Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga druga/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

Przez kilka dni było pogodnie, to znów padał deszcz, a wreszcie w niedzielę, o świcie nadciągnęła od północy gwałtowna burza. Hansina siedziała wieczorem sama w domu, pokładłszy wcześnie dzieci. Emanuel, służba i zwykli goście wieczorni plebanji udali się na wielkie zebranie protestujące do skibberupskiego domu zbornego, dokąd przez całe przedpołudnie zjeżdżali ludzie z całej okolicy. Drogą toczyły się ustawicznie wozy z uczestnikami zebrania, zamieszkałymi poza wsią, a wiele z nich stawało przed plebanją, zostawiając różne osoby, chcące się zobaczyć z Emanuelem, lub wziąć udział w nabożeństwie, w kościele vejlbijskim. Przytem przez czas długi gościli tu dwaj sprowadzeni mówcy parlamentarni, chłopi jutlandzcy z zachodu, a w dodatku przybyła też gromadka studentów sandingskiego uniwersytetu, przynosząc wieści i pozdrowienie od starego, leżącego już przeważnie w łóżku dyrektora. Każdy z przybyłych musiał dostać kawy, albo coś do zjedzenia, to też dnia tego panował na plebanji ruch i rozgwar jak w gospodzie podczas jarmarku.
Hansina cieszyła się na ciche godziny wieczorne po niespokojnym dniu. Rzadko miewała teraz chwile ciszy, a nie czuła się zgoła jak Emanuel uszczęśliwioną tem, że dom zawsze był pełny gości. Wolałaby, by drzwi nie tak często i nie tak szeroko się otwierały dla mieszkańców całej gminy, którzy przywykli wchodzić i wychodzić bez ceremonji, jakby byli u siebie. Została sama po uśpieniu dzieci, zaświeciła lampę i siadła z robotą u długiego stołu. Ale doznała, prócz ukojenia, wrażenia samotności, czuła się opuszczoną w tym wielkim, cichym, pustym domu o licznych, wysokich komnatach. Nie mogła dotąd, mimo siedmioletniego pobytu nawyknąć do myśli, że to jej dom. Przeciwnie, uważała się tu ciągle za obcego i nieproszonego gościa i pojąć często nie była w stanie, jak może tu być dobrze Emanuelowi i jak może być zadowolony, mimo że życie ich ułożyło się zgoła inaczej, niż sobie planowali swego czasu. Nieraz słała myśl ku małemu, głogami obrosłemu domkowi nad potokiem, pośród wzgórz Egede, który kupić zamierzali w czasie narzeczeństwa, a gdy tak marzyła o ukoju i ciszy małych, przytulnych stancyjek, zdala od natłoku i gwaru, z białą plażą jako jedynem sąsiedztwem, plebanja wydawała jej się bardziej jeszcze pustą, zimną i przygnębiającą.
Niemiłe owo uczucie potęgowała jeszcze burza szalejąca na dworze, niosąca od strony zabudowań gospodarczych różne, drobne odgłosy. W szopie tłukło coś, a szarpanie drzwiami wchodowemi świadczyło, że Niels znowu zapomniał zamknąć bramy. Od strony stajni dochodził poryk krowy, a wszystko to trapiło i niepokoiło ją, jako panią domu. Przyszło jej na myśl, że może Abelona zapomniała wydoić cielną krowę przed odejściem, lub też nie wygasiła dobrze żaru popiołu przed rzuceniem go na gnojowisko. Abelona stała się w czasach ostatnich wielce roztargnioną i raz po raz wyglądała okienkiem pralni, gdy się jawił Niels na podwórzu. Nielsowi zaś całkiem się przewróciło w głowie od kiedy zaczął posyłać artykuły do pism. Zaniedbywał teraz bardzo robotę, ten fakt nie ulegał kwestji.
Rozmyślania te przerwał jej jakiś dziwny głos, dochodzący przez półotwarte drzwi z sypialni. Chłopak jęczał przez sen. Ojciec wziął go z sobą przed południem do Skibberupu, by mógł podczas nabożeństwa biegać i bawić się z dziećmi poławiacza węgorzy na piasku wybrzeża. Po powrocie znikł gdzieś i przez całe popołudnie nie pokazywał się. O zmroku dopiero znalazła go na najwyższym stopniu schodów piwnicznych zapłakanego, opuchłego, z dłonią przyciśniętą do chorego ucha. Położyła go do łóżka, wpuściwszy przedtem parę kropel olejku, przysłanego przez Gretę ze Styrnö, poczem zaraz zasnął. Ale nie przestawał jęczeć przez sen i ten nawrót dawnego cierpienia dziecka przygnębił ją do reszty, zwiększając smutek, jaki ją ogarnął tego wieczora.
Nie mogła się pogodzić z upodobaniem Emanuela brania dzieci wszędzie z sobą, a bardziej jeszcze raziło ją, że pozwalał im zbijać bąki z ulicznikami, przez co narażone były na różne rzeczy. Sama wiedziała z młodych lat, jakie nieraz szkaradzieństwa stanowią rozmowę i zabawę dzieci biedaków, to też boleśnie jej było patrzyć, jak uganiają w chodakach i latanych sukienkach i ze smutkiem przyrównywała rzeczywistość do marzeń o życiu duchowem, jakie snuła na ławach uczelni i potem, po zaręczeniu się z Emanuelem. Nieraz postanowiła pomówić na serjo z mężem w sprawie dzieci, ale nigdy nie mogła się zebrać na odwagę. Ile razy wchodził do pokoju wesoły, pełen zaufania, przepojony swem wielkiem dziełem, traciła zaufanie w własne słowa. Patrząc z jaką wiarą i z jak radosnem poświęceniem pełni swój zawód, nie wiedziała co mówić i uczuwała wstyd, że chce go niepokoić drobnemi, codziennemi troskami swemi.
Kilka urywanych, ostrych wykrzyków z sypialni zbudziło ją znowu. Położyła robotę i podeszła do łóżka syna, ale spał, z pozoru całkiem spokojnie. Sądząc, że się przesłyszała, chciała już odejść, gdy nagle rzucił się na wznak, zazgrzytał zębami i krzyknął trzy razy przeraźliwie.
— Dziecko drogie, cóż ci to? — spytała, sadzając go na łóżku, by go obudzić.
Malec przetarł piąstkami oczy, spojrzał na matkę wielce zdziwiony i rzekł wreszcie:
— Nic mi nie jest!
— Czemuż więc krzyczysz tak? Czy ci się co brzydkiego śniło? Czy cię co boli?
Nie słyszał, zda się, jej słów, patrzył przed siebie, zajęty czemś bardzo i zarazem trwożny.
— Mamo! powiedział.
— No cóż chłopcze, co ci jest? Takeś mnie przeraził!
— Mucha mi wpadła do głowy.
— Co też ty mówisz? Śniło ci się... nieprawdaż? Połóż się i zaśnij, to przejdzie...
— Nie mamo, mówię prawdę! — upierał się. — Czuję dobrze. Nie może, widać, wyjść z powrotem.
Przy ostatnich słowach buzia mu się wykrzywiła i po krótkiej walce z ambicją rzucił się z płaczem w ramiona matki, która pogładziła mu włosy, a dzieciak, dobry z natury, otarł rychło oczy i wlazł pod kołdrę. Westchnął, podsunął dłoń pod policzek i za chwilę spał już w najlepsze.
Hansina stałą przy łóżku. Dziwne słowa i zachowanie chłopca zaniepokoiły ją bardzo. Nie wiedziała co czynić, ale patrząc na malca przy świetle lamki nocnej, dała sobie słowo uroczyste, że nie będzie dłużej zwłóczyła i upewni się co do stanu syna. Zaraz tego wieczoru jeszcze umyśliła sobie pomówić z Emanuelem i tym razem nie ustąpić, aż zostanie wezwany lekarz, który powie jej, co jest dziecku.

Dochodziła dziesiąta, a Hansina cerowała pończochy dzieci w wielkiej sali, gdy wrócił Emanuel, wołając od proga obyczajem chłopskim: Pokój temu domowi!... Trzymał zagasłą latarnię w jednej, a dębowy kij sękaty w drugiej ręce. Jasna broda jego zwichrzona była i rozrzucona po płaszczu z czarnego fryzu, podobnym do mniszego habitu. Miał dotąd na głowie kapuzę.
— Czy Niels wrócił? — spytał.
— Nie. Nie słyszałam nikogo.
— I Abelony także niema jeszcze?
— Nie.
— Biedna dziewczyna, ciężką będzie miała drogę. Formalny orkan szaleje na dworze, a przytem ciemno, że oko wykol. Wiatr mi zagasił pod wzgórzem latarnię i ledwo znalazłem drogę. Bogu dzięki, że wreszcie jestem w domu!
Postawił latarnię na ławce, przy drzwiach, odłożył kij i zdjął płaszcz.
— Mam ci dużo do opowiadania! — powiedział wesoło, zbliżając się i chuchając w sine ręce. Dopiero gdy znalazł się tuż przy niej i chciał objąć jej głowę, by ją na powitanie pocałować w czoło, zauważył, że jest niespokojna i napoły jeno przytomna.
— Cóż ci się stało, droga moja? — spytał. — Chyba nie zaszło nic złego... prawda?
Zaczęła szukać drugiej pończochy w stercie przed nią leżącej, po chwili zaś rzekła tonem, w którym taiła się wymówka:
— Znowu źle z chłopcem, Emanuelu!
— Z chłopcem? Cóż mu jest? Wrócił chyba, sądzę. Przez całe popołudnie go nie widziałem.
— Rzecz się wyjaśniła, znalazłam go po twem odejściu na schodach piwnicznych. Pogorszyło mu się bardzo z uchem, tak żem go musiała położyć. Nie wiem, co to znaczy, ale zachowywał się dziś tak dziwnie jak nigdy.
— Co powiadasz? Zobaczę sam...
Chciał wziąć lampę, ale go powstrzymała.
— To zbyteczne. Mógłby się zbudzić. Zaświeciłam w sypialni lampkę nocną.
Wstała i poszła z mężem do sąsiedniego pokoju, gdzie spał chłopiec w czerwonawych blaskach płomyka, pływającego w szklance na ciemnej warstwie oliwy. Miał dłonie podłożone pod policzek i zgięte kolana. Leżał spokojnie, a wyraz twarzy nie zdradzał cierpienia. Wyglądał jak uosobienie zdrowia i spokoju.
— Ale on śpi jak drwal po robocie! — powiedział Emanuel. — Niepodobna przypuścić, by mu coś brakowało. Przeraziłaś się bez powodu, Hansino!
— Nie pojmuję, doprawdy... — odrzekła — przed godziną bredził i krzyczał okropnie. Napada go to od czasu do czasu.
— To nic, wierzaj mi, to powietrze wiosenne. Dzieci stają się z wiosną niespokojne. Zobaczysz, jutro będzie, z pomocą bożą, zdrów jak ryba.
— Emanuelu, sądzę, że powinnibyśmy jednak...
— Ślicznie wygląda! — ciągnął dalej z uśmiechem. Wzorem ludzi lubujących się własnemi słowami, często nie zwracał uwagi na to, co mówią drudzy. Objął Hansirę w pół i patrzył z wyrazem ojcowskiej szczęśliwości na kędzierzawą główkę, tonącą w białej poduszce. — Wygląda jak aniołek na łonie Boga! — powiedział. — Czy możesz sobie wyobrazić, droga moja, ludzi mających dzieci, którzyby mogli stać się zaprzańcami? Dla mnie śpiące dziecko, to odblask wyraźny światłości niebiańskiej, to urocze przypomnienie obietnic życia drugiego, szczęścia i spokoju. Zobaczmyż teraz — dodał, przerywając sobie i puszczając żonę — co słychać z dwoma innemi krasnoludkami? Im się, sądzę, nic złego nie przydarzyło? Oho, tłuściocha chrapie aż miło...
Mówiąc to, chodził od łóżka do łóżka, pochylając się na każdą, jak mawiał, z „trzech tonn złota.“ Sięgał jednocześnie do kieszeni i, dobywając rogalki z cukrem i kminkiem, wtykał je pod poduszki w ten sposób, by dzieci ujrzały łakocie zaraz po przebudzeniu.
— Wstąpiłem na moment do piekarni. Nie sposób wracać z pustemi rękami w dniu tak jak dzisiejszy ważnym. Tak! Teraz najlepiej będzie iść spać, zostawiając dzieci w spokoju. Muszę ci jednak jeszcze coś powiedzieć. Tyle się stało rzeczy. Chodźmy.
Wrócili, Emanuel chodzić zaczął po wielkiej sali i opowiadał szczegółowo o wszystkiem, co się działo na zgromadzeniu w skibberupskim domu zbornym. Ale Hansina słuchała jednem jeno uchem, czyhając na sposobność skierowania rozmowy na chorobę syna, co sobie postanowiła.
— Czy wiesz, kto był pierwszą osobą i punktem kulminacyjnym zebrania? — spytał, stając pośrodku sali, biorąc się pod boki i pochylając naprzód. — Zgadujże, Harsino!
— Nie zgadnę... powiedz mi tedy sam.
— Ojciec twój!
Hansina podniosła głowę z nad roboty.
— Ojciec?
— Właśnie! Twój poczciwy, stary, ślepy ojciec!
— Cóż powiedział?
— Otóż to. Radbym ci dać pojęcie o wrażeniu, o wielkiej wprost radości i uniesieniu, jakie wywołało jego zjawienie się. Istotnie chwila to była wzruszająca!
— Czyż ojciec umie mówić? — spytała coraz bardziej zdumiona.
— Nie tyle zaważyły słowa, co samo zjawienie się i jego gwałtowne wzburzenie... Widzisz, było tak,... wójt skończył swe przemówienie, jak zawsze niestety za długie i za rozwlekłe, i właśnie miano odczytać rezolucję, gdy powstał twój ojciec, siedzący pod samą mównicą, by lepiej słyszeć słowa tejże rezolucji. W sali jednak inaczej ten ruch zrozumiano, sądzono, że chce przemawiać i z wszystkich stron zaczęto wołać, by wszedł na mównicę. Koniec końcem, zanim mógł rzecz wyjaśnić, został zaciągnięty przez dwu ludzi na trybunę. Nie opierał się nawet bardzo. Znasz dobrze jego nieśmiałość, to też możesz sobie z łatwością wyobrazić nastrój ojca i całego zebrania. Do końca życia nie zapomnę tej chwili!
— Cóż jednak powiedział ojciec?
— Mówiłem ci już, że nie tyle słowa jego, co widok oddziałały. Ujrzano starca ślepego, żywy dokument z czasów ucisku. Zdawało się wszystkim, że słyszą głos z poza grobu, gdy, podniósłszy rękę, zapytał głosem drżącym, a doniosłym: — Czy chcecie pańszczyzny? Czy chcecie być bydłem na pańskiem pastwisku? — Nic nie rzekł więcej, ale starczyło tych słów, by zahuczało potężne: — Nie, nie chcemy! Szkoda, że wrogowie wolności nie byli, bo zadrżeliby na spiżowy dźwięk tej woli mas, przekonaliby się jak marnym jest ich opór. Wierzę w to całem sercem, bo czasy nieludzkiego okrucieństwa minęły bezpowrotnie... i niebawem zacznie się tysiąclecie sprawiedliwości, pokoju i szczęścia. Pokój ludziom dobrej woli. Takie to okrzyki brzmiały po całej sali, droga Hansino! Ach, jakiż jestem szczęśliwy! — zawołał, podchodząc i biorąc jej głowę w obie dłonie. — Ach, jakże dziękuję Bogu, żem tego doczekał. W ostatniej chwili ręka Pańska wywiodła mnie z Sodomy, gdzie życie jest już jeno rozpaczną walką ze śmiercią i zgnilizną. Jakże rozkosznie oddychać tutaj, gdzie wszystko jest dziewicze, wiosenne, zaranne i podobne skowrończemu śpiewaniu! Pomyśl tylko, Hansino, że mnie, tobie i nam wszystkim dozwoloną jest współpraca twórcza przy budowie gmachu pokoju, prawdy i sprawiedliwości! Wspomniawszy, czem byłem dawniej, wydaję się sam sobie człowiekiem nowym, który zrzucił straszliwie ciasne i pokraczne szaty zjawy piekielnej, a za to szczęście, prócz Boga, tobie jestem winien podziękę, żono moja! Tak, tak! Czemuż to spuszczasz oczy i rumienisz się? Wszak mówię prawdę! Tyś jest ową królewną, bez której nigdybym nie zdobył połowy królestwa mego!

Dopiero nazajutrz mogła Hansina ponowić z należytym naciskiem żądanie sprowadzenia lekarza. Emanuel wpadł niemal w gniew w pierwszej chwili. Jak to już czynił nieraz, zarzucił jej małostkowość i niedostatek wiary w miłosierdzie boskie, oraz grzeszną skłonność poszukiwania ratunku u ludzi, miast wszystko składać w dobroczynne. ręce Boga. Mówił z taką mocą o cudzie wiary, że wkońcu uznawszy swą winę zaczęła płakać.
Łzy żony nastroiły go łagodniej, podszedł, ucałował ją w czoło, ale tem pogorszył jeszcze sprawę, tak że łkając gwałtownie odwróciła się od niego. Zdziwiło go to wielce, gdyż nie nawykł, by ulegała wzruszeniom. Po raz ostatni płakała onego wieczoru zaręczynowego, kiedy mimowoli zdradziła się ze swem uczuciem dlań. Wspomnienie tej szczęsnej chwili sprawiło, że i jemu również łzy stanęły w oczach. Przystąpił pełen skruchy, pochylił się i pogładził jej włosy i mokry policzek.
— Nie Droga moja Hansino! — powiedział — wiedziałem, że tak bardzo weźmiesz sobie do serca moje słowa. Nie wypowiedziałbym ich wcale, wierz mi. Nie zamierzałem ci uczynić przykrości. Wiesz dobrze, że nie mógłbym się na serjo sprzeciwiać, jeśli zdanie doktora Hassinga przyniesie ci ulgę i uspokoi cię. Zaraz pójdę do Nielsa i powiem, by zaprzęgał, tak że doktór może przybyć jeszcze przed południem.
Westchnęła z wielką istotnie ulgą, gdy usłyszała w kwadrans potem turkot wozu i jęła się sprzątania, by w domu wyglądało porządnie, gdy lekarz przybędzie. Po raz pierwszy oczekiwała przybycia człowieka obcego, podejrzewając, że nieprzychylnie będzie spozierał na jej otoczenie, i czuła dobrze, że niejedno powinnoby być inaczej. Poprzestała jednak z konieczności na obleczeniu świeżo łóżek w sypialni i oporządzeniu Sigridy i Dagny, które sprowadzono w tym celu z ogrodu. Radaby była ubrać je odświętnie, ale wiedząc, że to nie spodoba się Emanuelowi, poprzestała na umyciu im twarzy mydłem i daniu świeżych fartuszków. Syna musiała zostawić jak był, przespawszy bowiem spokojnie drugą część nocy, spał dotąd, a nie miała serca budzić go.
Emanuel z dwu powodów czuł niechęć wzywania doktora do swego domu. Po pierwsze miał zakorzenioną odrazę względem lekarzy wogóle. Twierdził, że przypisuje się nadmierne znaczenie w życiu społecznem tym ludziom, i że przeciwnie z ich to właśnie winy rośnie zniewieściałość i wyuzdanie pośród wyższych warstw. W oczach jego, ślepe zaufanie, z jakiem ludzie współcześni rzucają się w objęcia lekarzy i aptekarzy, stanowiło groźne niebezpieczeństwo dla rozwoju pod względem zdrowia i moralności. Ludzkość nabrała dziś przekonania, że można przy pomocy pigułek, mikstur i elektryczności leczyć duchowe i fizyczne dolegliwości, to też spoziera z uśmiechem szyderstwa na jedyne prawdziwe środki lecznicze, jakiemi są umiarkowanie, wstrzemięźliwość i praca fizyczna.
Prócz tego zniechęciło go do doktora Hassinga to jeszcze, że z nim to jednym, z poza ścisłego kółka współwyznawców swych idei, stykał się często przy łożu chorych i zmarłych, a doktór Hassing mimowoli narzucał mu swą powierzchownością, starannym ubiorem, rezerwą obejścia i formalizmem wyrażania się owe normy obcowania towarzyskiego, któremi gardził i od których uciekł. W dodatku, jak większość kolegów, był doktor Hassing wolnomyślicielem i nieraz drwił z wiary chrześcijan w Opatrzność i objawione słowo boże. Nakoniec opinja publiczna całej okolicy twierdziła, że doktór Hassing jest lekarzem zgoła przeciętnym, który lubuje się w kosztownych głupstewkach, przebudowywaniu ustawicznem swej willi, przyjęciach, oraz corocznych podróżach zagranicę, słowem, że dzięki prywatnemu majątkowi stara się urządzić sobie życie jak najmilej.
Niemałą też było ofiarą dla Hansiny, że Emanuel zgodził się wezwać doktora Hassinga, do ukochanego chłopaka swego, o którego zdrowiu tak silnie był przekonany, że uważał powątpiewanie w to za obrazę boską. To też nie był dziś w zwykłym, radosnym, porannym nastroju, karmiąc w stajni bydło przy pomocy starego pastucha Soerena i zrzucając z poddasza wiązki słomy owsianej. Trafił tu jeszcze na złą wieść, bo oto burza oderwała wielki kawał wyprawy ze ściany stajni i strzaskała okno, które zapomniano na noc zamknąć. Przed kilku dniami jeszcze spostrzegł defekt tej ściany, ale w ciągu ostatnich miesięcy tak dużo było naprawek po dachach i budynkach, że na wszystko odrazu starczyć nie mogło. Nie ulegało też kwestji, że plebanja i zabudowania gospodarcze wyglądały teraz zgoła inaczej niż przedtem, czyli bardzo licho. Emanuel zaczął gospodarkę w czasie wyjątkowo niekorzystnym dla rolników, kiedy ceny spadały, a jednocześnie brano jeno najdoskonalsze produkty rolne. Przytem zaraz z początku nie szczęściło mu się w hodowli bydła, a wkońcu, jak powiadano, poczynił złe doświadczenia z nowomodnemi nawozami i paszą, o których wyczytał w pismach rolniczych i wprowadził u siebie dla dobra gminy. Także, mimo ściśle utrzymanej skromności w prowadzeniu domu, utrzymanie rodziny i służby, wypadło nierównie drożej, niż to obliczył, tak że zasób gotówki odziedziczony po matce, którym sobie pomagał w początkach, został zużyty do ostatniego grosza.
Jak to sobie postanowił, uparcie wzbraniał się od pierwszej chwili przyjmować opłat za funkcje kapłańskie w gotówce, czy naturze, poprzestając na użytkowaniu z pola plebańskiego. Chcąc we wszystkiem upodobnić się do swych przyjaciół, utrzymywał się wyłącznie z roli i zaraz po objęciu urzędu wezwał parafjan, by wpłacali dziesięcinę i należytości plebańskie do t. zw. „powszechnej kasy zapomóg,“ z której czerpano środki na pokrycie świadczeń dobroczynnych gminy. Życzeniem jego było, by go nie uważano w pierwszej linji za pastora, ale za chłopa, który, podobnie jak wójt i członkowie komitetu szacunkowego szkód, piastuje z ramienia gminy urząd honorowy i jest mężem zaufania. Zazwyczaj zwał się sam sługą kościoła i cieszyła go owa nazwa, bowiem, jak mawiał „niweczyła do cna wszelką przewielebność.“ Była dziesiąta, gdy Niels wrócił z doktorem; który usadowił się na własnem, miękkiem siedzeniu, umieszczonem w tyle wozu, ubrany w futro merynosowe i ciepłe rękawiczki. Gdy wóz stanął przed podjazdem, ukazał się w drzwiach stajni Emanuel w zgrzebnej, chłopskiej opończy i wielkich, ordynarnych chodakach. Doktór wysiadł i przywitali się bez słowa, powściągliwem wielce z obu stron uściśnieniem dłoni. Potem, milcząc ciągle, poszli schodami do sieni.
Doktór zdjął futro i ukazał się w obcisłym, szewiotowym żakiecie z atłasową krawatką i brylantową szpilką. Miał około czterdziestki, był okazały, a twarz jego silnie zarysowaną pokrywały niewielkie, ciemne bokobrody. Od pierwszej zaraz chwili starał się najwidoczniej nie dziwić niczemu, a zwłaszcza nie brać Emanuelowi za złe jego stroju. Wszedłszy do „hali,“ udał również, że go nie dziwi szczególne urządzenie pokoju. Starając się usilnie nie zdradzić niczem niewłaściwej ciekawości, zdjął nawet z wydatnego nosa złote binokle i zwrócony do Emanuela z wyraźną dążnością zachowania kontenansu, powiedział:
— Najlepiej będzie może, jeśli zaraz zobaczę synka?
— Żona moja — odparł Emanuel, którego odrazu niemile dotknęło wyrażenie się lekarza o dziecku chciała zasięgnąć zdania pańskiego. Ale nie sądzę by to było coś wielkiego. Zwyczajne, zda mi się, przeziębienie jak to bywa z wiosną.
— Ano zobaczymy — odrzekł doktor Hassing. Gdy lekarz znalazł się w sypialni, Hansina wstała z krzesła przy łóżku chłopca. Doktorowi trudniej przyszło teraz ukrywać swe myśli. Stał przez chwilę w drzwiach i patrzył z widocznem zdumieniem na ową sławetną pastorową vejlbijską, którą na podstawie pogłosek i własnych domysłów wyobrażał sobie całkiem inaczej.
— Syn pani chory? — rzekł z nagłem współczuciem, zbliżył się i uścisnął jej dłoń. — Miejmyż nadzieję, że to nic groźnego. Mąż pani sądzi, iż przeziębił się tylko.
Wziął krzesło i usiadł przy łóżku. Chłopak spał i nie zbudził się mimo, że doktór, zdjąwszy olbrzymie mankiety, zaczął białemi, starannie utrzymanemi rękami obmacywać jego głowę i liczyć puls. Dopiero gdy lekarz dotknął plastra waty na uchu, otworzył oczy i wlepił oczy z uwagą w obcego człowieka. Przytomność wróciła mu w pełni dopiero wówczas, gdy ujrzał matkę po drugiej stronie łóżka. Przeniósł znowu spojrzenie na nieznajomego, ze zdumieniem obejrzał jego czarny surdut, brylantową szpilkę i wielkie, białe zęby, a w pozbawionych blasku jasno niebieskich oczach jego odmalował się strach, wzrastający z każdą chwilą.
Hansina podniosła dziecko do pozycji siedzącej, odgarnęła mu włosy z czoła i rzekła zachęcająco:
— Nie bój się, chłopcze. Pan doktór przyjechał i chce zobaczyć twe ucho. Prawda, że to niemiło, gdy ciągle boli? Pan doktór jest tak dobry i chce cię wyleczyć.
W tej chwili chłopiec zrozumiał wszystko, usta mu się rozszerzyły i łzy zaczęły ciec z jego oczu. Gdy jednak spostrzegł stojącego w nogach łóżka ojca, poskromił prędko płacz. Zdawało się, że zrozumiał, iż zrobi ojcu szczególniejszą przyjemność, jeśli okaże się wobec tego właśnie obcego człowieka, dzielnym, nieustraszonym chłopcem.
Doktór badał tymczasem chore ucho. Po odjęciu waty wyciekła, jak zawsze cuchnąca ciecz z muszli.
Twarz lekarza zachmurzyła się bardzo.
— Jak długo z tem chodziło dziecko? — spytał po chwili.
— Przez dwa lata spostrzegaliśmy od czasu do czasu, że cierpi na ucho — odparła Hansina.
Lekarz spojrzał, jakby nie mógł uwierzyć, że dobrze usłyszał.
— Przez dwa lata?
— Tak!
Spojrzał na Emanuela, który atoli nie zrozumiał znaczenia i potakującym gestem potwierdził słowa żony.
Hansina zaczęła opowiadać szczegółowo o początkach choroby, jej perjodycznem występowaniu, oraz niespokojnym śnie zeszłej nocy, a lekarz, słuchając, zasępiał się coraz to bardziej. Gdy skończyła, poprosił o świecę, i zapaliwszy ją, suwał przed oczyma chłopca kilka razy tam i z powrotem. Potem objął rękami tył głowy chorego i bardzo starannie zbadał partję czaszki poza uchem, gdzie, jak się okazało, skóra była skutkiem opuchliny nieco napięta.
Przez cały czas stal Emanuel spokojnie, z rękami na plecach i przyglądał się. Postanowił aż do końca spełnić wolę Hansiny, mimo że mu bardzo żal było chłopca, który siedział z oczyma, pełnemi łez i walczył przeciw strachowi, chcąc się mężnym okazać. Nie chciał się mieszać w badanie lekarskie, ale gdy doktor Hassing wyjął z torby kilka ostrych, kończystych narzędzi, nie mogąc wytrzymać, spytał tonem dość wyzywającym:
— Czy to naprawdę konieczne?
Lekarz spojrzał zdziwiony.
— Tak! — odparł i poprosił o ciepłą wodę, ręcznik, oraz inne rzeczy, świadczące o mającej nastąpić operacji.
Emanuel zawahał się. Czyż miał naprawdę pozwolić, by ten bezbożny człowiek ranił jego syna? Nie śmiał spojrzyć na dziecko, które zbladło na widok narzędzi śmiertelnie i błagało go oczyma o ratunek. Gorzej jeszcze atoli może dręczyło go to, że widział, jak Hansina pomaga lekarzowi, z zimną krwią wydając własnego syna w ręce tego szarlatana.
Gdy lekarz zbliżył się z pierwszym instrumentem, ostrą zakrzywioną srebrną igłą, znikła reszta odwagi dziecka, które ogarnięte śmiertelnym strachem, rzuciło się na piersi matce, obejmując jej szyję.
W tej chwili Emanuel wyszedł, nie chcąc być świadkiem haniebnego czynu, za który odpowiedzialność musiała wziąć Hansina sama. Przeszedł do hali, a gdy go tam doszedł rozpaczliwy krzyk chłopca, udał się do swego pokoju i zaczął chodzić tam i z powrotem, by zgłuszyć krzyki, dolatujące ciągle z sypialni. Był bardzo wzburzony. Nie mógł pojąć Hansiny. Zdawało mu się, że we własnym domu ktoś go złapał w potrzask, że został haniebnie zdradzony i to przez osobę, na której mógł najpewniej polegać.
Po dziesięciu minutach usłyszał głosy w sali, a gdy wszedł, lekarz z kapeluszem w ręku udzielał Hansinie ostatnich wskazówek. Zaraz potem pożegnał ją.
— Zdaniem mojem, — rzekł lekarz do Emanuela, gdy zostali sami w sieni, dokąd go gospodarz wyprowadził bez słowa — zdaniem mojem traktuje pan pastor zbyt lekko chorobę syna. Nie chciałem mówić w przytomności żony pańskiej, ale teraz uważam za swój obowiązek powiedzieć, że stan dziecka jest groźny. To zapalenie, zapalenie dość złośliwego typu, a w dodatku zastarzałe i zaniedbane. Rozszerzyło się ono niestety na całe, wewnętrzne ucho i cały organ jest poważnie chory. Nie mogę oczywiście dziś określić, jaki będzie dalszy przebieg, ale należy się spodziewać rychłego przesilenia wobec objawów w czasach ostatnich. Narazie zrobiłem otwór w błonie bębenkowej celem umożliwienia odpływu materji i zarządziłem okłady z lodu na nogi i głowę. Więcej dziś zrobić się nie da. Główna rzecz to zupełny spokój, aż do chwili, kiedy się dowiemy, jaki będzie dalszy rozwój zapalenia. Na wypadek jednak, gdyby nastąpiła najlżejsza nawet sztywność ciała podczas snu, nie mówiąc już oczywiście o atakach kurczu, zechce mnie pan pastor wezwać natychmiast. Musimy za każdą cenę uniknąć tej ewentualności i związanej z nią ciężkiej i niebezpiecznej maligny.

Na Emanuelu uczynił niejakie wrażenie stanowczy ton lekarza i zupełne, jak się wydawało, zorjentowanie w chorobie. To też, gdy wóz odjechał, wrócił szybko do sypialni i zastał chłopca leżącego na grzbiecie z zawiązaną głową i pogrążonego w wielkiem zadziwieniu.
Dziecko ujrzało ojca i uśmiechnęło się, gdy zaś Emanuel siadł ostrożnie przy łóżku i spytał, jak się ma, chłopak usiadł o własnej sile i zaczął żwawo, a nawet z niejaką pychą opowiadać, co z nim robił lekarz.
— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał Emanuel, zwracając się ku Hansinie, która w tej chwili weszła z kuchni z Sigridą i Dagny, które podczas wizyty lekarza wyprawiono do Abelony. — Wszakże chłopiec zdrów jak zawsze! Cóż to za gadanie o jakiejś gorączce, kurczach i Bóg wie czem?
— Czy doktór o tem mówił? — spytała z przestrachem, zatrzymując się pośrodku pokoju.
— Ach, wygadywał rozmaitości. To zwyczaj wszystkich tych lekarzy... Któż to nadchodzi?
W sali doleciał odgłos ciężkich kroków i stukanie kija po podłodze. W chwilę później ukazała się w progu stara, bardzo korpulentna kobieta.
Babka! — wykrzyknął Emanuel i dzieci jednym głosem i wszyscy wyciągnęli ręce.
— Tak, to ja! — powiedziała i skinęła wszystkim po kolei głową. — Cóż u was słychać? Słyszeliśmy, żeście posyłali po kyndloeskiego doktora, że zaś trafiła mi się okazja z Krystem Hansensem, aż do młyńskiej drogi, przeto migiem ubrałam się i jestem. Chciałam się dowiedzieć, co słychać.
— Mamy nadzieję w Bogu, że wszystko bagatela! — odparł Emanuel. — Chłopakowi wrócił dawny ból ucha, a Hansina przestraszyła się i koniecznie musiała sprowadzić lekarza.
— Ano to Bogu dzięki i chwała, że na tem koniec. Ojciec i ja przestraszyliśmy się też bardzo, jak sobie chyba wyobrażacie. Tutaj nie zwykł przecież bywać doktor.
Rozpięła srebrną klamrę fałdzistego zielonego płaszcza, zdjęła z głowy chustkę i, pośliniwszy palce, przygładziła rozdział siwych włosów. Z biegiem lat przybrała jeszcze tuszy, a wodna puchlina zniekształciła do tego stopnia jej ręce i nogi i utrudniła chodzenie, że poza domem musiała podpierać się kijem.
Siadła ciężko na krześle obok małego, żelaznego łóżeczka i patrzyła na malca, którego policzki zaróżowiła radość z przybycia babki, a bardziej jeszcze widok małego, krasego zawiniątka, które położyła obok siebie.
— To więc ma być ów ciężko chory człowieczek, do którego sprowadzono umyślnie doktora? — spytał śmiejąc się. — Ano, nie wygląda mi jakoś na umrzyka. Ej, cielątko z ciebie, Hansino! Tylko Kopenhagczyk leci zaraz do lekarza i aptekarza, gdy go ząb zaboli. Gdyby malec nie miał tego worka na głowie, wyglądałby poprostu jak malowany!
Hansina, siedząc na sąsiedniem łóżku, karmiła piersią małą Dagny.
— Doktor mówił, że wcale nie jest dobrze i że powinniśmy byli dawno posłać po niego — powiedziała, chcąc się bronić, ale wygląd syna i beztroska wszystkich zachwiały ją w zapatrywaniu na sprawę.
— Ach, ten doktor! — zaśmiała się babka, gładząc włosy Sigridy, która, niby kotek, ocierała się o nią przymilnie, pożerając oczyma zawiniątko. — Gdyby się tak działo, jak mówią doktorzy, to dawno wszyscy leżelibyśmy w grobie. W ostatnich dniach połknęła podobno dziewczynina Pera Petersensa igłę. Przyjeżdża lekarz, napycha ją kartoflami, zakalczastym chlebem i Bóg wie czem jeszcze, mało się dziecko nie udławiło... a za chwilę znajdują igłę, która sobie najspokojniej siedzi w poduszeczce na stoliku babki. Tak się stało!
— Cóż temu winien lekarz? — uczyniła zarzut Hansina.
— Może i nie winien, ale pamiętasz pewnie tę historję z Soerenem Sajlerem jeszcze z czasów starego doktora Valloeva, który był pono dużo mądrzejszy od Hassinga. Otóż Valloev powiedział, że stary Soeren pożyje jeszcze tylko trzy dni najwyżej. Cała familja wzięła się do roboty, zawiadomiono wszystkich, rozpisano listy, wybielono na pogrzeb salę, a podobno sprowadzono nawet trumnę. Tymczasem po trzech dniach Soeren wstał, wsadził fajkę w zęby i wziął się do zwykłej roboty. I tak sobie chodzi po świecie, choć mu dochodzi dziewięćdziesiątka. Cóż na to powiesz, Hansino? Byłoby lepiej, gdyby panowie lekarze nie pyskowali tyle i pozostawili decydowanie o życiu i śmierci samemu Bogu. Wówczas nie działoby się tyle smutnych rzeczy na świecie.
— Zupełna racja. Te same powiedziałem słowa! — potwierdził Emanuel, chodząc po pokoju z rękami na plecach.
— A wrazie jeśli ktoś zachoruje naprawdę, to nie rozumiem, czemuby nie miał spróbować niewinnych, a wypróbowanych środków domowych, miast psuć sobie zdrowie do reszty trującemi świństwami, wynalezionemi przez dzisiejszych doktorów. Przyniosłam przy okazji coś, co łagodzi ból, nie wiedziałam bowiem, co zaszło. Wstąpiłam prędko do Maren Nils i kazałam sobie dać odrobinę komarzego sadła... to rzecz doskonała na wszelaką puchlinę.
Rękami, podobnemi do poduszek, rozwiązała zawiniątko, wyjęła kilka paczek silnie woniejących ziół, a wkońcu trzy czerwone świnki z cukru, które rozdzieliła pomiędzy dzieci, po długiem głaskaniu i rozlicznych morałach. Chłopiec wziął swą świnkę z wstydliwym uśmiechem, jakim wyrażał zawsze wdzięczność swoją, zaś Sigrid wyrwała niemal z ręki babce swą świnkę i uciekła w jednej chwili do sąsiedniego pokoju.
— Cóż słychać u was w domu, Elzo? — spytał Emanuel, by nadać inny kierunek rozmowie. — Nasz kochany, stary dziadek dumny jest pewnie z powodzenia swej wczorajszej mowy. Była to, zaprawdę, uroczysta dla nas wszystkich chwila.
— Tak, tak, radował się jak dziecko, bo nigdy nie przypuszczał, by miał kiedyś jeszcze zostać mówcą. Wdzięczny jest Bogu, że raczył obrać go za narzędzie swoje i pobłogosławił mu, tak że mógł wyrzec wielkie słowo w wielkiej chwili.
Przerwała im Abelona, która od progu zawiadomiła donośnym głosem, że obiad na stole. W tej samej chwili podniosła się babka z zamiarem odejścia. Emanuel usiłował ją nakłonić, by została na obiedzie, ale oświadczyła, że musi czekać na Krysta Hansena na drodze do młyna i czas już najwyższy tam się udać.
— Muszę wracać, uspokoić dziadka. Chodzi po całym domu i trapi się, sądząc, że zaszło jakieś wielkie nieszczęście.
Zapięła płaszcz i zawiązała kapelusz pod brodą. W drzwiach zwróciła się raz jeszcze do chłopca, uśmiechnięta i, skinąwszy mu głową, powiedziała:
— Przyjdźże do nas w niedzielę. Dostaniesz pysznej babki na mleku, o ile do tej pory ocieli się krasula! — Zwróciła się potem do Emanuela i dodała: — Dziadek sprzedał czarnulę, ale strasznie liche ceny w tym roku.

Górny koniec długiego stołu w sali nakryto brunatnem płótnem woskowem, a na niem ustawiono dwie wielkie misy gorącego kapuśniaku z wędzonką, oraz dzban wody z drewnianą przykrywką i położono połówkę czarnego chleba. Emanuel zasiadł u końca zastawy, po lewej, pod oknem zajęli miejsca Niels i stary Soeren, pastuch plebański. Było to coś w rodzaju trzyłokciowego szczątku maszyny roboczej, zrobionego z samych kości i stawów, na szczycie zaś sterczała mała, pochylona główka z ogromnemi, zajmującemi większą jej część szczękami. Dolna część twarzy i przód szyi, aż po wystającą grdykę, pokryte były czarnemi plamami szczeciny, nos miał barwę czerwoną, a włosy wyglądały, jakby czaszkę okrywała warstwa popiołu. Po drugiej stronie stołu siedziała Hansina z dziećmi, Abeloną, jakąś starowiną w zielonej umbrelce i kilku przybłędami z ulicy. Weszło już w zwyczaj u biedaków wioskowych, że przychodzili w porze jedzenia i czuli się jak w domu. Chłopiec leżał w łóżku. Zaraz po odejściu babki położył się i zasnął ze świnką w ręku.
Emanuel odmówił podniesionym głosem modlitwę przed jedzeniem, a wszyscy złożyli ręce i skłonili głowy.

W imię Twoje, o Jezu, siadamy do stołu,

Pobłogosław jedzenie i picie pospołu,
Niech się wszystko na chwałę Twą, Panie, obraca:

Pożywanie i picie, spoczynek i praca. Amen.

Zrazu jedzono w milczeniu i słychać było tylko tarcie rogowych łyżek po glinianych talerzach, oraz cmoktanie licznych ust. Prym w tem ostatniem wodził pastuch Soeren. Trzymał w lewej ręce kawałek świniny, maczał mięso ciągle w soli i ssał je pomiędzy jedną łyżką kapuśniaku, a drugą.
— Czy któryś z was słyszał może coś nowego z parlamentu? — spytał Emanuel, zaspokoiwszy pierwszy głód. — Soeren, ty miewasz najczęściej informacje z zakresu polityki.
— Ano słyszy człek czasem to i owo! — odparł Soeren z paszczą pełną jadła i podniósł w górę brwi, chcąc sobie nadać interesującą, tajemniczą minę. Siostrzeniec jego był posłem, to też Soeren uchodził za wyrocznię w sprawach polityki. — Zdaniem mojem, będziemy musieli niedługo wszyscy jechać do miasta! — zauważył po chwili.
Sądzisz, że rząd rozwiąże obie Izby? Będą nowe wybory... co? Czyżby się ważono użyć raz jeszcze tego środka? Jest on wszakże bezcelowy.
— Ej nie! Tylko czasby już był, by człowiek zwyczajny, prostak, także mógł rzec słowo w sprawach publicznych.
— Masz zupełną słuszność! Powinnoby się to było stać już dawno, a uniknięto by wielkiego i niepotrzebnego rozgoryczenia. Ale teraz odmówimy modlitwę! — dodał, widząc że wszyscy skończyli jeść. Nawet Soeren odłożył wkońcu łyżkę, wylizawszy ją sumiennie i wytarłszy palcem do sucha.
Po krótkiej modlitwie wszyscy się rozeszli. Emanuel legł jak zawsze na ceratowej sofce w kancelarji, by „rzucić spojrzenie w kraj marzeń,“ jak się wyrażał z akademicka, a pastuch ruszył do stodoły, gdzie odprawiał stale, zimą i latem, poobiednią drzemkę na wiązce słomy. Przeciwnie Niels poszedł do stancyjki swej, urządzonej przy stajni końskiej, małego, a czysto wybielonego pokoiku, urządzonego po studencku. Pod oknem stało biurko przerobione z umywalni, na jednej ścianie wisiała półka pełna pięknie oprawnych książek, pod biurkiem leżał kawałek dywanika, a o drugą ścianę oparty widniał rząd starannie ustawionych fajek. Nad łóżkiem miał Niels fotografję uniwersytetu sandingskiego. Przedstawiała podobne klasztornym, oplecione bluszczem mury szkoły, przed którą ustawiła się grupa nauczycieli i wychowanków ze starym dyrektorem na czele. Stał w samym środku w olbrzymim kapeluszu na głowie, a włosy spadały mu aż na ramiona. U spodu widniało, wypisane złote hasło, jakiem zawsze żegnał co roku młodzież:

Na straży stój!
Chlubny to znój!

Niels wybrał najdłuższą fajkę, nabił ją tytoniem, siadł przy biurku i wyciągnął z lubością długie, grube nożyska. Potem dobył z kieszeni numer „Gazety Ludowej“ z zeszłego tygodnia, wygładził papier pieszczotliwie i po raz już pewnie dwudziesty, odczytał następujący artykuł

O ŚWIĘCENIU NIEDZIELI NA WSI
(Apel do młodzieży).

Dziś pozwolę. sobie pisać o święceniu niedzieli na wsi. Jakże smutny jest widok, napotykany po wsiach kraju naszego. Oto młodzież męska, a nawet dziewczęta, któreby przecież powinny mieć więcej moralności, oddają się w niedzielne popołudnia i dni powszednie po pracy zabawom światowym, bezpożytecznym i marnym. Grywają wszyscy niemal w kręgle na ubitej szosie, o pieniądze, albo gorące napoje. Chłopcy potem ryczą, niby zwierzęta, a prócz tego wynika z opilstwa mnóstwo innego jeszcze bezeceństwa. Taki stan rzeczy musi boleć każdego człowieka duchowo wyzwolonego. Młodzież mogłaby się chyba zająć czemś wyższem, zwłaszcza w czasie jak obecny, kiedy pozapalano wici swobody w całym kraju i wszyscy kupią się do walki o wolność i prawa ludu. W okolicy naszej, dzięki nauczycielom i przodownikom naszym, nie widać tych niegodnych wolnego ludu zabaw, ale dzieje się to często po gminach okolicznych, dlatego też posyłam ten apel, czyli wezwanie do młodzieży, aby i pod tym względem zerwała z przeszłością, połączyła się i rozpoczęła walkę o zwycięstwo ducha, nad uciskiem potęgi ciemnoty. Wówczas wolno nam będzie powiedzieć wraz z poetą:

Wejdą wszyscy bracia społem,
W chram światłości i wesela...
Vejlby, Plebanja — Marzec 1885.
Z wysokim szacunkiem
N. Nielsen Damgaard.

Gdy Emanuel wrócił wieczorem do domu ze Skibberupu, gdzie odbyło się znowu posiedzenie, chłopiec spał, nie zbudziwszy się przez cały ciąg popołudnia.
— Widzisz, powiedział żonie sam wie co robić. Śpi, prześpi chorobę, a jutro wstanie zdrowiuteńki!
Hansina nie odpowiedziała, mimo że wcale nie godziła się na zapatrywanie męża. Ten sen, trwający niemal dobę, wydał jej się nienaturalnym i budził wspomnienie innego dziecka, małego braciszka przyjaciółki Anny, zmarłego na zapalenie mózgu, nad którym czuwała za czasów panieńskich. Próbowała kilka razy zbudzić chłopca w ciągu wieczora i skłonić go do jedzenia, ale otwierał napół jeno oczy, spoglądał dziwnie tępo i nie chciał nie wziąć w usta. Pił natomiast kilka razy chciwie i zaraz kładł się spać dalej.
Około północy zbudził oboje dziwny hałas. Było to, jakby ktoś w kuchni siekał coś tasakiem. Przez chwilę nie mogli pojąć, co to jest, ale nagle Hansinie błysnęło, że w ten sposób tłucze się łóżko chłopca, miotane w jedną i drugą stronę.
— To on! — zawołała . — Zapal światło!
Emanuel potarł zapałkę i przy pierwszem zaraz rozbłyśnięciu Hansina dostrzegła ruszające się gwałtownie ręce malca. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do syna, wyjęła mu szybko poduszkę z pod głowy i przycisnęła mu ręce do ciała, które drżało od stóp do głowy.
Emanuel, który zaświecił tymczasem lampkę nocną, nie mógł pojąć, co zaszło. W pierwszej chwili mniemał, że malec nie śpiąc zabawia się w ten sposób. Gdy Hansina wyjęła szpilkę z włosów i wciskać zaczęła zakrzywiony jej koniec gwałtownie w usta dziecka, zawołał przerażony:
— Na miłość boską, co czynisz?! Co mu się stało?
W tej chwili rozjarzył się lepiej knotek lampki i przy jego świetle Emanuel zobaczył, że twarz chłopca jest czerwono-sina, że zęby ma zaciśnięte i pianę na ustach. Nagle przypomniał sobie słowa lekarza, usłyszane przed południem. Uczul zawrót głowy.
— Wszakże to nie... to nie... kurcze, Hansino? — wyjęknął.
Skinęła potwierdzająco głową.
— Trzeba przywieść doktora! — powiedziała po chwili. — Chłopiec jest bardzo chory!
— Tak... tak... — jęknął, budząc się z oszołomienia, narzucił spiesznie płaszcz i przeszedłszy omackiem salę, podążył na podwórze, by zbudzić służbę. Ujrzawszy zdala światło w stancyjce Nielsa, zawołał zaraz ze schodów: — Niels! Niels! — a głos ten wśród ciszy nocnej zabrzmiał jak krzyk o ratunek. Nim jeszcze przebył podwórze, ukazał się w otwartych drzwiach, ubrany jeno w koszulę Niels z otwartą książką w ręku i długą fajką, sięgającą ziemi, w zębach.
— Musisz zaraz zaprzęgać, Niels, i jechać po doktora. Chłopiec zachorował ciężko!
— Po doktora? — spytał Niels patrząc na blade, wzburzone oblicze Emanuela. — Ależ nie sposób w tej ciemności znaleźć drogi!... Niepodobna przecież...
— Musisz jechać natychmiast! Musisz zbudzić Soerena, on ci poświeci latarnią... Konie znają drogę!
— Tak... ale... — Niels chciał protestować, atoli Emanuel przerwał mu porywczo:
— Rób, co mówię, nie trać czasu na gadanie! — krzyknął tak niezwykle rozkazująco, że parobek oniemiał. — Słyszysz przecież, że chłopiec jest bardzo chory i że każda chwila droga! Natychmiast postawisz Soerena na nogi i każesz mu jechać z sobą!
Gdy wrócił do sypialni, zastał Hansinę, pochyloną nad chłopcem i trzymającą go za ręce.
— Czyby nie posłać jednocześnie po matkę twoją? — spytał. — Uspokoiłaby cię.
— Nie, nie trzeba. Musisz zbudzić Abelone i kazać jej zgrzać wody w wielkim, nowym kotle.
— Tak... tak...
Spotkał Abelonę w kuchni. Zbudzona hałasem, ubrała się w spódnicę i wyszła, trzymając świecę i naciągając kaftanik nocny na wydatną pierś.
— Czy może chłopiec zachorował gorzej? — spytała drżąc ze strachu i chłodu.
— Tak! Musisz zaraz rozniecić ogień i zgrzać wody w dużym kotle! Spiesz się!
— Czy bardzo z nim źle?
— Tak, bardzo! Spiesz się, spiesz! Niema chwili do stracenia!
Wrócił do sypialni i przekonał się, że chłopiec leży spokojnie, śpiąc jakby był zdrów zupełnie. Hansina, ubrana już potrochu i siedziała u wezgłowia z głową opartą na dłoni, z łokciem na kolanie. Miała twardy, surowy wyraz twarzy, jak zawsze w chwilach wzburzenia.
Emanuel zbliżył się ostrożnie i usiadł po drugiej stronie łóżka.
— Czy możesz to pojąć, Hansino? — spytał. — Wszakże rano był tak wesół i rumiany... a teraz... Jak myślisz, co to być może.
— Nie wiem!— odrzekła, jakby nie chcąc do końca przemyśleć tego, co poruszył. — Czyś zbudził Nielsa?
— Tak, zaraz pojedzie!
W tej chwili ręce i nogi dziecka zaczęły znowu drgać, zaciskał piąstki, a powieki odsłaniały nienaturalnie wielkie i nieruchome gałki oczne.
Emanuel nie mógł znieść tego widoku. Przebiegł ponownie salę i wyszedł na podjazd, a zobaczywszy pod wozownią Nielsa i Soerena, krzątających się przy latarni, zawołał z rozpaczną niecierpliwością:
— Na miłość boską, prędzej! Jakże długo jeszcze będziecie się guzdrać! Powiedz Niels doktorowi, by natychmiast jechał. Dziecko dostało strasznych kurczów.
Stan chłopca pogarszał się ciągle w ciągu następujących godzin, a ataki nie ustępowały nawet po kapaniu w gorącej wodzie. Przeciwnie stawały się silniejsze i dłużej trwały. Twarz malca przybrała kolor czarny, a mimo ostrożności przyciął sobie język tak, że krew spływała mu z ust. Emanuel musiał zebrać całą siłę woli, by nie popaść w rozpacz zupełną. Choroba ta była dlań straszliwą zagadką. Nie tracił nadziei, że minie równie szybko, jak przyszła, i usiłował pocieszać Hansinę tem, że niektóre dzieci dostają nawet przy lekkiem przeziębieniu konwulsyj i kurczów takich. Nie odstępował jej przez cały czas i pomagał we wszystkiem. Ale godziny mijały bez najlżejszych objawów polepszenia, przeto porzucił to pocieszanie i skierował całą nadzieję na pomoc lekarza. Stanął na schodach i słuchał, nie śmiejąc oddychać. Ale nic nie przerywało ciszy. Obszedł dom i, przebrnąwszy omackiem przez zarosły ogród, dotarł do wzgórka, skąd za dnia widać było drogę do Kyndlö, aż po granicę moczarzysk. Z bijącem sercem wpatrywał się w ciemń w nadziei, że ujrzy blask zbliżającej się latarni. Ale ziemia i niebo spłynęły w jedno i nigdzie nie było najmniejszego, jasnego punktu.
Stał pośród bezlitosnej nocy, która pochłonęła wszystkie gwiazdy, zacierając jakby wszelkie drogi, którędy mógł nadejść ratunek dla jego cierpiącego dziecka, i wydało mu się nagle, że zapadł w bezkres przestrzeni świata, czarnej, pustej przeraźnie i beznadziejnej zupełnie. Nie było tu absolutnie nic, jeno rozpacz i żałoba. Jak człowiek, który ujrzał pod stopami niezgłębioną przepaść, zakrył twarz dłońmi i wykrzyknął półgłosem, tracąc niemal zmysły:
— Boże... gdzież jesteś, o Boże?
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Opóźnił się z powodu wypadku w drodze. Niels i Soeren wpakowali wóz w rów tak głęboki, że musieli dopiero budzić ludzi w pobliżu mieszkających i z ich pomocą dobywać go na drogę. Spojrzawszy jeno na dziecko, lekarz dał mu, nie badając wiele, proszek zawierający piżmo, a chłopak uspokoił się prawie natychmiast. Stężałe dotąd ciało wiotczało zwolna, opadły powieki i przyszedł sen. Wszyscy troje siedzieli przez czas jakiś u łoża biedactwa, patrząc jak na wykrzywioną twarz jego wraca zwyczajny wyraz podległej cierpliwości. Lampka migotała bliska zagaśnięcia, a w pokoju zapanował nastrój kaplicy cmentarnej. Zamierający płomień rzucał bladą poświatę na biel pościeli i twarze siedzących przy łóżku. Na dworze świtać zaczęło, a sinawe światło dnia narysowało na spuszczonych storach dwa wielkie krzyże ram okiennych.
Emanuel, wzburzony bardzo w ciągu godzin ostatnich, siedział teraz z ręką Hansiny w dłoniach i zbierał odwagę, by spytać lekarza co myśli. Po długiem zmaganiu zdobył się na to wreszcie.
Dr. Hassing spojrzał nań z pod oka, potem na Hansinę, nie wiedząc w jakich słowach ma im wyjawić bodaj część prawdy.
— Taak... — zaczął — nie ulega kwestji, że synek państwa jest w stanie groźnym. Nie mogę ukrywać że...
— Chłopiec ma bardzo silny organizm! — przerwał mu Emanuel, jakby chciał nie dopuścić do strasznej wieści. — Z wyjątkiem tego ucha nie chorował nigdy na nic. Oboje z żoną jesteśmy zupełnie zdrowi... silni... mowy niema o jakiejś dziedzicznej skłonności...
Oczy lekarza błysnęły z poza złotych binokli ostro. Zdawało się, że mimo współczucia, nie może pohamować gniewu.
Emanuel tymczasem wiercił go spojrzeniem, jakby chciał zmusić do uwierzenia w siłę organizmu malca.
— Ano pewnie... — rzekł wreszcie — silny organizm dopuszcza pewną nadzieję... oczywiście...
Jak lekarz przewidział, dni następnych nie zaszło pogorszenie w stanie dziecka. Chłopak leżał zazwyczaj pogrążony w głębokim śnie, wywołanym działaniem piżma, nic nie jedząc i nie reagując wcale na otoczenie. Tylko w chwilach, gdy dotykano opaski na uchu, jawił się na bezkrwistych wargach cień uśmiechu, jakby chciał zapewnić swym zwyczajem, że go „nic, a nic nie boli.“ Pozatem twarz jego nie miała żadnego wyrazu, a życie zdawało się niknąć zwolna w półroztwartych źrenicach.
Hansina pielęgnowała syna po całych dniach i nocach, spokojna i opanowana całkiem. Od pierwszych zaraz kurczów oswoiła się zupełnie z myślą, że straci dziecko. Emanuel natomiast zachował do końca nadzieję ocalenia. Nie przestał wierzyć w odporność organizmu syna i potęgę modlitwy swej nawet wówczas, gdy mu lekarz w oględny sposób zapowiedział rychły skon malca. W każdym błysku wracającego życia na twarzy chłopca dopatrywał się znaku, że go niebo wysłuchało, dopiero gdy nadeszły nieomylne objawy konania, opuściły go siły i popadł w bezgraniczną rozpacz. Siadywał godzinami przy łóżku syna i płakał, tak że Hansina zaczęła się obawiać o jego zmysły. Zatrzymano, o ile się dało, wszelką robotę w domu i w polu, gdyż każdy odgłos z zewnątrz zwiększał ból Emanuela. Sam zażądał zamknięcia bram i drzwi i nie wpuszczał najbliższych nawet przyjaciół i krewnych, którzy przychodzili pytać, jak się ma chłopiec. Nie mógł znieść widoku człowieka.
Kiedy uczuł, że chłód grobu obejmować już zaczyna ciało dziecka, porwał się do ostatniego, desperackiego ratunku, ogarnięty zgrozą nadchodzącej śmierci. Brał syna w objęcia i tulił do piersi, jakby chcąc ukryć, czy zasłonić sobą. Hansina błagała, by się uspokoił i poszedł spać, ale jej nie słuchał. Łzy mu ciekły z oczu, gdy chodził tam i z powrotem po sypialni, to kołysząc chłopca w ramionach, to modląc się, lub śpiewając, jakby chciał wymusić na Bogu miłosierdzie potęgą swego bólu i rozpaczy. Wkońcu uczuł, że ciało wypręża się, głowa opada martwo, a głębokie westchnienie malca zwiastowało, że nie żyje.
Wówczas dusza Emanuela ukorzyła się przed wolą bożą. Przestał płakać, położył małe zwłoki na łóżeczku, dotknął drżącą dłonią czoło zmarłego syna i powiedział:
— Bóg dał, Bóg zabrał, niech będzie pochwalone imię Pańskie!

W tydzień potem miał się odbyć pogrzeb, poprzedzony, jak kazał zwyczaj, godzinnem dzwonieniem i stypą zastawioną całemu żałobnemu orszakowi. Przygnębiony głęboko Emanuel wolałby był, by się wszystko stało cicho, ale sam zawsze tak gorliwie przemawiał za zachowywaniem starych obyczajów, że nie mógł z niemi teraz zrywać, pozatem zaś wzbudziłby pewne niezadowolenie w gminie, odsuwając w sposób jawny wszelką chęć wyrażenia współczucia przez przyjaciół.
Przez ciąg tedy kilku dni odbywało się gruntowne czyszczenie wszystkich izb plebanji, a w kuchni pieczono i warzono, jakby szło o wesele, lub chrzciny. Emanuel wdzięczny był Hansinie za to, że oszczędziła mu w tym czasie wszelkiego trudu i całą rzecz wzięła na swoje wyłącznie barki. Jednocześnie atoli dziwił się potrochu, że może, mimo smutku swego znaleźć tyle sił na mnóstwo drobnych, codziennych spraw, a dotknęło go niemal boleśnie, gdy widział, że nie uroniła jednej łzy podczas mycia zwłok i owijania ich w całun grobowy. Sam przebywał przeważnie w ogrodzie w najodleglejszych alejach, gdzie go nie dolatywał zapach pieczeni i paplanina robiących w pokojach porządki kobiet. Siadywał godzinami na ławce, z głową w rękach, trawiony smutkiem i wyrzutami sumienia. W podnieceniu swem wziął chorobę syna za doświadczenie boskie, zaś śmierć jego uznał za karę nieba za to, że w godzinie niedoli sprzeniewierzył się Bogu, sięgając po ludzką pomoc i przeciwstawiając ją woli Opatrzności. Ile razy wspomniał ową noc, kiedy stojąc w ogrodzie na wzgórzu i wypatrując światełka wśród ciemni, ogarnięty zwątpieniem zaprzeczył też istnienia światłości niebieskiej, ukrywał ze wstydem twarz swą przed obliczem Boga. Przepełniony skruchą wyznał to wszystko Hansinie, ale zauważył, że nie bierze sprawy serjo, jak przystało, i że go należycie nie rozumie. Wysłuchała w milczeniu, powiedziała, że Bóg oceni w pełni jego dbałość o syna i poszła do swych zajęć kuchennych.
W dniu pogrzebu wywieszono w całej gminie flagi, opuszczone do połowy masztu, ulice posypano igliwiem, a dzieci przybrane odświętnie biegały z łakociami w rękach, jakby to była jakaś ludowa uroczystość. W plebanji ledwo starczyło miejsca dla mnóstwa czarno odzianych gości, którzy napłynęli z całej okolicy. Trumnę chłopca ustawiono na dwu czarnych kozłach w kancelarji Emanuela, a wnet znikła ona całkowicie pod wieńcami, kwiatami sztucznemi, oraz krzyżami z paciorków i srebrzystej, czy pozłocistej tektury, opatrzonych napisami. Wokoło trumny stał zbity krąg pobożnych, zwłaszcza kobiet, które, złożywszy do modlitwy ręce, podziwiały tę niezwykłą wspaniałość. W wielkiej hali nakryto stoły, a Emanuel i Hansina witali współczujących znajomych i przyjaciół uściśnieniem dłoni. Babka Elza zarządzała całą stypą, zaś Abelona i kilka komornic roznosiły potrawy. Głos Elzy dolatywał ciągle poprzez cichy rozgwar zebranych, prosiła wszystkich, by siadali i brali się do posiłku.
— Raczcież zająć miejsca, drodzy przyjaciele... Proszę, raczcież coś przekąsić... — powtarzała ustawicznie.
Nastrój był smutny, ale nie tyle z powodu śmierci syna Emanuela, ile dlatego, że ze stolicy dochodziły coraz to bardziej niepokojące wieści o odbywających się, ponownych wyborach do parlamentu. Wiedziano, że dzień miniony musiał przynieść ostateczne rozstrzygnięcie długiej walki, a dotąd nie wiedziano, co się stało. W ogrodzie stał wójt, z rękami na plecach, otoczony ludźmi, którzy chcieli zasięgnąć jego opinji. Nos miał dziś przedziwnie blady, a hałaśliwy zazwyczaj głos brzmiał jakoś dyskretnie. Na rozliczne pytania udzielał pityjskich, uspakajających odpowiedzi.
— Ano zobaczymy, przyjaciele! Nie mogę uwierzyć, by się na serjo odważono postawić siłę przed prawem. Vox populi, vox Dei — powiedział pewien stary, grecki skald, to znaczy, że nikomu nie uda się bezkarnie urągać woli ludu... Bądźcież pewni, że tak jest!
Wszędzie rozpytywano o tkacza Hansena. Poszedł, wiedziano to dobrze, rankiem do miasta po depesze z Kopenhagi i spodziewano się go przedpołudniem z powrotem. Tymczasem dzwony rozbrzmiały, orszak żałobny rozsiadł się w wozach, a jego dotąd nie było.
Pogoda sprzyjała, słońce lśniło, niebo było szafirowe, zieleniały pola, a czarny, długi korowód pogrzebny, sunący krętą drogą krok za krokiem czynił tem smutniejsze wrażenie. Na życzenie Emanuela zwłoki pochować miano w grobowcu rodzinnym Andersów pod skibberupskim kościołem, na przylądku nad fiordem. Zdawiendawna upodobał on sobie ten samotny, opuszczony zakątek, którego ciszę przerywały jeno krzyki mew, krążących nad wybrzeżem.
Godzina minęła, lub więcej, nim się dostano do kościoła. Zdjęto trumienkę z wozu, a sześciu parobków, po trzech z Vejlby i Skibberupu zaniosło ją na cmentarz. Przodem kroczyła grupka podlotków, sypiących igliwie i mech, a za dziewczętami sunęła reszta żałobników, śpiewając hymn.
W tej chwili przemknęła, niby błyskawica, wieść o powrocie Hansena. Szeptano, pytano zcicha, padały odpowiedzi i zanim jeszcze trumienka została spuszczona, wszyscy wiedzieli, że to co uważano za niemożliwe, stało się faktem. Dokonany został zamach stanu, parlament rozpędzony, a rząd, oparty na własnej sile, wydaje rozporządzenia i ściąga podatki
Nie stało już teraz uwagi na wysłuchanie krótkiej mowy Emanuela, jaką wygłosił, walcząc ze łzami, nie słuchano, jak się żegnał z synem, dziękując mu za sześć lat spędzonych w „koleżeńskiej zażyłości.“ Ledwo rzucono trzy łopaty ziemi na trumienkę i skończono „cichą modlitwę,“ orszak rozproszył się natychmiast, dając wyraz oburzeniu i goryczy. Przed bramą cmentarza potworzyły się grupy, a wśród ogólnego zamieszania szukano wszędzie wójta. Okazało się jednak, że jeszcze podczas spuszczania trumny wsiadł na wóz i odjechał do domu. Również i tkacz Hansen odszedł, podobno razem z kowalką-Maren, tak że z wszystkich „mężów zaufania“ został jeno mały, gruby, rumiany chłop vejlbijski. Ale człek ten wybrany został do komitetu politycznego gminy jedynie dlatego, że chciano uczcić jego zasługi w mleczarstwie położone. Gdy się ujrzał otoczonym przez rozsierdzoną młódź, przerażony wielce oświadczył, że musi załatwić potrzebę naturalną, poszedł poza kościół i czmychnął cichaczem do domu.
Tkacz Hansen istotnie odszedł w towarzystwie kowalki-Maren. Ta mała, brzydka mieszkanka przytułku ubogich, występująca na każdem zebraniu i wzniecająca wszędzie zamieszanie, powzięła wkońcu przekonanie, że jest prorokinią, a czując coraz to większe pragnienie naprawiania świata, odnalazła wreszcie istotne hasło swego czasu i zaawansowała eo ipso na „świętą.“ W odległej chacie swej odprawiała wraz z kilku malkontentkami t. zw. „godziny modlitwy,“ podczas których czytywano rozdział Biblji, ryczano straszliwemi głosami pieśni nabożne i wyklinano wszystkich, którzy nie chcieli uznać Maren za światłość bożą Kościoła, zesłaną prosto z nieba. Wznieciło też ogólne zdziwienie i zakłopotanie, że w czasach ostatnich Hansen wziął Maren całkiem otwarcie pod swą opiekę. Niektórzy, widzący jak odchodzili oboje z pod kościoła, twierdzili nawet, że na ustach tkacza widniał uśmiech triumfu, nieodpowiedni zgoła w danej sytuacji i nie wieszczący chyba zgoła nic dobrego.
Niepokój jakiś był w powietrzu i wszyscy zachodzili w głowę, co przyszłość przyniesie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.