wzbitego w górę stąpaniem.
Gdy dotarli na szczyt wzgórza, Emanuel zatrzymał się pod lichą chałupiną, od której padało trochę cienia, i trzymając laskę i kapelusz w rękach założonych na plecy, utonął na długo spojrzeniem w krajobrazie. Roślinność była w pełni rozwoju, wszędzie po polach rosło wszystko i dojrzewało, a gdzie okiem sięgnąć, słały się zielone i żółtawe fale bezkreśnego jakby morza zbóż, kołyszące na sobie, zda się, poświatę słoneczną.
— Co za uroczy widok! — powiedział wkońcu takim tonem, jakby się bał coś spłoszyć słowy swemi Wydaje mi się, że czuję w powietrzu wiew mocarny ziemi! Słuchaj, jak śpiewa skowronek tam, ponad łanem żyta Nielsa Jensena. Popadam zawsze w przedziwnie uroczysty nastrój, gdy nadchodzi pora żniw. Przejmuje mnie nawskroś widok dojrzewającego nagle, w oczach, tego, co jest wynikiem i owocem długiej walki i całorocznego trudu. Zagadkowa jest, zaiste, wielce owa przedziwna, mocarna siła przyrody, która nam się w tej porze objawia. Czasem bywa zima zbyt mroźna, za to nadmiernie sucha, albo wilgotna, a jednak mimo to dojrzewa zboże, z roku na rok w tym samym czasie, rzec można, w tym samym dniu. Każdy gatunek ma nawet swój ściśle określony dzień...! Wszak pamiętasz, Hansino, jakeśmy się wszyscy z wiosną uskarżali na przymrozki nocne, mające zniszczyć młode pędy. Potem narzekaliśmy na suszę, wkońcu zaś na nadmiar deszczu. A mimo wszystko zboże wyrosło prześlicznie i drwi z naszej mądrości i trosk bezcelowych.
Umilkł na chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Wszystko to daje nam, ludziom, poważną naukę... — umilkł ponownie i dodał. — Muszę to wziąć za temat do niedzielnego kazania. W drobnym szczególe tym przejawia się system gospodarczy natury i kryje wiekuista prawda, którą poznać winniśmy i zwłaszcza w czasach obecnych przyswoić sobie koniecznie!
Ruszył dalej, ale stawał ciągle, przy co drugim niemal łanie, zachwycając się bujnością jego i bogactwem. Na głowie miał słomiany kapelusz, wciśnięty głęboko na czoło, a to dla ochrony oczu, niebardzo znoszących w czasach ostatnich jaskrawe światło słońca.
Hansina szła, krocząc po drugiej stronie drogi, cierpliwie, mimo ciągłego zatrzymywania się, a gdy mówił, słuchała uważnie i patrzyła nań badawczo. Milczała, aż do chwili kiedy Emanuel zmienił nagle ton i popadł w melancholijne spostrzeżenia, porównując własne plony z urodzajem widnym naokół.
Matka twoja ma słuszność! — powiedział. — Musimy się wziąć ostro do roboty.
— Nie jest tak znowu źle! — zauważyła z otuchą Hansina, a słowa brzmiały dziwnie jakoś w jej ustach i wydawały się nie całkiem szczere. — Żyto wygląda wcale dobrze. A zresztą tyle miałeś różnych spraw w latach ostatnich... tyle ci czasu zabrała polityka... Sądzę, że w przyszłości zaznamy trochę więcej spokoju... Nie zaszkodzi nam to wcale... nieprawdaż?
Puścił, jak zawsze, mimo uszu połowę jej słów, snując własne jeno myśli. Po chwili rzekł:
— Możeby było dobrze w przyszłym roku zmienić sposób uprawy.
Znowu zamilkł i kroczył z oczyma w ziemię utkwionemi.
Szli środkiem dwu murów zbożowych wysokości człowieka, ponad któremi latały w słońcu motyle, podobne ruchomym kwiatom bratków, a po dobrej chwili znaleźli się u stóp wzgórza, skąd wiodła przez łąki ścieżka do Skibberupu. Hansina stanęła i rzekła:
— Wstąpię na chwilę do rodziców. Może pójdziesz ze mną. Czekają na nas już dość dawno.
— W tej chwili nie mogę... nie mogę! — odparł. — Mam przemyśleć właśnie rzecz bardzo ważną. Ale pozdrów ode mnie staruszków i powiedz, że w ciągu tygodnia wpadnę do nich. Słuchajno! — zawołał za nią, gdy odeszła spory kawałek. — Jeśli nie zapomnisz, powiedz ojcu, że pamiętam o pożyczonem mi wiosną na siew życie. Zwrócę zaraz, gdy tylko pierwsze snopy zbiorę.
Hansina zastała w domu samego tylko ojca. Ubrany w pasiastą, czarno-białą koszulę i czapkę futrzaną, naciśniętą na konopiastą czuprynę, siedział starzec w fotelu i spał, a wokół niego wirowały roje much, które za pojawieniem się Hansiny z brzękiem pierzchły na wszystkie strony.
— To ty, Hansino? — spytał, podnosząc wysoko białe, krzaczaste brwi oślepłych oczu. — Jakto, sama przybywasz, a gdzież Emanuel?
— Kazał pozdrowić i powiedzieć, że przyjdzie w tym tygodniu powiedziała.
— A, tak! Dobrze, dobrze, matka zaraz wróci, poszła tylko do Soerensenów pożyczyć gazety. Ma tam być wspaniała mowa Baerrego. Czy Emanuel nie wspominał o tem?
— Nie. Zdaje mi się, że nie czytał jeszcze dziś gazety.
— Dał im podobno dobrze po głowie ten Baerre. Tak być powinno... zasłużyli sobie na to ci... bandyci... tak ich zowię, bo czemże są innem jak nie bandytami i rabusiami! Powiedziałem wszakże swego czasu... pamiętasz, Hansino?.... Czy ma wrócić pańszczyzna? Czy my, chłopi mamy być znowu bydłem w pańskich dobrach?
Podniósł się z trudem i przy pomocy kija, szurgając ciężko nogami, postąpił kilka kroków. Hansina zdjęła szal i, siadłszy przy oknie, przestała zwracać uwagę na słowa rozgoryczonego starca. Milcząc patrzyła w głąb cienistego ogrodu, gdzie snuły się po trawie i ścieżkach krągłe, jednostajne plamy słońca, a kury chodziły i podgrzebywały gorliwie krzaki agrestu, zupełnie jak wówczas, kiedy to za panieńskich czasów spędzała na tem samem miejscu długie godziny, snując złote marzenia przyszłości.
Wspomniała przeszłość i pierwszy rok zamęźcia, gdy żyli z Emanuelem samotni i sobie tylko oddani, a każdy dzień był im nowem objawieniem wielkiego, nienazwanego szczęścia. Wspomniała spokojne wieczory tej właśnie zimy, kiedy siadywali razem w kręgu światła lampy, a Emanuel czytał jej, albo opowiadał o swych walkach i przejściach duchowych w młodości. Bezpośrednio po śmierci syna, Emanuel zapragnął jakby powrócić do spokojnego trybu życia i do przyjacielskiego obcowania z żoną. Ale niebawem spostrzegła Hansina, że myśli jego kroczą odmienną zgoła drogą. Czuła to z dniem każdym wyraźniej, nie wiedziała, dokąd zmierza, ale nie mogła nie dostrzec, że utraciła dawne zaufanie męża. Zdawała sobie sprawę z własnej niemocy przeciwdziałania przygnębieniu, jakie go ogarnęło, a jednocześnie trapiło ją przypuszczenie, że coś przed nią ukrywa i że odczuwa jakiś brak, do którego przyznać się wstydzi, albo może nie uświadamia go sobie wyraźnie. Budziła się zwolna tęsknota za życiem i ludźmi, których porzucił, po części także dla niej.
Elza wetknęła wielką swą głowę przez uchylone drzwi kuchni i zawołała:
— A, to ty, Hansino! Czekaliśmy na was! A gdzież Emanuel?
— Nie ma dziś czasu, — odparła — przysyła pozdrowienie, a przyjdzie w ciągu tego tygodnia.
Twarz staruszki przybrała surowy wyraz i znikła po chwili w drzwiach. Po kilku minutach stukania glinianemi miskami odezwała się z kuchni:
— Dziwne, że Emanuel w czasach ostatnich tak jest zajęty, iż nie ma czasu odwiedzić dwojga staruchów. To dziwne i śmieszne, poprostu.
Hansina nie odpowiedziała. Wiedziała, że pomiędzy mężem a matką istnieje od niedawna niejakie rozdwojenie, albowiem, zdaniem Elzy, Emanuel zaniedbał gospodarstwo, zdając się we wszystkiem na parobków.
— Gazeta... gdzież gazeta... matko? wołał niecierpliwie Anders Jörgen, który dowlókł się tymczasem z powrotem do fotelu.
— Zaraz przyjdę! — odparła. — Muszę tylko zanieść mleka cielętom.
Po chwili ukazała się w drzwiach, opasując grubą swą postać wielkim fartuchem.
— Ano, czytaj! zawołał rozpromieniony starzec, pochwyciwszy uchem szelest papieru. — Dał im pewnie dobrze po głowie! O, ten Baerre to mistrz...! On jest tego samego co ja zdania... wszakże pamiętacie... Czy ma znowu wrócić pań...
— Dosyć stary, cicho bądź! — przerwała mu Elza, włożyła na nos stare, zaśniedziałe okulary męża i zaczęła nosowym nieco głosem czytać sześcioszpaltowy artykuł pod tytułem: Mowa naszego przywódcy na zebraniu w Vemmeloev.

Eman manuel kroczył tymczasem dalej drogą w kierunku Vejlby. Ale nie zmierzał prosto do domu, tylko kołując polami szedł ku pustym rozłogom na północ od wsi leżącym, gdzie się chronił tak często w początkach swej działalności duszpasterskiej. Cisza i osamotnienie tych miejsc zaczęły nań w czasach ostatnich wywierać znowu pierwotny, pociągający urok. Chciał tutaj w spokoju rozważyć mnóstwo spraw, które mu się nasunęły niedawno. Wędrując tam i z powrotem przez kilka godzin po jednej ścieżce, dumał często nad dziwnym, wprost obojętnym spokojem, z jakim przyjaciele jego i wszyscy chłopi kraju przyjęli dokonany zamach stanu, z jaką uległością poszli w kuratelę rządu, patrząc co dnia na deptanie nogami najświętszych praw swoich. Nawet człowiek taki jak cieśla Nielsen., którego wybuchy przejmowały nieraz zgrozą, gdy szło o naruszenie dumy i poczucie prawa, uśmiechał się teraz tylko pod wąsem i mawiał, że należy „jąć się obecnie innej taktyki.“ To samo powiedział Emanuelowi tkacz Hansen, przybywszy pewnego dnia o późnej godzinie. Przy tej sposobności objawił mu w zwykły swój, tajemniczy sposób po długiem kołowaniu, że wójt gminny nie stoi na wyżynie ważnej i odpowiedzialnej placówki, jaką zajmuje, a wkońcu dodał, że także prywatne stosunki wójta niegodne są człowieka, który chce być przywódcą wielkiej grupy uświadomionych, a chrześcijański światopogląd uznających ludzi. Emanuel nie zrozumiał wcale tych enuncjacyj i nie zależało mu wcale na ich zrozumieniu. Postanowił nie interesować się wcale polityką dnia bieżącego, która go wogóle niewiele zawsze obchodziła i o błahości, której był mocno przekonany. To co usłyszał, utwierdziło go jeno w dawnym poglądzie. Nie mogło przez to zgoła ucierpieć ziszczenie się królestwa boskiego na ziemi, owej gospodarki ducha, która musi się ucieleśniać w życiu ziemskiem mimo ustaw i mimo ich gwałcenia, podobnie jak ziarno w ziemi, które mimo mrozów zimowych i suszy letniej, czasu żniw podaje człowiekowi złote kłosy swoje.
Ale czas nie nadszedł jeszcze i nie wszystkie dzieci boże dojrzały do przyjęcia pełni miłości ojca swego. Emanuel nie był pewny, czy sam tego za życia doczeka, ale go to nie osmucało i nie odbierało mu otuchy. Świadomość sama, że toruje drogę pochodowi zwycięskiemu prawdy i sprawiedliwości była mu szczęściem. Radość i zapłata mieściła się w obietnicy nastania królestwa pokoju.
Co więcej, wbrew wszystkiemu, co się stało, nie chciał porzucać wiary, że właśnie tu, pośród rajsko zielonych równi, małej, zapoznanej i pogardzanej Danji, zajaśnieje światłość wiekuista i stąd rozszerzy się po świecie. Był pewny zupełnie, że Bóg błogosławi temu, tak dotkliwie uciskanemu przez wrogów i nękanemu wewnętrzną niezgodą krajowi, że go wychowuje zapomocą niedoli i przeciwności, podobnie jak to czynił ongiś z narodem żydowskim, w celu odwrócenia serca jego od wszystkiego co ziemskie i doczesne. Gdzież, w całym świecie żył lud tak potulny, tak przepojony skromnością i posłuszeństwem, jak niebieskooki naród duński? Czyż Bóg nie przemawiał już nieraz ustami powołanych mężów z tego właśnie narodu, jakich ludzkość od wieków nie znała? Wszakże nawet w ostatnich czasach potęga słowa, takiego naprzykład Grundtwiga, najgłuchszych nawet zmusiła do słuchania. Emanuel przeżywał czasem chwile, w których czuł, że Bóg i dla niego samego chowa jakąś misję. Marzenie, że zalicza się do takich wybrańców bożych, nie opuszczało go nigdy od czasu, kiedy siedząc na kolanach matki słuchał opowieści o starych prorokach izraelskich, których słowom Bóg błogosławił. Nie mógł się i teraz wyzbyć myśli, że Bóg, zabierając mu syna, poddał strasznej próbie jego wiarę i próba ta będzie ostateczną... Ach, jakże się jednak słabym okazał...!
Idąc tak w zamyśleniu, zaskoczony został nagle widokiem towarzystwa, złożonego z pięciu, czy sześciu osób, które ucztowało na białym obrusie, rozłożonym na wysokiej trawie, opodal drogi.
W tej właśnie chwili wstała młoda panienka, w półdługiej, białej sukience z błękitną szarfą i zabierała się do wygłoszenia mowy. Trzymała w jednej ręce wzniesiony kieliszek z winem, w drugiej zaś popielaty kapelusz męski, który podnosiła ku głowie i opuszczała znowu, z ukłonem, podczas gdy reszta towarzystwa, dwu panów i dwie damy bili oklaski uznania i śmiali się głośno. W trawie, za paniami leżała rękojeścią do góry, otwarta parasolka, zaś obok panów sterczała, zatknięta w ziemię laska z błękitnym kapeluszem damskim na rączce. Kilka kroków dalej stał w cieniu obciosanej wierzby powozik, zaprzężony w dwa małe, rosyjskiego pochodzenia siwki, a obok niego widniał stangret w aksamitnych spodniach i szarych kamaszach.
Emanuela przenikało zawsze drżenie, ile razy zetknął się niespodzianie z obcymi, ubranymi po miejsku ludźmi. I teraz więc odwrócił głowę, udając że nie dostrzega wcale ucztujących. Przechodząc, usłyszał jak panienka mówiła:
— Pozwólcież łaskawi, czcigodni państwo... że wychylę... wypiję... do dna ten kielich goryczy, ku czci... naszego... ukochanego gospodarza...
Nagle urwała, śmiech umilkł również.
Emanuel domyślił się, że go spostrzeżono, przeto założył na plecy ręce z laską i przeszedł mimo, starając się nie zmieniać, ni przyspieszać kroku.
Naraz wydało mu się, że go ktoś woła po nazwisku. Ale nie obrócił głowy, sądząc, że się przesłyszał. Cóż go mogli obchodzić ci ludzie?
Po chwili głos zawołał znowu, tym razem całkiem wyraźnie i wydał mu się dobrze znanym.
— Panie pastorze! Panie pastorze Hansted!
Obrócił się znagła, z wyzywającem spojrzeniem, i zobaczył, że zbliża się doń jakiś mężczyzna, czyniąc powitalne gesty. Słońce zaświeciło Emanuelowi teraz prosto w oczy, to też mógł ledwo dostrzec zarys postaci i ujrzał, że idący jest to dość barczysty, okazały mężczyzna z faworytami, o nienagannych manierach. Dopiero gdy stanął tuż przy nim i podał mu rękę ze sztuczną nieco uprzejmością, poznał doktora Hassinga.
— Przybywam do pana pastora jako poseł — rzekł lekarz, załatwiwszy się z powitaniem, i odsłonił w uśmiechu duże, białe zęby. — Tworzymy tam oto coś w rodzaju małego kółka familijnego, a damy moje radeby bardzo poznać i powitać pana. Czy uczynisz nam, panie pastorze, zaszczyt wypicia z nami kieliszka wina? Spotkasz pan też kogoś znajomego.
Emanuel miał zrazu wielką ochotę poprostu odmówić, nie nęciło go zwłaszcza wcale spotykanie znajomych. Ponieważ nie miał jednak wyraźnego powodu wymówki, a także nie chciał obrazić lekarza, który przez ciąg choroby chłopca okazał mu i Hansinie dużo współczucia, musiał, chcąc nie chcąc, zbliżyć się i przywitać.
Zebrani wokół obrusa śledzili tymczasem z żywem zaciekawieniem spotkanie obu mężczyzn, gdy zaś zobaczono, że idą przez trawę ku nim, damy ujęły parasolki i wstały, zaś młody mężczyzna w letniem ubraniu koloru melona zerwał się, ściągnął swe olbrzymie, ćwierćłokciowe manszety i stanął, oparty na swej spiralnie skręconej lasce, tuż poza panienką w pozycji tak wyzywającej, jakby ją chciał po rycersku bronić przed groźnem niebezpieczeństwem.
— Wybiję cię, Alfredzie, jeśli mnie będziesz ciągle podniecał do śmiechu! — szepnęła mu w chwili, gdy lekarz i Emanuel byli oddaleni zaledwo o dziesięć kroków.
— Ach!... — odparł, przysłaniając dłonią usta i pokręcając jasnego wąsika. — Na miły Bóg, wszakże jest to coś w rodzaju wołu jaskiniowego... to głos Pana nad Pany, dolatujący z głębi seminarjum...
— Cicho bądź! Słyszałeś?
— Pst!
W tej chwili zbliżyli się mężczyźni. Mała, w brunatny jedwab przybrana brunetka, o miękkich kształtach i łagodnych, kobiecych, dziecięcych nawet niemal rysach, podeszła do Emanuela i podała mu dłoń.
— Żona moja! — przedstawił lekarz.
— Cieszę się bardzo, żem pana spotkała nareszcie, panie pastorze! — powiedziała głosem tak miękkim, że słowa nabrały, jakby cudzoziemskiego akcentu. — Od kilku lat jesteśmy bliskimi sąsiadami, to też dziwiłam się nieraz, że nie przyszło do poznania. Na wsi trudno bardzo, wszakże, zejść sobie z drogi.
Emanuel uniósł w milczeniu kapelusz, pół cala ponad głową, a doktor Hassing ciągnął dalej, prezentację tonem żartobliwym:
— Pozwolę sobie teraz przedstawić najmłodszą osóbkę naszego kółka, miluchną kuzynkę żony mojej, pannę Gerdę Zoff, której wyśmienity speech przerwany został właśnie przez zjawienie się pana pastora. A tu,... mój bratanek, człowiek pełen nadziei, kuzyn owej kuzynki, pan Alfred Hassing, że tak rzeknę, do pewnego stopnia asesor. O ile pan pastor abonuje jakieś pismo sportowe, to musiał spotkać się na jego szpaltach z tem światowej sławy nazwiskiem.
— Wielki Boże! — pomyślał Emanuel z politowaniem, patrząc na workowate ubranie, trzewiki o długich szpicach i wielkie jak talary spinki olbrzymich manszetów, meloni sto-barwnego młodzieńca. — Tak więc ubranym winien być obecnie bohater mody bieżącego dnia!
— A teraz, — podjął lekarz, zwracając się ku smukłej, bardzo modnie ubranej damie, która przez ciąg prezentacji stała za Emanuelem, jakby chciała nie zostać przezeń dostrzeżoną — a teraz... nie potrzebuję chyba przedstawiać?
Emanuel obejrzał się i skamieniał.
Lekarz miał słuszność zupełną. Prezentacja była w tym wypadku całkiem zbyteczna. Dama, która stała uśmiechniona, oblana czerwoną poświatą modnej parasolki koloru maku, przez którą przeglądało zachodzące właśnie słońce, spokojna, panująca nad sobą, spoglądająca bystro przepysznemi, szaremi oczyma, ubrana bez zarzutu aż do rąbka pięknej sukni w wielkie kwiaty, była tak chłodna, a tak jednocześnie wyzywająca i tak zawsze ta sama jak dawniej, że Emanuel musiał natychmiast poznać pannę Ranghilde Tönnesen.
— Dziwisz się pan pewnie, skąd się tu biorę? — spytała, podając mu uprzejmie wąską dłoń w pięknej rękawiczce. — Nie dziwiłabym się wcale, gdybyś mnie pan wziął za szpiega. Dlatego też, najlepiej będzie sądzę, odrazu wszystko wyjaśnić. Poznałam z wiosną państwo Hassingów, a kiedy mnie do siebie zaprosili, nie mogłam się oprzeć pokusie. Jestem tu dopiero od dwu dni i zaręczam, nie dopuściłam się nawet w myśli najlżejszej niedyskrecji... Czy panu to wystarcza?
Żartobliwy jej ton i niezachwiana pewność, że czyni na nim wrażenie, niemile dotknęły Emanuela. Otrząsnął się szybko ze zdumienia i powiedział:
— Nie rozumiem wcale, do jakiego rodzaju szpiegostwa mogłaby pani być zdolną. Nie potrzeba zgoła wyjaśnień, bo jest to zupełnie naturalne, że miałaś pani ochotę zobaczyć dawne swe miejsce pobytu.
Powiedział to tonem ostrzejszym i wynioślejszym niż zamierzał i chciał dodać coś dla złagodzenia, gdyż spostrzegł, że towarzystwo zażenowane jest wielce, w tej jednak chwili zobaczył, że młodzieniec trącił łokciem kuzynkę i szepnął jej słowo, które sprawiło, że wetknęła w zęby koniec chustki, zagryzła ją kurczowo, by nie buchnąć śmiechem. Krew mu się rzuciła do twarzy i zmilczał.
— Może usiądziemy na trawie? — podjął doktor Hassing, wysilając się na swobodny ton. — Pan pastor nie odmówi przecież szklaneczki wina. Janie! — zawołał na stangreta. — Proszę przynieść jeszcze jednę szklankę i...
— Dziękuję! Nie piję wina! — przerwał mu oschle Emanuel.
— Ach, tak?
Kłopotliwe milczenie zaległo na chwilę, a zdawało się, że wszyscy nie wiedzą co począć z oczami. Doktor stał niemy, skubał bokobrody i spoglądał z komicznem zdumieniem na panne Tönnesen, jakby jej chciał powiedzieć, że stało się głupstwo, ale nie przewidział naprzód, co będzie z pastorem.
Emanuel patrzył wprost przed siebie, nie dostrzegając pomieszania towarzystwa. Gniew zwrócił teraz przeciw samemu sobie. Cóż miał tu do roboty? Czemuż wlazł pomiędzy ludzi, z którymi nie łączyła go ni myśl jedna, ni uczucie, których nawet wysłowienie tak mu się obcem stało, że brzmiało jak obcy język.
Jak zawsze, panna Ranghilda znalazła wyjście z kłopotliwej sytuacji.
— Posłuchajcież państwo! — powiedziała wstępując w koło zebranych. — Słowa pana pastora były bardzo trafne. Wypiliśmy już wszyscy pod dostatkiem wina. Proponuję byśmy, korzystając z pięknego wieczoru, odbyli przechadzkę. Powóz wyślemy przodem, albo go odprawimy do Kyndlöse, a uprosimy też pana pastora, by nam towarzyszył przez część drogi. Tylko kawałek... dobrze...? Zgodzi się pan chyba, bo o ile pamiętam, musimy wszyscy iść w tym kierunku.
Słowa te znalazły odrazu uznanie wszystkich, a doktór posłał pannie Ranghildzie ponowne, tym razem wdzięczne spojrzenie.
Również i Emanuelowi plan zdał się wybawieniem. Powiedział sobie, że wystarczy dla zachowania form towarzyskich, jeśli pozostanie aż do miejsca, gdzie droga przecina granicę jego pól, tak że wróci do domu jeszcze na wieczorne karmienie bydła i wieczerzę.
Stangret otrzymał odpowiednie zlecenie i ruszono w drogę. Młody sportowiec podał ramię ciotce swej, pani Hassing, i wysunął się na czoło pochodu, by puścić wodze swej wymowie i żartom.
— Ależ na miłość boską! — zawołał. — Wszakże to oślica Balaama! Jegoż to nazywają wszyscy oryginalnym i inteligentnym człowiekiem? Toż to chodząca ewangelja!
— Zawsze się musisz wyrażać krańcowo, drogi Alfredzie! — odparła z łagodnym wyrzutem pani Hassing. — Może nie ma wielkich talentów, i trochę zdziwaczał, czego zresztą nie wiem... ale niepodobna przeoczyć w jak szlachetny sposób poświęcił wszystko swym przekonaniom i z jaką gorliwością pełni swe funkcje duszpasterskie... Przyznać to chyba musisz, Alfredzie!
— Ach! Przysięgam, masz już, droga cioteczko, małą słabostkę dla tego jegomości! Coś w rodzaju maleńkiego zakochania... nieprawdaż? A może ci wpadnie też do głowy zaprosić go na kolację?
— Będzie to konieczne, jeśli nam dalej towarzyszyć zechce. Nie powiedziane zresztą, że przyjmie zaproszenie. Zresztą, nie byłabym wcale od tego. Radabym posłuchać jego zapatrywań na różne sprawy.
— Acha! Więc zakochanaś po uszy, cioteczko! Masz miękkie i podatne serduszko. Czyż jednak całkiem zapomniałaś o wuju Joachimie?
— Wuj Joachim! — zawołała nagle pani Hassing i wyraz jej twarzy zmienił się wielce. — Masz rację... zupełnie mi wyszedł z głowy.

Niedługo Emanuel i panna Ranghilda znaleźli się oboje całkiem odosobnieni o kilkanaście kroków za towarzystwem. Doktór wszczął zrazu z Emanuelem rozmowę o spodziewanych obfitych zbiorach, ale wnet go odwołała rozbawiona panienka, która bujała po polach, zdala od wszystkich, przywołując to tego, to owego, celem podziwiania odkryć, jakie robiła co krok. Raz był to „słodki jak marzenie“ robaczek świętojański, który jej siadł na dłoni, to znów „cały pałac mrówczy“ znaleziony po drugiej stronie rowu. Co chwila wynurzała się skądś jej drobna, biała postać pod błękitną parasolką, piętrzącą się nad głową, niby prywatne, osobiste niebo szczęśliwości.
— Cóż za dziwny człowiek z pana! — zawołała Ranghilda, gdy doktór odszedł, a oni oboje uszli kawałek drogi w milczeniu. — Przez siedm lat cieszyłam się na tę chwilę, kiedy pana napadnę niespodzianie, a pan witasz mnie, jakby od ostatniego widzenia minęły trzy dni. Wyznam otwarcie. Wprawiłeś mnie pan w wielkie zakłopotanie, zapowiedziałam wszystkim wielką scenę powitalną... Przyznaję zresztą — dodała wobec upornego milczenia Emanuela — że zrobiłam wielkie głupstwo. Powinnam była wiedzieć, że różnisz się pan bardzo od reszty ludzi, a widzę, żeś pozostał nieobliczalnym jak zawsze.
Emanuel nie wyczuł przymusu, jaki sobie zadawała, by mówić w tonie koleżeńskiej poufałości z dawnych czasów. Zbyt silnie odczuwał niezadowolenie, że oto idzie z nią sam na sam i słucha po upływie lat tego samego co dawniej głosu wyzywającego, o dziwnie metalicznym dźwięku.
Nie ulegając zgoła owemu serdecznemu sposobowi wznowienia znajomości, rzekł poważnie:
— Zdaje się, panno Tönnesen, żeśmy oboje odnieśli to samo wrażenie. Zarówno w chwili ujrzenia pani, jak i teraz, gdy słucham, spostrzegam, że po sześciu, czy siedmiu latach jesteś pani tą samą co dawniej.
— Oczywiście! — odparła, wzruszając ramionami. — I czegóżbym się zmieniać miała? Jestem jak ongiś poprostu panną Tönnesen, a cały romans mego życia w ciągu lat siedmiu spisaćbym mogła z łatwością na bilecie wizytowym. Taki to już los nas, niezamężnych kobiet. Inna rzecz z panem. Nie sądź pan, że nie wiem nic. Poznałam siostrę pańską, żonę konsula generalnego, Torma, a także brata pańskiego, kamerjunkra. Z siostrą zaprzyjaźniłyśmy się nawet bardzo. Jest zachwycająca... nieprawdaż? Naturalnie nieraz rozmawiałyśmy też o panu. Skarżyła się, że pan nie odzywa się do niej wcale.
Emanuel zaczął uważniej słuchać. Czyż może odwiedziny te miały jakiś szpiegowski cel?
— Przed przybyciem tu dowiedziałam się, jak wpływową zostałeś pan osobistością w całej okolicy, jakich przeobrażeń dokonałeś pan od czasu wyjazdu ojca mego i jak pana ubóstwiają parafjanie. Słyszałam nawet, że opinja publiczna uważa pana za apostoła.
Emanuel drgnął, wyczuwszy drwiny w jej słowach, i rzekł po chwili milczenia:
— Ma pani słuszność. Winienem Bogu wdzięczność. Ale cóż z panią? Wszakże spełniły się również pragnienia pani, panno Tönnesen. Opuściłaś pani znienawidzony ten zakątek, przeniosłaś się do stolicy, do duńskiego ogniska kultury, do stosunków towarzyskich, do mód i teatru. Mieszka pani nawet w pobliżu słynnego naszego Tivoli...
— Ano tak! — przerwała mu, niecierpliwie wstrząsając głową. — Ze mną, jak powiedziałam, sprawa inna. Zresztą nie żaliłam się, nie wiem tedy, do czego pan zmierzasz. Czuję się naprawdę dobrze, o ile na to pozwalają warunki. Stałam się na starość filozofką... stoikiem, zdaje się, tak to ludzie zowią. To znaczy, nawykłam do tego, że jestem, jak i mnie podobni, zgorszeniem, dla zacnego świata naszego... co więcej dumną się czuję potrochu z przynależenia do ludzi, którzy są żywem świadectwem bliskiego upadku naszego współczesnego Babilonu.
Emanuel chciał coś odpowiedzieć, ale odwykł od myślowych skoków i nie otwierał ust przed sformułowaniem zdania, przeto panna Ranghilda trzepała dalej.
— Ale czyż warto mówić o mnie. Jest to całkiem nie interesujący temat. Musi mi pan coś powiedzieć o sobie. Spędziłeś pan tedy łącznie ośm lat w tym zakątku, nie zatęskniwszy do tak zwanych skarbów kultury. Czy panu nie zbrakło dobrej muzyki, naprzykład bodaj szubertowskiej etjudy skowrończej, którą pan lubiłeś, jak pamiętam, swego czasu?
Mówiąc to, spozierała ku niemu z poza rękojeści swej parasolki, uśmiechała się, mizdrzyła, słowem roztaczała cały wdzięk swój. Emanuel nie dał się jednak niczem wyprowadzić z rezerwy i, gdy umilkła, odparł poważnie:
— Trudno mi, zaprawdę, tęsknić za czemś, co w całej pełni posiadam. Gdybyś pani raczyła jeno posłuchać, panno Tönnesen, usłyszałabyś w tej nawet chwili skowronka ponad głową swoją, a śpiewa stokroć piękniej, niż go naśladować może największy kompozytor świata. Wystarczy mi wyjść za próg, a mam przed oczyma panoramę, urągającą wszelkiej ludzkiej sztuce. Przez całe lato mam tuż pod oknami przecudną orkiestrę, od rana do wieczora grającą. W koronach drzew śpiewają szpaki, drozdy po krzakach nucą, szczygiełki...
— I wrony... wrony! Nie zapominajże pan o wronach! — zawołała, zatykając sobie z komiczną rozpaczą uszy. — I koguty! O Boże... koguty! Tutaj nawet, u doktorostwa jest taki potwór, który staje pod mojem oknem, gdy śnię nasłodziej, i drze się jak opętany... Wydaje mi się wówczas, że leżę na jarzących węglach.
Emanuel nie mógł się tym razem powstrzymać od lekkiego uśmiechu. Przystanął na chwilę, potrząsnął głową, spojrzał jej po raz pierwszy prosto w oczy i rzekł:
— Zaprawdę, nie zmieniłaś się pani na włos, panno Tönnesen. Zachowałaś dawną urazę nawet do naszego poczciwego zwiastuna świtu.
— Wyznaję szczerze, że pod tym względem zostałam po dawnemu kacerzem. Godzę się, by ludzie wpadali w zachwyt na odgłos śpiewu ptaków, czy widok zieleniejących lasów, albo piaszczystego wybrzeża, gdzie zresztą cuchną okropnie gnijące wodorosty, by podziwiali rozkwiecone łąki i wszystkie owe cuda, ale jeno pod warunkiem, by mnie zostawiono w spokoju pośród mych czterech ścian i pozwolono zajmować się tem co odpowiada prywatnemu memu temperamentowi i upodobaniom. Nie posiadam żadnego odczucia tak zwanej przyrody. W moich oczach, stylowo urządzony pokój, przejawiający specjalne umiłowania interesującego człowieka, jest sto razy piękniejszy, czy też ciekawszy i bardziej nastrojowy od najrozkoszniejszego krajobrazu. Pewnie się panu wydaję straszną... nieprawdaż?
Emanuel znowu chciał odpowiedzieć, ale go ubiegła.
— Mogłabym, gdybym tylko chciała, oburzyć pana bardziej jeszcze. I nawet uczynię to! Otóż sądzę, że wszystka gadanina o piękności i wzniosłości natury, to jeno bajka wymyślona przez głupkowatych poetów, a większość ludzi operuje temi pojęciami w złej wierze i całkiem obłudnie. Ja, ze swej strony poprzestaję chętnie na ulicach Kopenhagi, a nagie pola, monotonne drogi i ów bezmyślny nadmiar horyzontu przejmuje mnie dreszczem takim, że przychodzi mi na myśl wanna z zimną wodą, w której kąpać się musiałam, dla zahartowania, gdym była dzieckiem. Choćby słońce nie wiem jak świeciło, a zieleniały pola, mnie się wydaje wszystko tak smutne i tak puste, że dygoczę z chłodu. Gdy wspomnę nieskończenie długą zimę z ciemnemi, że oko wykol, wieczorami i nocami, gdy wspomnę burze, deszcz, rozmokłe drogi, a mówię to na podstawie długoletniego doświadczenia, to wszystko wydaje mi się wprost nieludzkie i poniżające poprostu. Przyznaję, i miasto może być wstrętne, pełne kurzu, brudne, osmolone dymem węglowym i t. d., ale mimo wszystko człowiek nie jest w tej mierze wydany na łup brutalnych, ślepych, ohydnych sił przyrody. Mieszkaniec miasta nie jest niewolnikiem słońca, czy księżyca i nie zależy od tego, czy raczą miłościwie świecić, czy nie. Tam dopiero zaczyna się domyślać potrochu człowiek, co znaczy człowieczeństwo, to znaczy owładnienie bezwzględne przyrodą, co leży, w planie samego nawet rozwoju.
Dotarli w tej chwili na szczyt wzgórza, skąd słał się widok milami, jak to często bywa w tych okolicach. Minęli dawno granicę gminy, a z miejsca, na którym stali, można było widzieć płaski, ale ponętny i urozmaicony teren parafji Kyndlöse-Vesterby. Środkiem wił się bogaty w wodę strumień, przecinający łąki i kilka lasków. Po stronie zachodniej widniał wysoki, z granitu zbudowany kościół w Kyndlöse, a na jego złoconej chorągiewce migotał blask, jakby zapalonej już gwiazdy. Wielkie lasy Vesterby leżały sinym zwałem na skraju widnokręgu po stronie północnej i północno-zachodniej, a za wał ten zaszło właśnie słońce, rozpłomieniając cały skraj nieba.
— Czy ma pani odwagę mówić to tutaj? — spytał Emanuel smutno, wskazując szerokim gestem krajobraz, oblany ostatniemi promieniami zachodu. Opar nocny zaczął już snuć się po łąkach i wisiał, niby pajęczyna, nad krwisto-czerwoną nicią strumienia. — Czy nie pociąga pani wcale ten widok i czy nie budzi innego wrażenia, jak wanna z zimną wodą?
Panna Ranghilda rozejrzała się po okolicy, mrużąc oczy, potem zaś powiedziała z wytwornym uśmieszkiem, jaki przybierała zawsze, ile razy miała rzec coś arcyzuchwałego.
— Pojąć nie mogę, dlaczego ma to być tak piękne, by wkładało na człowieka obowiązek zachwycania się od kołyski do grobu. Mnie to nie odpowiada wcale, a samo zestawienie kolorów razi me oczy. Szafirowy horyzont, jaskrawo-czerwony pas na dole, krzycząco żółte łany i szpinakowa zieleń łąk... cóż za skandal... czerwono, zielono, żółto! Czyż nie takiego zestawienia barw używa się właśnie na chustki przeznaczone dla Hotentotów? Wie pan zapewne, że Anglicy wysyłają te rzeczy dzikusom afrykańskim, a czarni bracia nasi wpadają na widok tych barw w stan niebiańskiego zachwytu. Czy pan sądzi, panie pastorze Hansted, że zjawiska przyrody, jak np. zachód słońca, mają wyłączne przeznaczenie pobudzania uczucia zadowolenia pół-ludzi, zarówno białych, jak czarnych, a także zwierząt? Takie, zionące żarem niebo odpowiada w pełni idei piękna, jaką posiadają istoty tego rzędu. Podnieca je śpiew słowików, rechot żab...
— Racja, zupełna racja, panno Tönnesen! — przerwał jej Emanuel, kłaniając się zlekka szyderczo, bo nie uważał już za potrzebne brać ją na serjo. — Szkoda tylko, że Stwórca, zaczynając robić nieudolny kicz, jakim jest świat, nie miał sposobności naradzić się z panią. Nie byłby wówczas dobry jeno dla Kabylów i Hotentotów. Przypominam sobie atoli, że gdym panią ujrzał dziś po raz pierwszy, raczyłeś siedzieć na zwykłej, ordynarnej trawie, a o ile mogłem osądzić, byłaś pani wraz z resztą towarzystwa w bardzo wesołym nastroju. To znaczy, że obcowanie z przyrodą oddziaływa i na panią korzystnie.
— Trudna rada! — rzekła, wzruszając ramionami. — Zawsze jest jeszcze w człowieku trochę zwierzęcia. To też napada nas ochota grzać się w słońcu, tarzać po trawie, lub skakać po lesie. Czegóż to jednak dowodzi? Wiem dobrze, że zakochani lubują się w wędrówkach podczas księżycowych nocy, atoli ja, nie zakochana, uważam księżycową noc za coś najszkaradniejszego. Przypomina mi to trupiarnię. Widać tedy, natura budzi w ludziach także mniej wzniosłe uczucia...
Urwała nagle, zaśmiała się krótko i powiedziała:
— To wszystko funta kłaków nie warte! Dziś wiedziemy akuratnie tę samą co przed ośmiu laty rozmowę, toczoną wówczas dzień w dzień i to z tym samym, przedziwnym wynikiem. Pamiętasz pan pewnie, że rozindyczaliśmy się wówczas oboje strasznie!... To też można by teraz zawrzeć pokój. Każde ma co chciało, ja miasto, pan wieś... zatem niema zgoła powodu do sprzeczki.
— Tak i mnie się wydaje! — odparł oschle.
— Otóż nareszcie zgodziliśmy się na jedno... Alem się rozgadała... To zwyczaj starych panien, jak wiadomo. Teraz na pana kolej, panie pastorze, być wymownym...
Przerwał im jednak w tej chwili doktor i żona jego, którzy od chwili już czekali na nich, stojąc pośród drogi.
— Teraz nie otrzymasz pan już zezwolenia na uciekanie od nas, pastorze! — powiedział lekarz, uśmiechając się zagadkowo. — Mamy stąd kilka zaledwo kroków do domu, a nie zdążysz pan już do siebie na kolację.
— Nie możesz pan odmawiać, panie pastorze! — dodała doktorowa ze zwykłą serdecznością w głosie. — Gdyby żona pańska miała się niepokoić, możemy posłać konnego służącego z wieścią.
Emanuel zawahał się na chwilę. Przez lat siedem obcował jeno z przyjaciółmi swymi, dziś zaś podrażniły go kpinki panny Ranghildy. W czasach ostatnich zaczął też rozważać, czy dobrze czyni, odcinając się tak, zupełnie od świata. Wydarzenia polityczne i akty gwałtu ze strony rządu, zagrażające bytowi stronnictwa ludowego, nakładały nań nawet, zdaniem jego, obowiązek walczenia z triumfującym nieprzyjacielem królestwa bożego i to poza właściwą sferą dotychczasowej działalności. Przyczyniła się do tego postanowienia także nadzieja, że Bóg wystawi wiarę jego i gorliwość na nową próbę, to też, będąc wyzwanym, uznał to przypadkowe spotkanie z obcymi ludźmi za rodzaj wskazówki nieba, za zrządzenie Opatrzności, i przyjął zaproszenie.

W godzinę potem siedział u zastawionego wykwintnie stołu, w pompejańskiej jadalni doktora Hassinga, nie mogąc się jeszcze pozbyć niechęci i odrazy, jaką go przepoił widok wystawnie urządzonego domu, budzący też wspomnienia młodości. Zasiadł w milczeniu, spuścił głowę, złożył na kolanach ręce i, nie troszcząc się lekkiem zmieszaniem reszty towarzystwa, odmówił zwyczajną modlitwę, dodając w duchu: Ojcze mój i Zbawco! Pobłogosław mi, abym w domu tym dał świadectwo o Tobie i zapalił światłość niebiańską w ciemniach nieświadomości.
U górnego krańca stołu rozprawiała panna Ranghilda z doktorem o współczesnej muzyce, na szarym zaś krańcu szeptali i chichotali młodzi, pochylając się raz po raz ku sobie. Spojrzenia ich, to gorące, to wyrażające obrazę świadczyły, że stosunek kuzynostwa zaczyna przechodzić w inny, bliższy stosunek.
Naprzeciw Emanuela i doktorowej siedziała szczupła, czarno ubrana dama, oraz stary jegomość, dziwnie wyglądający. Miał około siedemdziesiątki, był wysoki, z gruba ciosany, a czaszkę miał łysą i tak gładką, że odbijały się w niej wszystkie świeczniki. Twarz koloru czerwonego wina przekreślały napoprzek szerokie usta, rozwierające się ciągle celem jakby ukazania grubego języka, który nie dozwalał wymawiać często słów. Oczka miał maleńkie, natomiast ogromny, czerwony nos, niby szczypce komara, zaś u podgardla zwisał mu, jak pelikanowi, wydatny woreczek. Twarz starego jegomości zdobiła maleńka, siwa bródka, w szpic przycięta, oraz księżycowatego kształtu faworyty, od połowy ucha do środka policzka sięgające, jak nakazywała dawna moda dworska, a temu arystokratycznemu zarostowi odpowiadała sztywna, czarna, atłasowa krawatka, owalna szpilka brylantowa pośrodku koszuli, z wiszącym pod nią złotym łańcuszkiem i małą agrafką, oraz jaskrawa, jedwabna chustka, którą ustawicznie, bez wyraźnego powodu ocierał sobie tłusty kark. Był ubrany bardzo zresztą skromnie, w popielaty, sukienny surdut, a ni bielizna, ni ręce nie świadczyły zgoła o wielkich pretensjach w zakresie czystości cielesnej.
Jegomość ten był właśnie owym „wujaszkiem Joachimem,“ o którym trwożnie wspomniała pani Hassing i jej kuzynek. Do niedawna posiadał on znaczne dobra i tytuł łowczego. Ale, skutkiem zbyt rycerskiego zamiłowania do koni luksusowych, kosztownych pojazdów, licznej służby, starego wina i nielegalnych związków miłosnych, był zmuszony sprzedać niedawno swe dobra i żył z łaski rodziny. Razem z siostrą swą, ową czarno ubraną damą, przybył właśnie „w odwiedziny“ do doktora Hassinga, a wizyta ta trwała już kilka miesięcy.
Przekonania polityczne wuja Joachima były w zupełnej harmonji z jego innemi upodobaniami. Zwał się sam z dumą, jak wielu skrajnych reakcjonistów, „przedstawicielem idei z przed nieszczęsnego roku czterdziestego ósmego,“ a fakt, że bogaty chłop kupił dobra jego na licytacji, nie mógł go też lepiej usposobić dla zwyciężającej coraz to bardziej demokracji. Cichy dotąd i daleki od wszelkiej polityki dom doktora Hassinga rozbrzmiewał teraz od rana do wieczora gwałtownemi wycieczkami przeciw chłopom, parlamentowi, uniwersytetom, a nawet rządowi. Pan łowczy był wprawdzie stronnikiem rządu, a zwłaszcza króla, ale, zdaniem jego, postępowano zbyt łagodnie i brano się bez żadnej energji do „buntowników.“ Nie mógł pojąć, dlaczego rząd nie ogłasza absolutnej władzy i ciągle proponował, by wszystkich demokratów, a już co najmniej wszystkich posłów ludowych parlamentu załadować na okręty wojenne i wywieźć do Kriastjansö, oraz kazać im tłuc kamienie, dopóki się nie poprawią. Wszystkie inne metody uważał za lataninę i ciosy w powietrze, nie dające żadnego wyniku.
Zachodziła też uzasadniona obawa, że spotkanie wuja Joachima z Emanuelem może wywołać skandal, a rzeczywistość potwierdziła ją w pełnej mierze. Gdy tylko pan łowczy usłyszał nazwisko pastora, zaperzył się, poczerwieniał i, nie podając mu ręki, wybiegł do jadalni, gdzie pani Hassingowa dozorowała nakrywanie do stołu.
— Cóż to ma znaczyć? — spytał grubym, szepleniącym głosem, którego natężenia, skutkiem głuchoty, nie umiał normować. — Czyż to ten zwarjowany anarchista, herszt chłopskiej bandy z Vejlby? Wdajecie się więc z takimi drabami i narzucacie mnie również obcowanie z nimi? Cóż to ma znaczyć, Ludwiko?> — Posłuchajno, wuju! — odparła pani Hassing tak stanowczo, jak jej się nie zdarzało, i dlatego wywierając silne wrażenie na panu łowczym. — Wiesz dobrze, że ani ja, ani mąż mój nie zajmujemy się polityką. Ale pastor Hansted jest to człowiek niezwykle wykształcony i interesujący, to też rozmowa z nim daje wiele przyjemności i pouczająco działa. Można z nim obcować, nie godząc się na poglądy, radabym tedy, by wuj go nie obrażał, pamiętając że jest on dziś wieczór gościem naszym.
Z początku kolacji znać było wyraźnie na panu łowczym działanie owej reprymendy. Siedział sztywny, niby słup, i odsuwał z miną dostojnie obrażoną wszystkie potrawy. Ale gdy zauważył, że nikt nie zważa na bierny opór jego i gdy dokuczyło mu to zaparcie, zmienił taktykę, zaczął chciwie nabierać wszystkiego, czego mógł dosięgnąć, brzękał ciągle hałaśliwie nożem i widelcem, mieszał się do rozmowy innych i przerywał im, domagając się od gospodyni domu głośno to więcej chleba, to masła, to pasztetu z wątróbki. W ten sposób chciał podkreślić, że anarchista dlań zgoła nie istnieje.
Rozmowa ożywiała się coraz to bardziej. Na tle lekkiej konwersacji zaznaczały się zwolna budowane, ciężkie okresy Emanuela. Czuł odpowiedzialność swą w tem środowisku ludzi, którzy zboczyli niestety na manowce. Odpowiadał grzecznie na liczne zapytania pani Hassing, dotyczące stosunków w gminie, ale wystrzegał się ciągle zbytniej otwartości i nie porzucał miny surowej, ponurej niemal, będącej protestem przeciw wszystkiemu, na co patrzył.
Niebawem rozmowa ta z panią Hassing zeszła na niebezpieczniejsze tory, mianowicie na współczesny ruch oświatowy pośród chłopów. Emanuel wyjawił bez obsłonek swój pogląd, podkreślając z rozmysłem znaczenie uniwersytetów chłopskich i ich zasługi.
Pani Hassing słuchała z wielką uwagą. Podobnie jak wiele pobudliwych kobiet, zapalała się łatwo do rzeczy, w które wierzyli inni, a gdy ktoś mówił, mała jej, regularna twarzyczka przybierała wyraz zamyślenia i zdumienia, jakby właśnie słyszała sformułowanie tego, o czem sama dawniej myślała daremnie. Oparta łokciami na krawędzi stołu, przycisnęła palec do policzka, a wtrącając czasem coś, co zwała „wątpliwością“, czyniła to nie dla oponowania, ale dla pobudzenia Emanuela do tem szczegółowszego wywodu.
Niebawem i reszta towarzystwa zaczęła nadsłuchiwać pilnie. W środowisku tem, niewzruszona powaga Emanuela, prostota jego ubioru i wielka broda czyniły odrębne wrażenie apostolskiej siły, a również sposób wyrażania się, rzec można, wykładowy, gdyż nawykł przemawiać do maluczkich, interesował bardzo wszystkich. Pozatem temat był im całkiem obcy, przeto to, co mówił Emanuel, wydawało się tak nowe i zdumiewające, że budziło mimowoli szacunek.
Nawet młodzi przerywali teraz coraz częściej szeptanie i słuchali, a sportowiec mrugnął raz ku pani Hassing, jakby chciał powiedzieć:
— Masz rację, cioteczko... to chłop stylowy...
Natomiast panna Ranghilda była nie w humorze. Siedziała podana wstecz w fotelu, a długie jej, kończyste palce kruszyły nerwowo chleb na obrusie.
Wzrastająca ta uwaga oddziałała wreszcie na Emanuela. Nie wiedząc, co czyni i nie pamiętając już swej odmowy, wypił kieliszek wina, wysławiał się teraz coraz to swobodniej, budując zdania z łatwością, która go samego dziwiła, i wyrażając się ściśle, jak rzadko.
Nagle niepokój ogarnął zebranych. Wyszedłszy ze sformułowanej dość zuchwale pochwały uczelni chłopskich i ich zasług dla kultury ducha mieszkańców wsi, wspomniał nagle o wielkiej, współczesnej walce rządu z ludem.
Wszyscy spojrzeli trwożnie na wuja Joachima, którego głowa rozczerwieniła się i nabrzmiała, jak balon nadymany gazem.
— Za pozwoleniem, szanowny panie! — wybuchnął wreszcie, podnosząc obyczajem głuchych do ucha rękę, arcy nie arystokratyczną zresztą, owłosioną brzydko na każdym stawie palca. — Za pozwoleniem! Słyszę, że pan jesteś wielkim wielbicielem tak zwanej wolności ludu, i tego... szanowny panie... jakże mu tam... acha... powszechnego prawa głosowania... Może mi tedy pan pozwolisz powiedzieć coś, co odrazu zmieni pańskie zapatrywanie... dobrze? Zacytuję jeden jedyny tylko przykład, by wykazać jasno... jak na dłoni... że owo... jakże tam... acha... powszechne prawo gadania... jest ogromnie szkodliwe dla dobra i przyszłości kraju...
Pani Hassing spojrzała na męża z prośbą, by uciszył wuja, ale doktor był to wielki wisus, mimo poprawnych pozorów i zewnętrznej powagi, przeto udał, że niczego nie dostrzega. Ów pojedynek wydał mu się arcyzabawną rzeczą.
— Otóż... pozwolę sobie, — ciągnął dalej wuj Joachim — i to w kilku słowach... acha... miałem pastucha... niedawno jeszcze... hm... poprostu pastucha, rozumiesz pan! Był to zresztą człek trzeźwy i porządny, ale całkiem ciemny, pozbawiony elementarnych wiadomości. Gdyby go ktoś spytał, ile czyni sześć razy trzy, powiedziałby napewno, że dwanaście, lub czternaście... Tak, szanowny panie... A gdyby go ktoś spytał jak się zowie stolica Niemiec, powiedziałby... o zakład idę... Skelskoer bo tylko miasto to znał jeszcze poza Kopenhagą i Rosskildą. Odnośnie do prawodawstwa, wiedział równie dobrze, co mieści nasza, tak zwana... eee... konstytucja, jak co powiada n. p. chińska, czy turecka! Otóż pozwolę sobie spytać, — zakończył trjumfalnie, czując że zaczyna zwyciężać — czy jest zamiarem pańskim, szanowny panie, przyznać równie wielki wpływ na kierownictwo wewnętrznych spraw państwa i zagranicznych jego interesów temu człowiekowi n. p.... eee... naszemu czcigodnemu gospodarzowi, doktorowi Hassingowi?
Wyprostował się, uczynił gest zapraszający do odpowiedzi, potem założył ręce na piersiach i w pozycji tej oczekiwał, co powie Emanuel.
Miał on zrazu ochotę nie odpowiedzieć łowczemu wcale, gdyż nie uznał tej ludzkiej karykatury za człowieka na serjo, ale zauważywszy ogólne napięcie, rzekł po chwili:
— Pastuchowi temu należy się, zdaniem mojem, mimo jego rzekomej zresztą ciemnoty, nietylko równe z doktorem Hassingiem prawo polityczne, ale o ileby szło o sprawiedliwość, to wyższe, że tak rzekę, podwójne nawet.
Odpowiedź była tak stanowcza, a zarazem tak paradoksalna, że wywołała ogólny, mimowolny sprzeciw.
— Ależ, nie może pan pastor tego chyba brać serjo! — zawołała pani Hassing, a wuj Joachim pochylił się do swej siostry i spytał głosem, który sam jeno mógł za szept uważać: — Co on powiada? Co powiada?
— Sprawa jest zupełnie prosta i jasna! — ciągnął dalej Emanuel, którego opór napotkany uczynił wymowniejszym jeszcze. — Urodzenie człowieka nie powinno żadną miarą normować jego stosunku do państwa. Człowiek maluczki i ciemny, urodzony w ubóstwie, jest przez to samo już poszkodowany, należy mu się tedy odszkodowanie, nie zaś poniewierka ze strony państwa. Jest pozbawiony wiadomości książkowych, to znaczy, że państwo nie chciało łożyć na jego wykształcenie, a fakt ten nie uprawnia wcale do traktowania go dalej po macoszemu, ale przeciwnie domaga się naprawy zła!
— Przyzna pan jednak, drogi pastorze... — zaczął doktor Hassing, ale Emanuel słyszał już teraz jeno własne słowa i mówił dalej:
— Sprawę należy zresztą oświetlić inaczej. Przypuśćmy, że idzie o jakąś doniosłą rzecz, n. p. o wojnę i pokój, co zresztą jest dziś w Europie kwestją aktualną. Każdy z państwa przyzna chyba, że wojna, ze stanowiska ekonomicznego przynajmniej, nie podkopie bytu człowieka na stanowisku doktora Hassinga. Nie będzie on zmuszony do cierpienia niedostatku, nie zachwieje to jego życiem, ni przyszłością. Nie wspominam, oczywiście o rozlicznych przykrościach moralnych i uczuciach związanych z takiem wydarzeniem, bo przyjmuję, że są one jednakie dla wszystkich sfer. Całkiem czem innem jest wybuch wojny dla chłopa, czy biednego robotnika, a oznacza w większości wypadków całkowitą jego ruinę i nędzę. Traci pracę, bo ustaje handel i zamykają fabryki, jednocześnie zaś drożeją środki żywności, a podatki wzrastają ogromnie... Nie dość tego... państwo zabiera go samego, lub synów jego, i wysyła przeciw wrogom. Synowie ci, będący podporą jego starości, giną, albo zamieniają się w kaleki, obciążając do reszty zbiedniałą i tak rodzinę. Czyż więc pytam nie jest słuszne, by człowieka tak bardzo zagrożonego spytano o pozwolenie na wypowiedzenie wojny, by go spytano nie raz, ale dwa razy nawet? To samo dzieje się w innych wypadkach. Złe czasy ciężą zawsze najdotkliwiej maluczkim i biednym, to też zupełnie jasne i słuszne jest, by mieli prawo rozstrzygania w sprawach państwa. Gdyby szło o sprawiedliwość pełną, to należałoby przyznać największy wpływ polityczny nie tym, którzy najwięcej wiedzą, posiadają, lub używają, ale przeciwnie tym, którzy są na największe wystawieni niebezpieczeństwo. Z tego punktu sprawę oceniam...
— Ależ w takim razie, — zawołała pani Hassing, spozierając w zadumie na sufit — jesteś pan, panie pastorze, niemal... jesteś pan nawet zasadniczo socjalistą!
— Na to stanowczo odpowiedzieć nie umiem! — rzekł Emanuel, który znowu wypił bezwiednie kieliszek wina. — Jeśli poglądy te są socjalistyczne,... to w istocie jestem socjalistą. Przed nazwą cofać się nie chcę!
— Co on powiada?... Socjalista...? — bąknął pan łowczy i pochylił się znowu ku siostrze, której zadaniem było widocznie służyć mu za żywą trąbkę słuchową.
— Przyznać pan jednak musi chyba, panie pastorze, — rzekł zabierając głos doktor Hassing — że lud w większości wypadków sam nie wie i wiedzieć nie może, co służy dobru jego, a co nie. Brak mu do tego danych, wiadomości, doświadczenia i t. d., co zwłaszcza dotyczy biednego robotnika rolnego w zapadłej wiosce. Oczywiście zdarzają się świetne wyjątki, tego nie zaprzeczam, ale ogólnie biorąc, musimy powiedzieć, że cała masa naszej ludności roboczej, n p. chłopskiej, to coś jak dziecko, krnąbrne często, które wpadałoby z nieszczęścia w nieszczęście, gdyby je zostawić własnej woli i rozsądkowi. Czyż nie mam racji?
— Nie wiem, skąd się bierze ów brak zaufania do chłopów! — powiedział Emanuel. — Dzieje nasze nie uprawniają do tego zgoła, a przeciwnie stwierdzają rzecz wprost odwrotną. Nie znajdziemy tam ni jednego przykładu, by państwo zostało narażone na niebezpieczeństwo, ile razy pozostawiono wolną wolę klasom niższym i spytano je o zdanie. Nie brak natomiast rażących dowodów, że wpadaliśmy w rozliczne nieraz nieszczęścia, mimo ostrzeżenia ze strony ludu. Ale dość tego. Pozwalam sobie stwierdzić, że chłopi to właśnie byli od samych początków i wyłącznie są dotąd w Danji przedstawicielami dzielności, przedsiębiorczości, pilności i wytrwania. Da się dowieść historycznie, że zarówno w czasach dawnych jak i obecnie, ludzie najzdolniejsi duchem i czynem, o ile cofniemy się o kilka pokoleń, tkwią pochodzeniem swym w ludzie. Natomiast niewielu genjuszów dały nam tak zwane wyższe sfery. Dodatnie cechy charakteru naszych wybitnych mężów to dziedzictwo chłopskiego ich pochodzenia. Tak było dawniej i tak jest dziś. Wieś wysyła miastom rok rocznie legje świeżych, dziarskich bojowników, a miasta wydalają co roku mnóstwo biedaków, napoły zamarłych, chorych duchowo oraz fizycznie uwstecznionych, których wieś jedynie ożywić i uzdrowić może. Dzieje się to podobnie jak z naszą poczciwą, cierpliwą ziemią duńską, która śle ustawicznie złote ziarno czerwonym dachom pustyni miejskiej, a otrzymuje z powrotem nawóz.
Roznamiętnił się własnemi słowy, a jednocześnie natchnienie jego przybrało cechy świadomego krasomówstwa. Wyglądał doskonale na tle pięknego pokoju z rozwianemi włosami i pozłocistą brodą, rozgrzany wykładem, winem i własnym zapałem. Miał wyraz proroczego uniesienia, a światła jadalni zapaliły na jasno-niebieskich źrenicach jego lśniące punkciki.
Gdy skończył, nastało milczenie. Przerwał je doktór, który rzekł, zwracając się do panny Ranghildy:
— Cóż pani na to? — spytał. — Czy pani może weźmie udział w dyskusji?
Wyprostowała się z pewnym wysiłkiem i odparła:
— Podzielam pogląd pastora Hansteda.
— Jakto? — zdziwili się wszyscy. — Pani też? — zaś wuj Joachim zawołał, kazawszy sobie poprzód siostrze powtórzyć co powiedziała panna Ranghilda: — Widział też kto coś podobnego! — i załamał rozpacznie ręce nad głową.
— Tak! — potwierdziła. — Zgadzam się, że w kraju takim jak nasz... o długiej, ciemnej zimie, o okropnych warunkach bytu, w tej naszej ukochanej ojczyźnie, którejby nie należało, podobnie jak i reszty północy, wcale cywilizować... ale zostawić w stanie pierwotnym, niby drugą Grenlandję, gdzie się jedzie latem polować i łapać ryby... Ach, cóż to chciałam powiedzieć...?
Obejrzała się z wymuszonym uśmiechem.
— Acha! Już wiem... Otóż w kraju jak nasz, wedle słusznego zapatrywania pastora, pierwsze miejsce należy się ludziom o szerokich barach i czołach. Jak to trafnie powiedział pastor Hansted, historja poucza nas, że w Danji ginie i marznie wszystko, co nie ma czterdziestu stóp szerokości w piersiach, a dwudziestu od ucha do ucha. Zgadzam się zupełnie z panem pastorem, że my biedacy żyjemy jedynie z chłopskiej łaski i to wrażenie miałam sama przez lata całe...
I teraz nastała cisza. Nie wiedziano, czy brać to serjo, czy uważać za ironję. Tylko sam doktór odczuł, że grozi burza, i postanowił jej zapobiec.
— Może przejdziemy do salonu? — spytał.
Wszyscy wstali i zaczęli sobie dziękować. Spotkali się też Emanuel i panna Ranghilda i podali sobie ręce.
— Winszuję szczerze, panie pastorze! — powiedziała ze sztucznem ożywieniem. — Wyrobił się pan na niezwykle wprawnego mówcę, którego nic zaskoczyć nie zdoła...

W salonie doktorostwa było dużo stolików i konsol wzdłuż ścian, a świeciły się na nich przysłonione abażurami lampy tak, że cała komnata tonęła w miłem półświetle i dawała wrażenie ciszy i pokoju gościom, siedzącym w miękkich, aksamitnych fotelach.
Dwuskrzydlne szklanne drzwi, wiodące na terasę, stały otworem. Widziało się przez nie masę egzotycznych roślin, palm i dracen, oraz ogród leżący niżej. Spojrzeniem objąć stąd można było duży trawnik, obstawiony kamiennemi wazami, rozrzucone powabnie krzewy róż i topole, w tej chwili osrebrzone bladą poświatą księżycowej nocy letniej.
— Może pani będzie łaskawa zagrać nam coś? —zwrócił się doktór do panny Tönnese. — Przypuszczam, że równie jak ja uważa pani za potrzebne ukoić umysły wszystkich.
— Bardzo chętnie, — zgodziła się — nie wiem tylko, czy coś umiem dobrze na pamięć.
Przystąpiła do fortepianu i zaczęła obyczajem wirtuozów wyginać palce, by im nadać elastyczność.
Emanuel siadł w wielkim fotelu naprzeciw werandy, niezbyt zadowolony z mającego nastąpić grania. Przepojony jeszcze tem, co mówił przy stole, radby był ciągnąć dalej, póki trwał nastrój.
Tymczasem jednak rozsiedli się wszyscy wygodnie, sam tylko wuj Joachim został w jadalni przy karafce wina i słychać było stamtąd, jak mówi z siostrą, dając upust złośliwym dowcipom. Gdy panna Ranghilda uderzyła pierwszy akord, doktorowa Hassing stanęła w drzwiach i uciszyła go głośnem syknięciem.
Rozległy się silne, przebiegające całą klawjaturę pasaże, jakby grająca chciała oczyścić atmosferę salonu. Potem panna Tönnesen zmilkła i siedziała przez chwilę z rękami na kolanach, a słuchaczom wydawało się, że muzyka płynie z jakieś wielkiej oddali.
W najciemniejszym zakątku skryła się młoda Gerda.
W ciągu tego wieczoru dziwna zmiana zaszła w rozbrykanej dotąd dziewczynie. Stała się niezwykle cicha i uroczysta. Podczas kolacji obojętniała coraz to bardziej na słowa kuzyna, natomiast wsłuchiwała się i wpatrywała w mówiącego Emanuela.
I teraz nie spuszczała zeń oka, patrząc ze skupionem zdumieniem. Pochylona, z łokciami na kolanach, siedziała oblana ponsowem światłem lampy, tonąc, poza twarzą i dłońmi cała w mroku. Rysy jej świadczyły wymownie o bliskiem pokrewieństwie z doktorową. Miała tenże sam, przypominający madonnę, owal twarzy, miękki rysunek podbródka i ust, ten sam gest oddania się, tylko nos jej był zakrojony śmielej, wybitniejsze szczęki, a w aksamitnych oczach świecił płomyk zbudzonej namiętności, co błyskał z pod ciemnych brwi, podobnych skrzydłom zrywającym się do lotu.
Po pierwszym utworze muzycznym, panna Ranghilda zamieniła z doktorem kilka słów o kompozytorze, a Gerda wstała i, przesunąwszy się wzdłuż ścian, podeszła do siedzącej na drugim końcu salonu pani Hassing.
— Ciociu! — szepnęła jej do ucha. — Czy to prawda, że on ożenił się z chłopką?
— Tak, moje dziecko.
— Z prostą wieśniaczką?
— Tak! —powtórzyła pani Hassing, pogładziwszy jej policzek.
Stała chwilę przy fotelu ciotki z rękami na plecy założonemi, potem zaś gdy panna Ranghilda zaczęła na nowo grać, wróciła tąż samą drogą na miejsce i siadłszy, wpatrywała się dalej w Emanuela.
Niedaleko niej siedzący kuzynek starał się przez cały czas zwrócić jej uwagę na siebie. Ale udawała, że nie spostrzega jego znaków, gdy zaś wyciągnął w jej stronę znalezioną gdzieś kitkę długich piór, zgromiła go takiem spojrzeniem, że omal zdziwiony nie spadł z krzesła.
Emanuel nie zwracał zrazu wielkiej na muzykę uwagi. Pierwszy utwór była to kompozycja modna i trudna, która brzmiała w uszach jego jak wrzask kotów na dachu. Rozparty w fotelu, zapadł w dumanie. Objął spojrzeniem pokój, obrazy na ścianach, kilka białych figur na wysokich postumentach i uczuł senność wielką.
Dawno już minął czas codziennego spoczynku, to też zmrok pokoju, różne, niezwykłe wrażenia dnia, znużenie wysiłkiem duchowym, a wreszcie kilka wypitych kieliszków wina wprawiły go w senne otępienie.
Po chwili jednak zaczął nadsłuchiwać... pochwycił bowiem znane tony. Z jakiejś dali płynęły pełne, uroczyste, harmonijne akordy. Długo nie wiedział do czego je odnieść, a także dlaczego wywierają nań takie wrażenie. Brały go wprost w niewolę. Posłał oczy przez drzwi werandy i wydało mu się, że blady, srebrzysty krajobraz, wielkie, kamienne wazy, oraz podobne cyprysom topole, że wszystko to razem jest ucieleśnieniem muzyki panny Ranghildy. W tej chwili poznał szopenowski marsz żałoby, ulubiony utwór siostry, który mu grywała tyle razy o zmierzchu w młodych latach. Naraz zmieniło mu się całe otoczenie. Nie był już w salonie doktora Hassinga, ale w domu rodziców. U fortepianu siedziała pomiędzy świecami własna siostra jego Betty, wznosząc i opuszczając powabnie białe ręce nad klawiszami. Podobny człowiekowi ogarnionemu urokiem gór, który słyszy dzwony wsi rodzinnej, siedział napół przytomny i patrzył na te piękne, białe ręce. Gdy zaś w pewnym momencie grająca zdjęła je z klawjatury i złożyła na kolanach, spojrzenie Emanuela prześliznęło się mimowoli po ramionach panny Ranghildy i zawisło na jej karku, uwieńczonym kasztanowatym splotem w górę podgarniętych włosów, zakończonych ślimakowatym lokiem. Przez chwilę siedział zatopiony w ten obraz, pełen podziwu, śledząc spojrzeniem linje szyi, aż do prześlicznego lewego ucha, którego dolna część prześwietlona płomykiem świecy, jarzyła się koralowo. Nagle jednak oprzytomniał, odzyskał świadomość, przesunął dłonie po włosach i, gdy utwór został skończony, wstał z fotelu. Czuł się nieswój i chciał iść do domu.
Pożegnał się, trochę na łeb na szyję, jak powiadają, a w chwilę potem był już na drodze.
I tu jednak nie odrazu mógł ochłonąć z czaru, mimo że szedł twardym, raźnym krokiem, jakby pędzony silnem kołataniem serca. Tony muzyki płynęły za nim krętym gościńcem i odzyskał samego siebie dopiero, minąwszy granicę swej gminy i ujrzawszy czarne zarysy znanych wzgórz na tle słabo rozjaśnionego widnokręgu.
W salonie doktora Hassinga był tymczasem tematem bardzo ożywionej rozmowy. Wuj Joachim wszedł z jadalni i, otrzymawszy pozwolenie wywnętrzenia się, skorzystał z tej okazji w sposób bardzo wydatny. Pani Hassing zanuciła Emanuelowi hymn pochwalny, a mąż jej musiał również przyznać, że jest to człowiek „wielce oryginalny i niepozbawiony zdolności.“
Gerda siedziała bez ruchu w rogu fotela, milcząca i nieprzytomna, marząc i dumając.
Panna Ranghilda mówiła bardzo niewiele. Nie miała wielkiego powodu radować się tym wieczorem. Było w tem dużo prawdy, gdy wspomniała Emanuelowi, że w ciągu minionych lat nieraz go chciała zobaczyć. Przyjmując nawet zaproszenie doktorostwa, kierowała się względem, że pragnienie swe ziści w ten sposób. Przez cały czas pobytu nader zręcznie kierowała wszystkie wycieczki wspólne ku vejlbijskiemu wybrzeżu, w nadziei że jej się poszczęści i spotka Emanuela.
Kierowała nią nie sama jeno kobieca ciekawość. Niedługo po rozstaniu uświadomiła sobie, że zainteresowanie byłym kapelanem ojca nie polegało na przyjacielskich jeno uczuciach, jak zrazu sądziła, ale że podczas współżycia z nim na plebanji wmieszało się w to tchnienie miłości. To też wspominając te czasy, doznawała upokorzenia. Odrzucił ją wszakże człowiek ten, który nie zawahał się wziąć za żonę prostej wieśniaczki. Dręczyło to dumną pastorównę, zupełnie jakby wspomnienie upadku. Przez siedm długich lat uczuwała nienawiść do Emanuela, a sprawę pogorszył jeszcze nagły, niespodziewany wyjazd ojca z plebanji vejlbijskiej, który, chociaż się do tego nie przyznał nigdy, dotknął starca głębiej, niż można było sądzić i przyspieszył nawet śmierć jego. Rozsierdził ją w dodatku zwycięski pochód chłopskiego ruchu oświatowo-politycznego, w czasach ostatnich niezaprzeczalny. Niecierpiała go i wszystkiego, co tchnęło ziemią, dziś bardziej jeszcze, niż wprzódy. Odwracała się nawet od współczesnej literatury wyłącznie z powodu napotykanych tam opisów przyrody i gloryfikacji ludu. Dla tego samego powodu nie uczęszczała też na wystawę młodych, szarlotenburskich malarzy, twierdząc, że czerpią tematy ze stajni i gnojowiska. W teatrze również teraz nie mogła zaznać spokoju, gdyż siedzieli tam na bezpłatnych miejscach posłowie parlamentarni, plując na podłogę.
Nic jej tak jednak nie oburzało, jak szerzone ciągle pogłoski o radykalnej zmianie gabinetu, przyczem traktowano zupełnie na serjo możliwość objęcia przez chłopów steru spraw państwa. Pewien nauczyciel ludowy miał wszelkie szanse zostania prezydentem rady ministrów. Ci nawet, którzy nie godzili się na prąd panujący obecnie, potrząsali głowami i twierdzili, że „narazie innego sposobu wyjścia niema.“ Nie mogła pojąć tego wszystkiego. Czyż nie wiedziano już oddawna, że ludność wiejska stanowi większość w państwie? Skąd że tedy to nagłe padanie na kolana? Na każdy jej zarzut odpowiadano, że „chłopi są też ludźmi.“ Tymczasem tak wcale nie jest. Są oni oczywiście ludźmi z uwagi na fizyczną budowę ciała, liczbę zębów trzonowych i długość kiszek. Ale wszakże pastuch w polu posiada znacznie więcej pokrewieństwa z krową, lub owcą, niźli z przeciętnym nawet inteligentem. A czyż komuś przyjdzie na myśl, przyznać krowom i owcom prawo wyborcze? To też w epoce represyj rządowych radowało ją bardzo, że jawią się znowu ludzie odważni, prawdziwi mężczyźni, zdolni przywrócić dawne prawo władztwa człowieka nad ziemią i zepchnąć niesamowite, bagienne światełka chłopskich zakusów na gnojowisko, skąd wzięły życie.
W okresie zwycięstwa tych ludzi ogarnęła ją radość wielka, a jednocześnie chęć zobaczenia byłego kapelana ojca. Minęły już czasy głupstw dziewczęcych, pałała przeto pragnieniem zatriumfowania nad tym, który ją samą i ojca upokorzył, i pozbycia się owego uczucia wstydu, którem przejmowało ją wspomnienie współżycia z nim przed laty. Niestety, spotkanie z Emanuelem nie przyniosło jej zaspokojenia tych pragnień.
Zmartwiona niepowodzeniem, pierwsza pożegnała się z wszystkimi, podając ból głowy za przyczynę odejścia i, wbrew zwyczajowi, nie zaprosiła jak zawsze pani Hassing do swego pokoju dla poufnej gawędki w cztery oczy. Ubrana w penjuar, siedziała długo przed lustrem z rękami na kolanach, z twardym, od złości stępiałym wyrazem twarzy, zapomniawszy nawet rozczesać włosów. Nagle uczuła chłód i ogarnął ją głuchy strach... Jakąż to dziwną władzę miał nad nią ów człowiek?

Emamanuel wrócił na plebanję znużony i wyczerpany przejściami, ale długa nieobecność jego nie wywołała tu zdziwienia. Hansina nawykła do tego, że dawał się nieraz zatrzymywać przyjaciołom, do których wypadkiem zaszedł, zapominając wśród rozmowy o czasie i nie spytała nawet, gdzie był.
Powiedział jej sam nazajutrz, gdzie się znajdywał i kogo spotkał. Chciał na tem skończyć z doktorostwem. Zbudził się z wyrzutami sumienia i w miarę rozpamiętywania całej wizyty, coraz mniej był z siebie zadowolony. Po rannych modlitwach zamknął się w kancelarji, gdzie stał zakurzony pult pomiędzy oknami, oparł się oń łokciami i, ująwszy głowę w dłonie, powiedział ze skruchą:
— Ojcze! Czy gniewasz się na mnie? Wiem dobrze, że zadanie, jakie mi dałeś, wykonałem źle i bez korzyści. Ale bądź cierpliwy! Nie odtrącaj mnie. Doświadczaj mnie jeszcze, proszę cię, ojcze, aż dopóki chwiać się nie przestanę!
Bytność u doktorostwa nie minęła dlań zresztą bez korzyści, bowiem przezwyciężył w ten sposób martwy punkt, na jakim trwał długo, i odzyskał elastyczność ducha, utraconą w dniu pogrzebu syna. W niedzielę wygłosił dla nielicznych zresztą parafjan swych kazanie, pełne gorącej wiary i uniesienia, tak że mu przy wyjściu ściskano dłonie i dziękowano. Za tekst wziął ewangelję Marka o wyżywieniu rzeszy ludu pięciu chlebami i rybami. Wedle zwyczaju opisał naprzód poetycznie uroczystą ciszę pustyni, wiecznie błękitne niebo i poszarpane złomy skał, rozgrzane palącem słońcem, potem zaś ciągnął dalej:
— Cudowne wyżywienie to dawało zawsze niedowiarkom powód do kpinek. Co za głupstwo, powiadają oni! Czyż można odrobiną żywności nasycić czterotysiączny tłum i zebrać jeszcze pięć koszy okruchów. Tak mówić może warjat tylko! Tak to powiadają owi biedacy, którzy znają jeno głód żołądka, ściągający kiszki. Ale my, znający głód ducha, wiemy dobrze, co to wszystko znaczy. Wszyscy znamy chwile słabości i niemocy, kiedy się wydaje, że wszystko wokoło to pustynia, że niema nigdzie źródła i sądzimy, iż wszystkie skarby nieba nie są w stanie nasycić łaknienia naszego... Nagle następuje jakieś drobne wydarzenie, lub pewnego dnia dochodzi nas małe, dobre słówko, mieszczące w sobie błogosławieństwo boże, i zaraz zieleni się wszystko przed oczyma naszemi i w sercach naszych. Zdaje się, iż pęknie pod naporem nadziei i rozkoszy, tak że nietylko czujemy się syci, ale możemy obdzielać hojną dłonią innych! Tak, przyjaciele, znane są nam dobrze takie chwile słabości, a jeśli mam być szczerym, to wyznam, że właśnie teraz zaciężyła na wszystkich nas bezsiła taka. Walczymy o prawdę i sprawiedliwość na ziemi, a mimo to krzewi się wokoło nas w najlepsze niesprawiedliwość, kłamstwo i przemoc. Wciąż jesteśmy kuszeni, by dać za wygranę i wrócić pod jarzmo egipskie i zasiąść do pełnych garnków jadła, zastawionych przez tyranów. Wraz z pokusą jawi się szatan i uśmiechniony chytrze, powiada: klęknijcie przede mną, a dam wam władanie całą ziemią... O nie, nie słuchajmy go, nie przestańmy walczyć. Opoką naszą Bóg, jesteśmy także ludem wybranym, narzędziem jego, on nam daje i da zawsze mannę, jak żydom na pustyni, syci nas, jak rzeszę czterotysiączną, za co chwalić go i dziękować mu winniśmy. Drodzy bracia i siostry, wystrzegajmyż się węża w sercach naszych skrytego i nie sądźmy, że znikł, gdy jeno zmienił skórę. Czyha schowany za najsilniejszą nieraz nadzieją naszą, jako miłość własna tkwi w najżarliwszej często nawet modlitwie i przywodzi nas do upadku w chwili, gdy nam się wydaje, że stoimy najmocniej. Trzeba mu rozdeptać głowę stalową stopą wiary. Złóżmyż tedy ręce i sercami i usty, módlmy się: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię twoje, przyjdź królestwo twoje...
Mówiąc to, czuł Emanuel, że napełniony jest duchem bożym. Wróciwszy do domu, pocałował Hansinę w czoło, potem zaś wziął na ręce małą Dagny, zaczął ją pieścić i chodzić po pokoju. Oddawna nie był tak wesoły i swobodny.
Po południu zaproponował, by pojechali do dziadków, gdzie nie był od tygodnia, mimo że tęsknił za staruszkami. Wyciągnięto z wozowni stary pojazd na resorach, a Hansina i dzieci przybrały się paradnie. Uczyniono to na wyraźne życzenie Emanuela, który chciał „pokazać, że mają ładne odzienie.“ Hansina włożyła na głowę jedwabną, haftowaną perłami czapeczkę i przepasała się czarnym, jedwabnym fartuchem, a Emanuel ujrzawszy to, objął ją oburącz wpół i zawołał:
— Założę się o dziesięć przeciw jednemu, że w całem państwie duńskiem niema piękniejszej pastorowej.
Gdy nadeszła czwarta, poszedł sam do stajni, zaprzęgać konie. Trzymał właśnie w rękach uździenicę, gdy wpadła Sigrid zadyszana, z oczyma wyszłemi od zdziwienia z orbit, nie mogąc przemówić słowa.
— Ojcze! — zawołała. — Przyszły dwie... dwie... kobiety... panie... ślicznie ubrane i weszły odrazu do świetlicy...
Emanuel zarumienił się. Zaraz wiedział, że przybyła Ranghilda Tönnesen wraz z którąś z pań z domu doktora.
— Czy matka jest? — spytał.
— Jest.
— To dobrze.
Z umysłu nie spieszył się z zaprzęganiem, ale serce mu biło mocno. Myślał o Hansinie. Co powie na te odwiedziny? Jak przyjęła te damy?
Za chwilę nadbiegła pędem Abelona, kłapiąc po kamieniach drewniakami, i wrzasła, przechylając się pół ciałem w otwór klapy stajennych drzwi: Czy jest tu Emanuel? Musi pan zaraz wracać.
— Przybyły dwie damy...
— Na miłość boską! — zawołał niecierpliwie. — Ileż razy mam tego słuchać. Sigrid mi już powiedziała.
Spojrzała zdumiona.
— Czyż mogłam to wiedzieć? Zresztą przysłała mnie Hansina...
Obróciła się obrażona i podążyła z powrotem, kłapiąc po kamieniach podwórza.

Panna Ranghilda siedziała w hali na jednem z wyplatanych słomą krzeseł i usiłowała wieść rozmowę z Hansiną, rozpartą w fotelu przy piecu, gdzie siadywała zazwyczaj. Hansina, jak zawsze mało uprzejma dla obcych, nie ukrywała wcale, że wizyta ta dziwi ją wielce.
Na ławie pod oknem przy stole skulił się pastuch Soeren, niezbyt świetnie wyglądający w swym niedzielnym kaftanie z niebieskiego samodziału, z białemi obszywkami i żółtą chustką na szyi. Szeroko rozwarł oczy i gębę i spozierał raz po raz na pannę Ranghildę i towarzyszkę jej, młodą Gerdę.
Panna Ranghilda miała lekką suknię spacerową z kraciastego, szarego jedwabiu, na niej czarną, zdobną perełkami pelerynkę i czarny kapelusz w kształcie czepka z wysokiem, szpiczasto zakończonym wywinięciem. Gerda ubrana była w tę samą białą sukienkę i jasno błękitny kapelusz, jakie miała czasu spotkania z Emanuelem u Hassingów.
Dziewczyna siedziała z rękami na kolanach, na samym kraju krzesła, a policzki jej pałały. Rozglądała się wokół, oraz patrzyła z najwyższem zainteresowaniem na chłopskie odzienie Hansiny, a jednak czuła się bardzo nieswojo w wielkiej, pustej hali, przypominającej stodołę, przytem zaś ciarki ją przechodziły, ile razy spojrzała na pastucha Soerena i jego błękitny kaftan. Nie chciała puścić panny Ranghildy samej, a gdy wymogła na niej wreszcie pozwolenie jechania, przez całą drogę była bardzo niespokojna, podniecona i zgorączkowana.
Gdy Emanuel ukazał się w drzwiach, rozczarowanie zabłysło na jej twarzy. Słyszała od doktora Hassinga, że Emanuel chodzi w domu w chłopskiej opończy i drewniakach, a tymczasem był ubrany w ten sam jasno-popielaty surdut sukienny, w jakim go widziała niedawno.
— Otóż jestem, panie pastorze! — zawołała Ranghilda wstając. — Wprawdzie przybywam znienacka, ale żona pańska była tak dobra, że powiedziała, iż jest to w zwyczaju pańskich gości. Przypomina pan sobie pewnie moją młodą przyjaciółeczkę... dodała, zwracając się ku Gerdzie.
Emanuel powitał panie w milczeniu i zaprosił ruchem ręki, by zajęły miejsca z powrotem.
— Daleką pani odbyła drogę! — zauważył po chwili.
— O nie tak daleką, jakby się zdawało! — zaśmiała sie. — Nie starczyłoby mi pewnie sił zajść aż tu z Kyndlöse. Ale doktor Hassing jechał właśnie do mieszkającego w pobliżu pacjenta, to też nie mogłam się oprzeć pokusie skorzystania z okazji, by państwu — skłoniła się obojgu — i memu dawnemu miejscu pobytu nie złożyć wizyty. Dojechałyśmy z doktorem do tak zwanej „góry,“ tak to zowią... prawda... i w temże miejscu mamy się spotkać za powrotem. Stamtąd miałyśmy jeszcze jakieś pół godziny drogi i dumną się czuję, że marsz ten odbyłam, mimo spieki i kurzu.
Zaczęła trochę nerwowo opowiadać o okolicy i rzeczach nowych, napotkanych po drodze. Wszystko wydało jej się inne niż było dawniej, zwłaszcza zdumiał ją wygląd wsi. Uznała, że milej jest tu teraz i zaciszniej, a Emanuel, siedzący na ławie u górnego krańca stołu, objaśnił, że wypalone dawnym pożarem ogrody, mają teraz wielkie, cieniste drzewa, przeto wszystko przybrało lepszy pozór.
Hansina nie wtrącała się do rozmowy, a Emanuel nie usiłował jej wciągnąć. Nie wiedział dobrze, co go gnębiło z racji tej nieoczekiwanej wizyty i dlaczego wydawało mu się ciągle, że spojrzenie Hansiny krąży pomiędzy nim a Ranghildą. Nie miał sobie nic a nic do wyrzucenia, w każdym zaś razie wyznał żonie najdrobniejszy szczegół. Tego samego poranku, kiedy ulżył swemu sercu przed Bogiem, opowiedział Hansinie wszystko, co zaszło na przyjęciu u doktora Hassinga.
Tymczasem Gerda siedziała na brzeżku stołka, rzucając Emanuelowi płomienne spojrzenia, ją zaś samą wzięła pod obserwację mała Sigrid, stojąca obok matki w odświętnej sukience z różowej bawełny, z czarną wstążką w brunatnych włosach. Dziecko złożyło głowę i ręce na kolanach Hansiny i chowało twarz, ile razy padało na nie spojrzenie Gerdy. Ale zaraz potem dziewczynka wystawiała z poza opalonej słońcem rączki wielkie, ciemno-szafirowe oko i w chwilach, gdy nie patrzył nikt na nią, podnosiła się na palcach, szepcąc coś matce.
Hansina potakiwała z roztargnieniem głową i gładziła jej włosy z czułością, jakiej nie objawiała często.
Rozmowa rwała się co chwila, gdyż Emanuel nie był w stanie skupić myśli. Uporne milczenie żony denerwowało go bardzo. Przytem draźnił go Soeren, na którego złe nawyczki patrzono zazwyczaj przez palce, pamiętając o dobrych. Emanuelowi wydało się jednak, że nigdy jeszcze tyle nie krząkał, nie pluł i nie miał takiej czkawki, jak właśnie dzisiaj.
— Możebyśmy poszli do ogrodu? — spytał wkońcu. — Coprawda nie jest to już park wzorowy z czasów ojca pani, ale znajdziemy tam w każdym razie chłód i cień.
— Doskonale! — zawołała panna Ranghilda.
Wstali, ale Hansina podniosła się dopiero, gdy Emanuel spytał, czy nie pójdzie razem.
Został na miejscu tylko pastuch Soeren i aż do odejścia dam pochłaniał je chciwem spojrzeniem.
Nagle Abelona wytknęła głowę z drzwi kuchennych, za któremi stała na czatach.
— Czy już poszły? — spytała.
Soeren potwierdził głową, Abelona weszła do hali i pobiegła do okna wyglądać.
— Cóż to ma do czynienia Emanuel z takiemi damulkami? — rzekła z oburzeniem. — Wyglądają zupełnie jak para zwyczajnych ladacznic.

Pierwsze wrażenie obecnego plebańskiego parku nie każdego mogło pociągać i Emanuel miał słuszność twierdząc, że niewiele zostało z wspaniałości pańskich proboszcza Tönnesena. Pielęgnowane dawniej starannie żywopłoty wypuściły na wsze strony pędy, trawniki zarosły ścieżki, a chwasty wszelkiego rodzaju zanieczyściły trawę. Długie aleję stały się łupem krzaków, a pod drzewami leżały suche gałęzie i spadłe z góry skrzynki szpacze.
Panna Ranghilda wraz z Emanuelem, oddaliwszy się niebawem od reszty towarzystwa, zapadła w gąszcz niezmierny. Wprawdzie pastor czynił wysiłki, by zawrócić do reszty towarzystwa, albo przynajmniej wejść w szeroką aleję kasztanową, wiodącą w pole, ale pannę Ranghildę ogarnęło wprost zamiłowanie do najtajniejszych zakątków i kryjówek. Szła kilka kroków przed nim, unosząc lewą ręką suknię, tak że widać było marszczony rąbek spódnicy i piękne, lakierowane buciki.
Emanuelem wstrząsał niepokój. Szedł z nią oto sam ciemnemi, milczącemi drożynami, które budziły zapomniane napoły wspomnienia lat młodych. Szelest sukni Ranghildy budził w nim tajemniczy dreszcz nieuświadomionych wrażeń z onych czasów, a półotwarte usta jego wciągały ów wieczysty zapach fiołków, jaki stanowił jej stałą atmosferę. Natomiast panna Ranghilda była zupełnie swobodna i do żarcików jak rzadko usposobiona. Zobaczenie dawnego domu swego nie przyszło jej bez wysiłku, ale nie mogła się uspokoić przed spróbowaniem, czy nie zdoła upokorzyć byłego kapelana swego ojca, to też widok rozpadu plebanji i scena, jaką przeżyła w sali, dały jej wielkie zadowolenie. Nie zaspokoiło to jednak jeszcze w pełni jej żądzy zemsty, dlatego też kierowała rozmowę tam, gdzie mogła odnieść pełne zwycięstwo.
Tymczasem zatrzymała się Gerda z Hansiną przy oświetlonym słońcem trawniku w przedniej części ogrodu. Na widok odchodzącego z Ranghildą Emanuela, Gerda posłała im pełne tęsknoty spojrzenie i, chcąc sobie czemś to nagrodzić, zawarła przyjaźń z Sigridą, która ośmielona rychło, przytulała się do niej, muskając dłońmi piękną sukienkę dziewczyny. Hansina popróbowała z nią rozmawiać, ale po zamianie kilku wyrazów, czując, że się nie rozumieją wcale, siadła na ławce, w cieniu żywopłotu, zaś Gerda zawierała dalej przyjaźń z małą.
Po pewnym czasie zbudziły ją z zadumy zbliżające się głosy Emanuela i Ranghildy. Dochodziły z alei leszczynowej, biegącej tuż poza nią.
— Widujemy się co dwa tygodnie — mówiła Ranghilda — i zazwyczaj grywamy na cztery ręce. Oczywiście rozmawiamy też dużo, a często o panu, jak wspominałam. Przekonałam się, że siostra bardzo pana kocha i cierpi z powodu tak długiej rozłąki...
— Betty mówiła pani naprawdę o mnie? — spytał.
— Tak. Jest to rzecz naturalna. Nie widziała pana przez długie lata. Powinienbyś pan pojechać do miasta. Biedna Betty potrzebuje otuchy, czuje się bowiem bardzo samotną od śmierci dziecka. Jest jeszcze młoda i musi czemś wypełnić życie, tymczasem konsul generalny posiada pod tym właśnie względem pewne niedomagania. Postarzał bardzo i jest to człowiek przeżyty...
Głosy oddaliły się. Hansina spojrzała na Gerdę i Sigrid, siedzące naprzeciw siebie w trawie. Po chwili mała skoczyła i przybiegła do matki z rozbłyśnionemi zachwytem oczyma.
— Mamo! — zawołała. — Wiesz, co ona powiada? Ma lalkę ogromną, która umie spać, jak prawdziwy człowiek, i pokój dla lalek z krzesłami, stołami i kuchnią. I wiesz, co jeszcze mówi? Ma cały staw z kaczkami i prawdziwą łódkę. Czy to może być wszystko prawda, mamo?
— Chodź do mnie, Sigrid! — zawołała z trawnika Gerda, a mała, nie czekając odpowiedzi matki, wróciła do niej pędem i rozbawiona, rzuciła jej się w objęcia.
W tej chwili głosy od strony alei nadpłynęły ponownie. Mówił teraz Emanuel i Hansina poznała, że się zapalił do słów własnych.
— Być może, że jak pani mówi, niema nic złego w takim prowadzeniu życia, ale musi mi pani chyba przyznać, że popisywania się dostatkami, jak to czyni mój szwagier, winniśmy unikać, choćby przez wzgląd na mniej uposażonych bliźnich naszych. Widok przepychu czyni dotkliwszem ubóstwo tym, którzy muszą przez całe życie walczyć o chleb. To budzi gorycz, zazdrość i złe instynkty...
— O, nie — odparła Ranghilda — nie wierzę panu. Przychodzi mi na myśl scena, jaką niedawno widziałam. Na wielkim placu, wśród skwaru pracowała gromada ludzi przy ciężkim wozie żwiru, czy kamieni. W chwili, gdym ich mijała, zjawiło się dwoje, prześlicznie ubranych dziewcząt, zapewne córki chlebodawcy. Szły, śmiejąc się i paplając. Ot takie to sobie były dwie bezpotrzebne istoty, n p. ja i Gerda. Zobaczyłam, jak robotnicy podnosili uznojone twarze i patrzyli na nie. Ale nie było w spojrzeniu ich niechęci. Przeciwnie, spoglądali na dziewczęta niemal czule, jak my patrzymy na parę jaskółek, przelatujących ponad drogą. Ludzie tacy wiedzą dobrze, że ulepieni są z innej gliny, niż owe córeczki chlebodawcy ich i, o ile ich ktoś nie podburza, nie mają wcale na myśli zazdrościć im tego, podobnie jak żaden rozsądny człowiek nie będzie zazdrościł jaskółkom lekkich skrzydełek, które otrzymały od Boga, miast dwu ciężkich ludzkich odnoży. Czyż nie mam racji?
Emanuel zaoponował z zapałem, ale oddalili się tak, że Hansina nie mogła słyszeć co mówi.
Po chwili zjawili się od przeciwległej strony trawnika, a ujrzawszy resztę towarzystwa, podeszli. Gerda wstała niezwłocznie.
— Ach, siedzi tu pani! — zawołała Ranghilda. — Kłóciliśmy się strasznie z mężem pani. Ja i pastor Hansted nie możemy nigdy dojść do zgody. Ale czas nam już iść. Gerdo, pożegnajmyż się raz!
Emanuel oświadczył, że odprowadzi panie kawałek drogi, by im pokazać ścieżkę polną, krótszą o połowę. Hansina została w ogrodzie.
— Bardzo się cieszę, żem była u pana, powiedziała Ranghilda, gdy odeszli od plebanji — bo będę mogła opowiedzieć siostrze, jak wygodnie pan mieszkasz, jak się czujesz szczęśliwy... słowem, jaki z pana wybraniec fortuny... Wszak prawda, nie mylę się pod tym względem?
Emanuel nie miał ochoty rozmawiać z nią na ten temat, ale odczuwają już potrzebę walki, rzekł, popędliwie: Po tonie pani widzę, że to panią dziwi!
— Skoroś pan to rzekł, nie będę przeczyła, że zmieniło to potrochu moje wyobrażenie o małżeństwie i szczęściu rodzinnem. Byłam, widzę, zanadto konserwatywną.
Odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na ironję jej słów:
— Musiały to być poglądy nader oryginalne!
— O, nie! Wiesz pan, że jestem pod każdym względem zachowawczynią. Sądziłam tylko, że to, co zowiemy szczęściem małżeńskiem, polega na tej, tak nieco bombastycznie przez praojców naszych zwanej, „harmonji serc,“ którą to rzecz nazwaćby dziś można „sympatją nerwów.“
— Sympatja nerwów! — zawołał. — Wyśmienite to, a całkiem modne wyrażenie. Niewiadomo tylko co wyraża... Możeby mnie pani objaśniła?
— Dobrze. Mówiłam już, że zostałam filozofką. Proszę też wybaczyć, jeśli będę się tłumaczyła nieco mętnie... pochodzi to jeno z głębi pojęć... a więc...
Stanęła, oparła policzek na białej rączce parasolki, wzniosła oczy w niebo i uśmiechnęła się chytrze.
— Hm... hm... powiedziała, ruszając dalej. — Powiem panu tedy. Sympatją nerwów dwojga ludzi nazywam zgodność wrażeń, jakie odnoszą, patrząc na coś, przeżywając, słysząc, czytając i t. d. Widok krajobrazu, odczucie muzycznego utworu daje im ten sam nastrój, nie wprawiając jedno w ożywienie, a drugie w melancholję. Czy mówię dość jasno? Wszystkie, a tak różnorakie zdarzenia życia, począwszy od drobiazgu, jak n p. rozbicie talerza, aż do spraw ważnych, decydujących, wesołych, czy ponurych, winny ich nerwy wprawiać w jeden stan i to w podobnym stopniu. Innemi słowy, warunkiem powstania między dwojgiem ludzi t. zw. harmonji serc, jak powiadano dawniej, jest, by nerwy ich posiadały tę samą wrażliwość na pewne podniety i tę samą bezwrażliwość na inne. Czy pan nie podziwiasz, jak logicznie mówię? Otóż ciągnęła dalej, gdy Emanuel ciągle milczał rodzaj i stopień wrażliwości nerwów naszych jest rezultatem naszego wychowania, zajęcia, lektury... ba... nietylko naszych warunków życia, ale środowiska, w którem żyli nasi rodzice, dziadowie i nasi przodkowie przez wiele generacyj wstecz! Prawda? Zrozumiesz pan tedy...
— Wyśmienicie! — przerwał jej, podnosząc z uśmiechem głowę. — Rozumiem teraz, że warunkiem szczęścia dwojga ludzi musi być, by ten drugi człowiek był podobny we wszystkich punktach do pierwszego, to jest, odebrał to samo wychowanie, wyszedł z tego samego środowiska, miał podobnego, albo lepiej jeszcze tego samego ojca, matkę, rodzeństwo i przodków od wielu pokoleń, słowem, by był identyczny z pierwszym, czyli nim samym. Tak, w tem ma pani zupełną rację, panno Tönnesen, miłość własna, egoizm jest to nieomylna, wedle współczesnego światopoglądu zachowawczego, to jedyna rękojmia dzisiejszej, waszej miłości. Tak, wierzę pani zupełnie!
Panna Ranghilda ściągnęła gniewnie brwi i zamilkła.
— Pozwól mi pani, proszę, również trochę pofilozofować! — ciągnął dalej z coraz to większem ożywieniem. — Przyzna pani zapewne, że także ze stanowiska pani najwyższem zadaniem człowieka, a tem samem najwyższą jego radością i szczęściem jest rozwój własny... Czyż nie tak?
— No tak!
— A któż to dać nam może najwyższą przyjaźń, jeśli już pominiemy stare bombastyczne słowo „miłość,“ na czyjeż najwyższe zaufanie liczyć możemy, od kogóż się najobfitszego plonu ducha spodziewać? Czy to wszystko dać nam może człowiek, tak samo jak my patrzący, czujący, myślący i działający, czy może właśnie ten, którego spojrzenie otwiera nam inne, nieznane horyzonty, którego odmienny świat myśli i czucia, oraz zasadniczo inne wychowanie wzbogaca nasz umysł, rozszerzając we wszystkich kierunkach granice i zwiększając nam, rzec można, świat? Wiem co o tem sądzić, a czerpię z drogocennego skarbca własnego doświadczenia.
— Ależ pan stawiasz kwestję na głowie! — powiedziała nagle tonem obojętnym.
Ostatnie słowa Emanuela wywołały bladość na jej lica. Skierowała rozmowę nagłym zwrotem na inne tory.
Wracając do domu, Hansina śledziła Emanuela oczyma z poza parkanu ogrodowego. Widziała, jak szedł ścieżką, pomiędzy łanami zboża obok Ranghildy, żywo gestykulując.
— Mamo! — ozwała się Sigrid, biorąc ją za słyszy. — Mamo! powtórzyła widząc, że nie słyszy. — Czemu ojciec poszedł? Mieliśmy przecież jechać do dziadków!
— Ojciec zapomniał, widać, dziecko — odparła. — Zostaniemy dziś w domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.