Ziemia obiecana (Pontoppidan, 1924)/Księga druga/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Ziemia obiecana
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Det forjættede land
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Po polu, położonem na wzgórzu, w stronie północnej Vejlby, kroczył mężczyzna i orał. Smukłą postać jego okrywała opończa ze zgrzebnego płótna, a fałdziste, workowate spodnie tkwiły w ordynarnych butach z cholewami, tworząc wielkie fałdy na kolanach. Na głowie miał zniszczony kapelusz pilśniowy, z pod którego szerokich skrzydeł spadały wypełzłe na słońcu i deszczu, dlugie włosy. Pierś okrywała mu broda jasna, którą wiatr zarzucał od czasu do czasu na ramię.
Twarz miał wychudłą, czoło wąskie, zapadłe skronie, a oczy wielkie, jasne i łagodne.
Dziesięć łokci nad jego głową wirowało stadko wron, przysiadały co chwila jedna po drugiej w bruździe tuż za pługiem, następując oraczowi na pięty i odskakując ostrożnie w bok, ile razy szarpnął cuglami, by przynaglić wolny krok pary chudych, z wysiłkiem naprzód padanych koni.
Oraczem był proboszcz Vejlby i Skibberupu, Emanuel, którego słusznie, czy niesłusznie parafjanie zwali „apostołem czasów nowych,“ a z którego nazwy pokpiwali sobie różni, mniej przychylnie dla ruchu ludowego usposobieni koledzy z sąsiednich parafji. Mimo tego stroju i zapuszczonych włosów, oraz brody, widać zaraz było, że nie jest zwykłym chłopem. Miał zbyt wątłą budowę ciała, za wąskie i za mało barczyste ramiona, a ręce jego, mimo, że sino-czerwone i nabrzmiałe, nie posiadały tej nadmiernej wielkości, jaką daje fizyczna praca od młodości dokonywana i noszenie ciężarów. Podobnie też i twarz jego nie miała właściwej chłopom, jednostajnie ciemnej i skórzastej cery, ale wiḍniały na niej plamy czerwone i drobne, białe punkty.
Nastał zimny, wilgotny poranek marcowy, a wiatr zrywający się co chwila, pędził po całej okolicy gęste tumany mgły. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, przewalało się coś w rodzaju szarawego dymu tak gęstego, że dostrzec nie było można końca łanu. Od czasu do czasu uderzenie wichru oczyszczało widok, zostawiając jeno w bruzdach niską kurzawę pary, a poprzez gęstwę ciężkich, czarniawych chmur majaczyła blada tarcz słońca. W chwilach takich można było objąć spojrzeniem z wyżu plebańskiego pola całą parafję, aż do samotnego kościoła nad fjordem, sterczącego daleko na południu, na stromym przylądku pośród mgły, niby nieziemska zjawa. Nieco bliżej na zachód widniały trzy wzgórza Skibberupu, a ponad nimi błyskał mały, czerwonawy punkt, oznaczający szczyt dachu nowego, wielkiego domu zbornego gminy, oświecony słońcem, rzucającem raz poraz w tamtym kierunku snop promieni.
Zatopiony w myślach Emanuel, nie zwracał uwagi na niespokojny i zmienny ciągle wygląd krajobrazu. Przystając nawet czasem, dla dania oddechu koniom, patrzył przed się, nie dostrzegając niczego. Dopiero około południa zbudził go z zadumy odgłos pochodu małej karawany, zbliżającej się doń drogą polną od strony wsi.
Przodem kroczyła mała, silnie zbudowana, czteroletnia dziewczynka, ciągnąc na przerzuconym przez ramię sznurze, stary wyplatany wózek, w którym spoczywało małe dziecko. Kroczyła z wysiłkiem wyboistą drogą, czapeczka pokrywająca jej brunatne, rozwichrzone włosy, zesunęła jej się na bok, a co chwila puszczać musiała sznur, by podciągnąć do góry czerwone pończochy, opadające ciągle na drewniane chodaki. Wózek popychał od tyłu chłopak w włóczkowej czapce, głęboko nasuniętej na czoło, którego jedną połowę twarzy i ucho osłaniał płat waty, wciśnięty pod czapkę. Na końcu szła młoda, wyprostowana wieśniaczka. Przyzostała kilka kroków za dziećmi, stąpała samym skrajem drogi, a wiatr szeleścił chustką w kwiaty, okrywającą szczelnie jej głowę. Nie podnosząc oczu od roboty na drutach, jaką była zajęta, nuciła półgłosem, czasem jakby przez zapomnienie, rzucając ton z pełnej piersi.
Była to Hansina wraz z trojgiem dzieci, stanowiących rodzinę Emanuela.
Pochód dotarł do skraju oraniny, a dzieci przystanęły i usiadłszy na wielkim głazie, patrzyły na ojca, zbliżającego się do nich właśnie z drugiego krańca łanu. Posiniały z zimna na twarzyczkach, a z nosków ich spływał obficie śluz. Widząc, jak siedziały obute w stare chodaki i ubrane w łataną odzież, podobne do reszty wiejskiej biedoty, niktby nie przypuścił, że są mieszkańcami wspaniałej, na pałac wyglądającej plebanji, której czerwony dach dachówkowy i park topolowy wznosił się tam, w dole, ponad łupkiem kryte domostwa wieśniacze.
Emanuel pozdrowił przybyłych już zdala, powiewając nad głową kapeluszem, a dotarłszy z pługiem na odległość jakichś dwudziestu łokci od drogi, zatrzymał konie, z których buchała para i spytał:
— Cóż tam nowego, Hansino?
Hansina stała na drodze, poruszając zlekka nogą tam i z powrotem wózek, celem uspokojenia dziecka, które zaczęło kwilić, zdziwione tem, że nie jedzie dalej. Policzyła oczka na drucie i odparła miejscowym djalektem:
— Nic tak dalece... Acha, prawda... — był tkacz Hansen. Chciał pomówić z tobą.
— Tak? — odrzekł Emanuel z roztargnieniem i obejrzał się, mierząc spojrzeniem zorany kawał. — Cóż miał takiego na sercu?
— Nie powiedział mi. Kazał cię tylko spytać, czy nie chcesz przyjść dziś popołudniu o trzeciej na zebranie u wójta.
— Ach, o to idzie? — roześmiał się. — Hansen to wielki dziwak! Hansino, — przerwał sobie sam — czy pamiętasz com ci mówił o nowej metodzie nawożenia, wyczytanej w „Gazecie Rolniczej?“ Im więcej o tem myślę, tem mi się wydaje lepszą. Zresztą rzecz to oczywista... prawda? Należy wywozić na pole nawóz świeży i zaraz go przypłużać, miast trzymać na gnojowisku, gdzie traci mnóstwo najcenniejszych własności, a ponadto zapowietrza nasze obejścia. Jak ci mówiłem, kraj traci skutkiem starej metody conajmniej sześć miljonów rocznie! Pomyśl Hansino... całe sześć miljonów. Byłaby śliczna rzecz zaoszczędzić tak wielką sumę, której by użyć można w przyszłości na naprawienie mnóstwa krzywd z czasów dawnych i na poprawę bytu. Nie pojmuję tylko, czemu ludzie nie wpadli już na rzecz tak prostą... która wprost leży na dłoni... nieprawdaż? Myślałem nad tem dziś i pewny jestem niemal, żem odkrył przyczynę. Ta smutna konieczność była wynikiem pańszczyzny w posiadłościach pańskich... rozumiesz? Oto chłop musiał odrobić naprzód na pańskiem polu, zanim otrzymał pozwolenie pracy dla siebie. Zmuszeni spychać z dnia na dzień obróbkę własnego zagonu, chłopi musieli rzucać gnój na kupę, zanim im się udało chwycić dzień wolny i obrócić go na własną korzyść. Pochodzenie gnojowisk poszło z czasem w zapomnienie i utarło się mniemanie, że ich zakładanie oparte jest na jakiejś arcymądrej zasadzie. Stąd też poszło, że nie miano odwagi zerwać z niemi. Krótko mówiąc, owe cuchnące gnojowiska są to pamiątki z czasów ucisku, podobnie jak i inne niechlujstwo, którego stara się pozbyć teraz społeczeństwo ludzkie. Czy to nie ciekawe... Hansino? Ach, jakiż błogosławiony jest czas, w którym żyć nam padło. Jakże rozkosznie być świadkiem szerzenia się prawdy i sprawiedliwości w małym i wielkim zakresie, jakże miło patrzeć, jak spada jarzmo niewoli i świta szczęśliwsza przyszłość.
Hansina zmieniła drut i uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Znała dobrze męża i wiedziała jak łatwo zapala go każda nowa idea. Przywykła też słuchać w milczeniu jego wywodów i rojeń o niesłychanych wynikach, jakie nastąpić muszą.
— Czas już chyba wyprzęgać! — powiedział Emanuel, spoglądając na wielki, srebrny zegarek i przykładając go, chłopskim obyczajem do ucha. Rzucił lejce na grzbiety skulonych koni i dodał: — Możebyś podał rękę ojcu, chłopcze!
Słowa te skierowane były do malca, siedzącego dotąd wraz z siostrą na kamieniu przydrożnym. Zamyślił się tak dalece i zapatrzył na stado wron, zerujących po oraninie, że nie usłyszał ojca. Siedział, podłożywszy dłoń pod okryty watą policzek i spoglądał z miną poważną, jaką przybierają zazwyczaj dzieci po przeminięciu dotkliwego cierpienia.
Był dość mały na swój wiek, blady i szczuplejszy od młodszej o rok siostry, posiadającej silną budowę ciała, oraz czerstwy wygląd oczu i policzków, właściwy wieśniaczemu potomstwu. Podobny był zresztą zupełnie do Emanuela, miał tę samą wyrazistą budowę czaszki i tę samą, nieziemską łagodność spojrzenia. Odziedziczył też rudawe, jedwabiste włosy ojca, zapadłe skronie i wielkie, jasne, w słońcu niemal bezbarwne oczy.
— Jakto, nie słyszysz, chłopcze? Ojciec do ciebie mówi! — powiedziała Hansina.
Na dźwięk słów matki, odjął, jakby z zakłopotaniem dłoń od ucha i zwrócił na nią oczy, uśmiechając się niewinnie, a zarazem z przymusem.
— Czy cię boli jeszcze trochę ucho, chłopcze? spytała.
— Nic a nic! — zapewnił żywo. — Nie czuję żadnego bólu.
— Chodźże raz do mnie, chłopcze! — zawołał Emanuel od pługa.
Malec zerwał się natychmiast i pobiegł przez oraninę do koni, gdzie jął odczepiać wagę i rozwiązywać postronki. Czynił to zręcznie i sumiennie, niby wprawny parobczak.
Chłopak był ulubieńcem Emanuela. Dano mu, ze względu na ojca Hansiny, imię Jörgena, ale zarówno w domu jak i całej gminie zwano go poprostu „chłopcem.“ Tak go nazwał zaraz po urodzeniu Emanuel, a miano to zakorzeniło się do tego stopnia, że chrzesne imię malca poszło niemal w zapomnienie.
Na widok płata waty na uchu zawołał Emanuel.
— Cóż to znowu, chłopcze? Czy ci gorzej może na ucho?
— Tak... troszkę! — odparł malec cicho, jakby ze wstydem.
— Głupia sprawa z tem uchem! Ale pewnie wszystko razem, to bagatela... prawda?
— Już nie boli, nie czuję wcale bólu! — zapewniał malec solennie.
— No to dobrze chłopcze! Pokaż że jesteś dzielny junak, który sobie nie robi nic z drobnostek. Mazgaje do niczego nie doprowadzą w życiu... nieprawdaż?
— Tak.
— Pamiętasz pewnie, żeśmy mieli po obiedzie jechać do młyna. Nie mamy, zaiste, obaj czasu na chorowanie... prawda
Druty stojącej na drodze Hansiny zamigotały żywiej. Gdy wszyscy zamilkli, ozwała się:
— Myślę, doprawdy, że lepiejby dziś chłopca zostawić w domu, Emanuelu! Przez cały ranek miał się dość źle.
— Tak, droga moja, ale jak sama słyszysz, Wszystko minęło. Sam powiada, że go nic a nic nie boli. Świeże powietrze pomóc mu tylko może. Świeże powietrze, to lekarstwo Pana, powiada stare przysłowie. Chłopak siedział ciągle w domu w czasach ostatnich i dumał bez końca, dlatego też trochę przybladł.
— Zdaje mi się, Emanuelu, żeśmy winni więcej dbać o chłopca, a najlepiej byłoby raz pomyśleć na serjo o sprowadzeniu lekarza. Od dwu już blisko lat uskarża się na to swoje ucho, przeto musi być w tem coś złego.
Emanuel zawahał się z odpowiedzią. Nie pierwszy już raz rozmawiali na ten temat, nie mogąc się pogodzić.
— Oczywiście Hansino... jeśli to uważasz za słuszne, sprowadzimy lekarza. Wiesz atoli, że ja osobiście niewielkie mam zaufanie do doktorów. Zwłaszcza wiesz, co sądzę o doktorze Hassingu. Tego rodzaju przypadłości uszne, to rzecz zwyczajna u dzieci i mijają same, byle zostawić czas naturze na naprawę niedomagania. To samo powiada matka twoja, a ma ona chyba dosyć doświadczenia... nieprawdaż? Weźno ten powróz, chłopcze! Nie mogę uwierzyć, że Stwórca tak licho uorganizował człowieka, by konieczną była interwencja rąk lekarza, kiedy coś chwilowo zakłóci normalny porządek. Przypominam sobie z dawnych lat dwu kolegów, którzy zaniemogli na oczy, po ospie zdaje mi się. Jednego leczył doktor, a nawet profesor wszechnicy i póty mu wstrzykiwał różności i pędzlował powieki, w imię świętej wiedzy, aż biedaczysko oślepł. U drugiego pozwolono naturze namyśleć się nad sposobami leczenia i w krótkim czasie wszyscy zazdrościli mu bystrości wzroku. Zdaje mi się, że wydarzenie to powinno być nam nauką. Zresztą zużyliśmy już wszystek olejek, przyniesiony przez Maren Nilsen od starej Grety ze Strynö, a to doskonale zrobiło chłopcu. Ale nie sprzeciwiam się, czyń, co chcesz, droga Hansino... Chodźno, chłopcze, chodź...
Przy ostatnich słowach podniósł syna oburącz i posadził go na grzbiecie konia.
Hansina milczała. Emanuel zawsze odnosił zwycięstwo w tych drobnych sporach, dotyczących dzieci. Był tak wymowny, umiał tak dobrze wyrażać swe myśli i uzasadniać słuszność swych zapatrywań, że chociaż nawet nie była przekonana, zmuszoną była w końcu zamilknąć.
Mała karawana skierowała się ku wsi, a pola zaległa znowu gęsta mgła. Przodem jechał na koniu chłopiec, prowadząc drugiego, za nim zaś kroczył Emanuel, jedną ręką popychając wózek, a drugą opierając na ramieniu córki Sigridy, zwanej „tłuściochą.“ Emanuel rzucał od czasu do czasu w powietrze kapelusz, pokrzykiwał i wyprawiał różne rzeczy, by rozweselić leżące we wózku maleństwo, które też krzyczało uniesione szaloną radością.
W tyle poza nimi kroczyła Hansina z robotą w ręku. Mała jej postać prosta była jak za czasów dziewczęcych, a krok równie pewny, śmiały i równy. Natomiast zmienił się nieco wyraz jej śniadej twarzy. Wydawała się jeszcze bardziej skupioną w sobie i przygnębioną potrochu. Po siedmiu latach małżeństwa i trzech porodach świeżość jej młodzieńcza ucierpiała także, oczy się zapadły, a policzki schudły. Mimo to była dotąd niezwykle piękną kobietą i wedle pojęć wiejskich nie wyglądała na dwadzieścia sześć lat, jakie liczyła. Toteż gmina rodzima była z niej dotąd wielce dumna. Coprawda ten i ów nie mógł się pogodzić z jej zamkniętem w sobie usposobieniem, a liczba ludzi tłumaczących ten objaw pychą, wzrastała nawet z biegiem lat. Nieraz dawały się słyszeć ubolewania, że Emanuel wybrał ją właśnie w chwili, kiedy postanowił dobrać sobie żonę z pośród ludu.
Emanuel wkroczył wraz dziećmi na podwórze plebanji przez sklepistą bramę i zastał siedzącego na cembrowinie cysterny studziennej parobka Nielsa, gorliwie zajętego czytaniem „Gazety ludowej,“ chłopskiego organu okręgowego. Był to ciemnowłosy dwudziestokilkoletni chłopak średniego wzrostu, barczysty i posiadał mocny grzbiet. Nos zadarty miał w górę i tłuste, rumiane policzki, okryte mchem zarostu. Wielkie podwórze plebanji, tak czyste i spokojne za rządów proboszcza Tönnesena, że symbolizowało stosunek kościoła vjelbijskiego do tejże gminy, wyglądało teraz niechlujnie jak u pierwszego lepszego komornika. Wszędzie walały się narzędzia gospodarcze, leżały liczne, rozwalone kupy słomy, a z otwartych drzwi stajni dolatał ryk bydła, domagającego się karmy południowej. Tu i owdzie stały, pokrywając nierówny bruk, kałuże solanki śledziowej, rozlanej umyślnie w celu wytępienia zielska, a pod drzwiami kuchni kury grzebały w odpadkach.
— Cóż cię tak bardzo zajęło, Niels? — spytał Emanuel, puszczając Sigrid i zsadzając syna z konia. — Cóż tam nowego w gazecie?
Parobek zerknął w stronę pastora i miast odpowiedzieć, uśmiechnął się, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Acha, jesteś, widzę, filozof! — zawołał Emanuel. — Czyż może znowu wstąpiłeś na ścieżkę wojenną? Mów, przeciw komu zwróciłeś oszczep tym razem. Daj przeczytać! — dodał, zdjąwszy uprzęż z koni. Parobek podał mu gazetę, a Emanuel zaczął czytać, podczas gdy syn jego napoiwszy konie, wiódł je do stajni.
— Gdzież to? Acha, tutaj! O wyższych uczelniach i rozwoju moralności. Ho, ho! Początek naprawdę dobry... Nie krępujesz się, widzę, w słowach...
Parobczak, wpatrywał się z napięciem w twarz czytającego pana swego i ile razy Emanuel dał wyraz aprobaty skinieniem głowy, lub lekkim okrzykiem, małe, ciemne, zagrzebane niemal w policzkach oczy autora nabierały coraz to większego blasku.
— Ten artykuł przynosi ci naprawdę zaszczyt, Niels! — powiedział Emanuel, oddając mu gazetę.— Wyrabiasz się na dziennikarza, ani słowa... Bacz tylko chłopcze, byś się nie utopił w atramencie. Manja bazgrania, to trucizna, przeto nie należy z nią igrać.
Przerwała mu Hansina, która wróciła ścieżką przez ogród, a teraz stojąc na wysokich kamiennych schodach domu, wezwała na obiad.
— Musimy się pospieszyć, chłopcze! — zawołał — Niels, na syna, wnoszącego uprzęż do wozowni. — Nils, skoczno, proszę cię po starego Soerena. Jest za wygonem na buraczysku. Około trzeciej popołudniu siedział przy oknie znanej ogólnie, paradnej izby wójta gminnego Jensena, człowiek chudy, wysoki, ubrany w ciemne odzienie z samodziału, o wysoko sterczącym kołnierzu i wąskich rękawkach. Pochylił się, ramiona oparł o kolana i złożył ręce. Bladą, piegowatą twarz, niemal poziomo zakończoną w górnej części, pasem nisko przyciętych rudawych włosów, obejmowała u dołu rzadka broda, opadająca na czarną krawatkę i pikowany, zgoła już niemodny teraz napierśnik. Łokcie tkwiły w ciasnych, czarnych mankietach ż nieprzemakalnego płótna, ściskając je tak, że cała krew zdawała się napływać do wielkich, sino-czerwonych dłoni. Był to tkacz Hansen.
Ludzie, których tu sprosił, stanowili grupę tak zwanych „mężów zaufania,“ w liczbie sześciu wybranych w gminie osób, których zadaniem było czuwanie nad politycznemi sprawami, urządzanie zebrań wyborczych, wyszukiwanie mówców i utrzymywanie stosunków z innymi wyborczymi komitetami we wszystkich okręgach kraju. Hansen wyglądał bardzo jakoś niesamowicie w tem półświetle, mżącem przez zapocone szyby i głębokiej ciszy południowej pory dnia, w której tonął dom cały. Siedział w zupełnym bezruchu, z przygasłem spojrzeniem i pół przymkniętemi powiekami. Płaska jego, rudawo-siwa głowa, skrzywione usta i czerwono obramione oczy przypominały rysia przyczajonego na skraju gęstwy dziewiczego lasu, co bada spojrzeniem rozłóg stepu.
Niebiesko malowana świetlica wójta, będąca ongiś widownią tylu popijań i partyjek lombra, zmieniła teraz zupełnie swój charakter. Stały tu jeszcze, co prawda, mahoniowe meble, błyskając czerwienią wzdłuż ścian, a także tykotał na szyfonierce złocony zegar pośrodku dwu, nader lekko ubranych pasterek z gipsu umieszczony, ale tam, gdzie widniał dawniej stół gry, przy którym weterynarz Aggerbölle, kupiec Villing, zmarły już nauczyciel Mortensen i sam gospodarz, tyle strawili wesołych nocy przy kartach i szklankach mocnego grogu, królowało obecnie wielkie biuro, obciążone papierami, zaś przy ścianie przeciwległej duża półka, pełna ksiąg, protokołów i stosów gazet. Wszystko to nadawało izbie wygląd poważnego, czcigodnego biura.
Podobna zmiana zaszła też w samym wójcie.
Uświadomienie polityczne, jakie praca oświatowa dała chłopom okręgu i całego kraju, zbudziło również jego, napoły zagasłe sumienie, tak że stanął szeregach bojowników o swobody stanu włościańskiego. Był najbogatszym kmieciem parafji, a posiadał też pośród chłopów sławę wielce hojnego i zawsze do przysług pieniężnych gotowego człowieka, ponieważ zaś z natury czuł skłonność do publicznych wystąpień, przeto niedługo przyswoił sobie potrzebne, krasomówcze zwroty i w krótkim czasie został politycznym przywódcą okolicy, tak że gazety zwały go stale: „znanym wodzem chłopskim, Janem Jensenem z Vejlby.“ To naczelne stanowisko mógł objąć atoli jeno z jednoczesnem pominięciem człowieka, który był istotnym twórcą ruchu ludowego w gminie, to jest tkacza Hansena. Z początku wielu mieszkańców, widząc nagły wzrost autorytetu wójta, przypuszczało, że Hansen nie zgodzi się bez walki na takie usuwanie w kąt swej osoby i zasług, atoli tkacz okazał się, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, w tym wypadku niezwykle ustępliwym. Dowiedziano się nawet, że on to sam właśnie skłonił wójta do udziału w życiu politycznem, w sposób nader poważny przedstawiając mu, iż obowiązkiem jego jest oddać sprawie ludu na usługi swe niezależne stanowisko i talent krasomówczy.
Wydawało się wprost, że teraz, gdy minął pierwszy akt walki, tkacz Hansen umyślnie pozwala innym przywłaszczać sobie nagrodę i zaszczyty należne własnej, długoletniej pracy i wysiłkom. Z każdym rokiem zasuwał się bardziej w ślimaczą skorupę własnej istoty, nie obojętniejąc atoli wcale dla sprawy, której poświęcił życie. Przeciwnie, odmawiając przyjęcia honorów, które mu ofiarowywano ciągle w uznaniu zasług, obrał z własnego popędu skromną rolę funkcjonarjusza idei postępu. Był czynny jako pośrednik, pomagał różnym kierownikom komitetów lokalnych w prowadzeniu agend, rachunków i korespondencji, a także pełnił dalej, i to ze zdwojoną nawet gorliwością, swe dawne funkcje szpiega i wywiadowcy w gminie. Zjawiał się i teraz wszędzie, gdzie go się zgoła nie spodziewano, kwaśno, jak zawsze uśmiechnięty, siadał na krześle, pochylał się, zasłaniał czerwonemi rękami usta i słuchał rozmowy, usiłując podejrzeć tytuł dziennika, trzymanego przez kogoś, lub firmę kupca na papierowym woreczku, który gospodyni domu wkładała do szafarni.
Zwołał dziś zebranie na trzecią i przybył, jak zawsze, punktualnie. Atoli, mimo że napięta w danym momencie bardzo silnie sytuacja polityczna czyniła obrady nader ważnemi, wybiła na zegarze czwarta, zanim wszyscy mężowie zaufania znaleźli się w komplecie.
Gospodarz zajął jako przewodniczący pierwsze miejsce u owalnego stołu, przy którym obradowano. Koścista jego postać, konopiaste włosy i wygolony podbródek wyglądały imponująco, jak również jasno-zielona, pluszowa kamizelka i świeżo wyprasowana koszula o śnieżnej białości rękawach. W krwisto-czerwonej twarzy tkwił, co prawda jak dawniej fioletowo-siny, krogulczy nos, będący świadectwem mniej zaszczytnej przeszłości, w zamian za to jednak zachowanie jego swobodne, a dostojne, dowodziło obeznania się z życiem publicznem, jakie zdobyć można jeno długą wprawą. Po prawicy wójta zasiadł Emanuel, ubrany teraz w długi surdut z jasnopopielatego sukna, dalej zaś niski, zażywny chłop vejlbijski o krzaczastych brwiach i dziecięco-rumianych policzkach. Po lewej siedzieli dwaj młodzi, skibberupscy kmiecie, oraz cieśla Nielsen o ciemnej, wikingowskiej brodzie, która w ciągu ostatnich lat przydłużyła się jeszcze o kilka cali i sięgała mu teraz do pasa. Ostatnie miejsce u stołu zajął tkacz Hansen, który, nie dawszy się wybrać do samej rady, objął dobrowolnie funkcję pomocniczą sekretarza.
— Ponieważ jesteśmy w komplecie — zaczął wójt hałaśliwie jak zawsze, tocząc spojrzeniem wokół, — przeto oświadczam przyjaciele, że mamy dziś ważne nowości do omówienia. Proszę tedy... zaczynajcie Jensie Hansen!...
— Ostatnie słowa powiedział do tkacza, który dobył z wnętrznej kieszeni kamizelki wielki arkusz papieru i rozłożył go przed sobą na stole. Potem zaczął czytać zwolna, monotonnym głosem, co następuje:

„Rzecz poufna!

Kierownicy naszej polityki w parlamencie donieśli Radzie Naczelnej Stronnictwa Ludowego, będącej jak wiadomo organizacją kierowniczą wszystkich demokratycznych okręgów wyborczych, o licznych, niepokojących wieściach, jakie się w czasach ostatnich przedostały do dzienników krajowych, a jednocześnie udzielili tejże radzie informacji i wskazówek, co czynić należy. Wobec grozy położenia i wagi sprawy, rada uznała za konieczne przesłać Szanownym komitetom gminnym te wskazówki bezzwłocznie. Sytuacja streszcza się w tem, że zdaje się, jakoby pomiędzy rządem a reakcyjną partją obu izb nastąpiło porozumienie, i jakoby ta godna spółka knuła plany, zdolne zasmucić wielce każdego wolnego obywatela, zwolennika swobód ludu. Oczywiście nie da się na razie nic konkretnego stwierdzić, bowiem układy te prowadzone są w największej tajemnicy. Atoli zauważono w parlamencie, że ministrowie, gdy idzie o sprawę ludu, nawet w drobnych rzeczach, okazują niechęć i dziwny upór w prowadzonych debatach, a także zaszło sporo innych faktów charakterystycznych. Uwzględniając te rzeczy w ich całokształcie, dojść musimy do poglądu, że rząd nosi się w istocie z planem stawienia ponownego oporu woli ludu i większego niż kiedykolwiek indziej ograniczenia wpływu prostaczka na kierownictwo nawy państwowej, a to za pomocą samozwańczego zamachu stanu i zawieszenia powszechnego prawa głosowania. Każdy zwolennik swobód ludu osądzi jak należy postępek taki. Wzywamy tedy szanowny komitet gminny, by zgromadził stronników ludowej partji coprędzej i by zebranie to dało silny wyraz niezłomnej woli ludu poparcia w pełnej mierze działalności posłów naszych w obu Izbach i zdecydowanej walki z wielmożami i ich zdradliwemi zamiarami. Pozostawiamy decyzji szanownego komitetu miejscowego, jakich się ma jąć środków, by zebranie to odbyło się jaknajświetniej, zalecamy jeno, po porozumieniu z przedstawicielami naszymi w parlamencie, by szanowny komitet miejscowy przeprowadził silną, najlepiej jednolitą w całym kraju rezolucję tej treści: Wyrażamy przedstawicielom naszym w obu Izbach parlamentu nieograniczone zaufanie i przyrzekamy im jaknajwiększe poparcie w walce o nieukrócone prawo swobody i sprawiedliwości dla ludu.
Takie same wezwanie przesyłamy jednocześnie wszystkim komitetom okręgowym i żywimy nadzieję, że taki tymczasowy protest zbiorowy, takie gromkie ostrzeżenie licznych rzesz ludu, które rozlegnie się w każdej gminie, przemówi do rozsądku przeciwników i odwiedzie ich od wykonania zbrodniczego zamiaru.
Niech żyje wolność i sprawiedliwość! Niech żyje wspomnienie naszego drogiego króla ludowego Fryderyka, ulubieńca pracujących rzesz, tak wcześnie niestety zgasłego dawcy konstytucji!

J. A. H. Johansen, adwokat.“

Zanim jeszcze Hansen skończył czytać, zawołał Emanuel, drżąc ze wzburzenia.
— Ależ to jest pogwałcenie prawa!... To zdrada kraju!
— Słusznie! — zabrzmiał echem cieśla, a głos jego zatętnił głucho pośród gęstwy mierzwiastej brody.
— Masz zupełną rację! — przyznał wójt, który podczas czytania podawał wokół pudełko z cygarami. — Inaczej sądzić nie może żaden człowiek honoru! — Uczynił gest trybuna, stojącego na mównicy, i ciągnął dalej: — To właśnie pokazuje nam, jak dobrze uczyniliśmy, stawając ostro przeciw tej partji, której jedynym celem jest zagarnięcie władzy, chociażby to zagrażało dobru i przyszłości kraju. Ludzie tacy nie są już naszymi ziomkami, to... wrogi Danji!
— To również wrogi Boga! To bezwstydni, skrytobójczy mordercy ducha! — krzyknął roznamiętniony Emanuel. — Do tego musiało dojść w społeczeństwie, gdzie panuje egoizm... To jednak ostatnia, zbrodnicza samoobrona, poprzedzająca Ostateczną ruinę! Proponuję, byśmy jeszcze dziś wieczorem zebrali ludzi tych samych co my poglądów: i powiedzieli im jasno, na co się zanosi. Musimy się zbroić! Armatom bezprawia przeciwstawimy gromy bożych przykazań!
— Czekaj! Czekajno, Emanuelu! — powiedział wójt, kładąc mu dłoń na ramieniu, podczas gdy Hansen obrócił się znacząco i wytarł nos palcami. — Nie wolno nam w pierwszej linji popadać w roznamiętnienie. Nie wiemy przecież nic na razie pewnego, a składać się do strzału należy wówczas dopiero, gdy zobaczymy niedźwiedzia. Tak powiada stare przysłowie. Ja, ze swej strony sądzę, że wszystko to są jeno pogłoski, puszczone z rozmysłem przez rządowców, w celu stopienia naszych przedstawicieli w obu Izbach, a może też coś w rodzaju balonu próbnego, dla wybadania nastroju, panującego w państwie.
— A gdyby to nie były plotki... — zaoponował Emanuel — gdyby rząd wykonał istotnie swą pogróżkę... gdyby rozpędził przedstawicieli ludu i postawił przemoc na miejscu prawa... cóżby się wówczas stało? Powiedz, co wówczas...?
Wójt spojrzał na Emanuela z lekceważeniem, potem zaś ozwał się przesadnie uroczyście, uderzając jednocześnie mocno ręką w stół:
— Gdyby miało dojść aż do tego... niech Bóg zachowa... wówczas powstałoby w całym kraju przeszło trzysta tysięcy obywateli i huknęliby jednym głosem: — Wara!... Mamy was dość! — Wszakże mam rację... prawda?
Powiedziawszy to, zwrócił się do trzech Skibberupaków, którzy odkrzyknęli gromko: — Słusznie! — zaś mały, tłusty chłop vjelbijski potwierdził żywo skinieniem głowy.
— Proponuję, podjął po chwili wójt — byśmy zwołali na najbliższą niedzielę wieczorem zgromadzenie w domu zbornym, podejmując się jednocześnie wyjaśnienia sytuacji. Uchwaloną tam zostanie proponowana rezolucja. Na razie, sądzę, że należy traktować otrzymane wieści jako poufne i nie niepokoić ludzi, może nawet zgoła bez potrzeby. Rada naczelna pojmuje rzecz w ten właśnie sposób, a ja przychylam się w pełni do jej poglądu, że przeciwnikom zbraknie ochoty porywać się na awanturniczą walkę, gdy poznają nastrój ludności, wyrażającej swą wolę na zgromadzeniach po wszystkich zakątkach państwa. Wszakże tak samo myślicie, drodzy przyjaciele... nieprawdaż?
Czterej członkowie rady wyrazili swą aprobatę, a ta jednomyślność wywarła na Emanuelu tak wielkie wrażenie, że się uspokoił. Nie nawykł on zresztą przemawiać na zebraniach politycznych. Zmysł polityczny obudził się w nim późno i nie był zbyt bystry, to też wybór swój do rady mężów zaufania zawdzięczał jeno zasługom swym na innem polu. Nie orjentował się w codziennych rozprawach parlamentu i pojęcia nie miał o tak zwanej „taktyce,“ do której wójt i inni przywiązywali wielkie znaczenie. Nie powątpiewał wcale, że sprawiedliwość, jak to opiewał jeden z hymnów kościelnych, „zwycięży, gdy tak się spodoba Bogu,“ i nie miał zbytniego zaufania do chytrostek i sposobików, mających na celu przyspieszenie tego zwycięstwa dobrej sprawy.
Uchwalono w końcu, na wniosek jednego z skibberupskich kmieci, by zaprosić na zgromadzenie także pozamiejscowych mówców, dla nadania mu podnioślejszego charakteru. Przez chwilę zastanawiano się, czyby nie wezwać posła do folketingu, który został wybrany we własnym okręgu, to jest biskupa, ale rychło zgodzono się, że byłoby to zgoła bezcelowe. Mimo, że biskup podczas ostatnich rozpraw okazał dowodnie, iż nosi pod ornatem i strojem dyplomaty czerwoną koszulę garibaldczyka, to jednak nie dał się nakłonić dotąd do porzucenia swego, jak je zwał żartobliwie, „archimedesowskiego“ stanowiska, i lawirował, jak zawsze, pomiędzy stronnictwami. Wyrażono natomiast nadzieję, że uda się pozyskać innych, wybitnych mówców demokratycznych i postanowiono zwrócić się do Rady Naczelnej z zapytaniem w tej sprawie. Wójt oświadczył samorzutnie gotowość przywiezienia mówców ze stacji kolejowej do wsi własną bryczką, oraz ugoszczenia ich, co zostało przyjęte pochwalnym szmerem przez cały komitet.
Uchwalono w końcu dzień zgromadzenia, a gdy tkacz Hansen odczytał protokół czynności, posiedzenie zostało zamknięte.
— Drodzy przyjaciele — rzekł ochoczo wójt wstając. — Namęczyliśmy się dość, przeto sądzę, że należałoby siły trochę pokrzepić... nieprawdaż?
Uczynił gest zapraszający na nieuniknioną w jego domu „małą przekąskę,“ którą tymczasem przysposobiono w sąsiednim pokoju. W tejże samej chwili otwarła do jadalni drzwi okazała kobieta w pozłocistym czepcu, z orlim nosem i potrójnym podbródkiem. Pod zapaloną już, wiszącą lampą widniał stół, zastawiony obficie sutemi i tłustemi potrawami, mianowicie pieczoną wieprzowiną i wędlinami, zaś światło zachodu, toczące bój z blaskiem lampy, uwydatniało lepiej jeszcze smakowitość zastawy. Znużeni długiem obradowaniem męże siedli też do stołu z wielkiem upodobaniem i jęli ostro zajadać.
Emanuela ogarnął również pogodniejszy nastrój na widok gromadki barczystych ludzi, siedzących spokojnie, mimo że niebezpieczeństwo im zagrażało w niedalekiej przyszłości. Ufali widać słuszności swej sprawy i pewni byli pomocy Opatrzności. Ponownie zachwycił go ich spokój ducha, męskie władanie sobą, oraz pogodne znoszenie przeciwności losu, których to cech nie mógł sobie dotychczas przyswoić. Gorliwie opróżniano misy, a nowe przynosiła tłusta „Sidse,“ zarządzająca gospodarstwem domowem wójta, który owdowiał przed paru laty. Tę kobietę, podobną do góry mięsa, obserwował z pod oka pilnie tkacz Hansen, który nie wyrzekł przez ciąg biesiady niemal jednego słowa. Gdy mu sąsiad chciał nalać kieliszek, wódki, Hansen położył na naczyniu szeroką łapę i, uśmiechając się po swojemu, oświadczył, że został od niedawna abstynentem, a nie uczynił wyjątku ze względu na chwilę uroczystą, mimo wesołych przycinków wójta. Gdy skończono jeść, na stole zjawiła się kawa, a gospodarz znowu zaczął wkoło podawać cygara, Hansen wstał. Pożegnał się pod pozorem pilnych spraw tegoż jeszcze wieczora i, uścisnąwszy sumiennie dłoń każdego z obecnych, wyszedł przez kuchnię. Nagle stanął pośrodku i spojrzał na gospodynię wójtową w ten sposób, że owa góra mięsa zbladła i zadrżała całem ciałem.
— Jensie Hansenie! — krzyknęła, zasłaniając się ręcznikiem. — Czemuż na miły Bóg patrzycie na mnie w taki sposób?
Nie rzekł słowa, wsadził na głowę kapelusz i poszedł, skrzyżowawszy na plecach ramiona.
Ciemność ogarnęła świat, wiatr ustał, z nieba okrytego ciężkiemi chmurami padały zwolna duże, białe płaty, topniejące zaraz w błocie. Hansen kroczył ku domowi wśród śnieżycy, która zmieniła się po chwili w rzęsisty deszcz, samotną ścieżyną wiodącą poprzez wzgórza do Skibberupu. Twarz wykrzywiał mu zwykły kwaśny uśmieszek, a oczy w czerwonych obwódkach spoglądały przed się tępo, jak to bywało zawsze w chwilach snucia w cichości osamocenia nowych planów wojennych.

Wśród ulewnego deszczu i ciemności wrócił Emanuel na plebanję i wszedł w towarzystwie drugiego jeszcze mężczyzny do wnętrza domu po wysokich, kamiennych schodach, wiodących do pańskiej ongiś sieni o mahoniowych wieszadłach, które przystrajało dawniej wielkie, niedźwiedzie futro Tönnesena, albo znów otoczone welonami kapelusze ogrodowe panny Ranghildy. Czerwono-białą szachownicę posadzki kryły ongiś piękne, kokosowe maty. Dzisiaj paliła się tu jeno prosta latarnia stajenna, a pod wieszadłem widniał szereg zabłoconych chodaków drewnianych wszelkich kształtów, począwszy od ordynarnych szłap komorniczych z żelaznemi paskami i wiechciem słomy wewnątrz, aż do małych, przez pół lakierowanych sabotów kobiecych ze zdobnym przodem i flanelową podszewką.
Zebrali się już codzienni goście plebańscy, spędzający tu po pracy wieczory na wspólnej rozmowie, czytaniu i śpiewie, i obsiedli ściany wielkiej, na ogród wychodzącej jadalni, oświetlonej skąpo jedną jedyną lampą naftową. W wielkiej izbie onej, prócz sztukaterji na okopconym stropie i malowanych na drzwiach krajobrazach, nic już teraz nie przypominało komnaty, w której królowała panna Ranghilda, przechadzając się w ekscentrycznych toaletach swych, po miękkich dywanach, pośród adamaszkowych portjer i inkrustowanych mebli. Wzdłuż czterech, gołych ścian ciągnęły się proste, drewniane ławy, ponad któremi, aż do wysokości ramienia męskiego, starta była do cna plecami błękitna farba, ongiś mur pokrywająca. Cztery wielkie okna, dwa po każdej stronie drzwi ogrodowych, w zimie zabezpieczone podwójnemi skrzydłami przysłaniał wąski pas ciemno-czerwonego płótna, a pod jednem z okien stał długi stół dębowy, wybielony przez szorowanie. Pozatem znajdowało się w izbie tylko kilka krzeseł, słomą wyplatanych, staromodny fotel, podobny do stojącego przy piecu w chacie rodziców Hansiny, i dość duża szafarnia u drzwi do kuchni. Pośrodku stropu wisiał sześcioramienny, blaszany świecznik.
Owa sala, zwana halą z powodu prostoty, przypominającej starodawne mieszkania ludzi północy, stanowiła zwyczajne miejsce pobytu rodziny. Dawna jadalnia proboszcza zamieniona została w sypialnię wspólną dla wszystkich, zaś reszta pokoi stała pustką, lub służyła za skład nasion, wełny, karmy dla bydła i tem podobnych rzeczy. Emanuel odziedziczył dawną „kancelarję“ proboszcza, której się swego czasu tak ogólnie bano, ale całe jej urządzenie stanowiło obecnie jeno kilka zakurzonych półek i sofa pokryta ceratą. Rzadko się zdarzało, by Emanuel przebywał w owej „kancelarji“ dłużej niż pół godziny dziennie, to znaczy tak długo, jak trwała jego poobiednia drzemka. Wykłady swe i kazania obmyślał zawsze w polu, podczas orki, lub w ciągu wędrówek do biednych i chorych gminy. Obrócił się plecami do książek, pewny że od ptaków niebieskich, a nawet krów w stajni więcej się nauczyć można, niż mieszczą wszystkie arcymądre księgi świata.
Tego wieczoru zebrało się na plebanji około pięćdziesiąt osób obu płci i mimo nader nikłego oświetlenia panował w „hali“ nastrój niezmiernie wesoły i miły. Dziewczęta obsiadły ławę wzdłuż krótszej ściany. Wyglądały jak wianek kwiatów. Siedziały pochylając jasne i ciemne główki swe nad robotą szydełkową, którą z trudem niemałym jeno mogły utrzymać w sztywnych od pracy, czerwonych palcach. Kobiety usadowiły się na ławie najbliższej pieca i błyskały poważnie drutami robionych pończoch, przytem zaś gwarzyły płaczliwie, jak to zwykle czynią kumoszki, rozmawiając o gospodarstwie, mleku i tym podobnych, codziennych sprawach. W ich gronie siedziała też Hansina, zajmując staromodny fotel i przędąc na kołowrotku. Ubrana była dokładnie tak samo jak inne w prostą, samodziałową suknię i bawełniany wzorzysty fartuch, na głowie zaś, na ciemnych, rozdzielonych pośrodku i zaczesanych na skronie, miejscowym obyczajem, włosach, miała mały, czarny czepeczek. Niebardzo interesowało ją gadanie kumoszek, spojrzenie jej było roztargnione i obce jakby, ile razy podnosiła głowę, by pozdrowić skinieniem wchodzącego komornika, lub kilka dziewcząt o rumianych policzkach. Młodzi parobcy zebrali się u dużego stołu pod oknem. Siedzieli oświetleni w pełni lampą, na wysokim postumencie, pośrodku, obok wielkiego dzbana wody z drewnianą pokrywą. Tutaj najżywiej toczyła się rozmowa, a ponad długowłosemi głowami wisiała, gęstniejąca coraz to bardziej, chmura tytoniowego dymu.
Zdala, w najciemniejszym kącie siedziały dwie osoby, wyglądem i zachowaniem świadczące, że nie zaliczają się do stałych bywalców „hali.“ Do nich to podszedł Emanuel zaraz po wejściu i pozdrowił najserdeczniej. Dwaj ci mężczyźni przedstawiali się nader smutnie, a ubranie ich stanowiły łachmany, tak przemoczone, że wokół pończoch powstały na ziemi małe jeziorka. Jeden był długi i chudy, niby Żuraw studzienny, drugi zaś mały, nalany, z naroślą wielkości pięści nad jednem okiem. Obaj siedzieli z rękami opartemi na kolanach i patrzyli w ziemię, ale od czasu do czasu, upewniwszy się poprzód, że nikt nie patrzy, zerkali na siebie z pod oka, tłumiąc skryty uśmiech.
Były to znane dobrze w całej okolicy osobistości, Swend-piwko i Per-sznaps. Zaliczali się do stałego inwentarza wyrzutków gminy i codziennie wyczekiwali wraz z innymi pod drzwiami Villinga na otwarcie sklepu, pełni niepokoju, kryjąc za pazuchą puste flaszki. Mieszkali, jak liczna dość rzesza biedaków okolicznych, w marnych lepiankach glinianych, w tak zwanych chatach na bagnisku, daleko, na zachodniej granicy parafji. Jeden robił drewniane chodaki, drugi pokrywał dachy, ale opinja publiczna twierdziła, że obaj czerpali swe dochody z kradzieży w polu ziemniaków podczas ciemnych nocy, ze strzyżenia wełny pasących się nocą, a przywiązanych do pali owiec i tym podobnych rzeczy... Wielu podejrzywało ich ponadto o to, że mają na sumieniu dużo gorsze jeszcze czyny. Emanuel wiedział o tem potrochu. Niedługo po osiedleniu się tutaj dostrzegł, że nędza wywołuje po wsiach objawy upadku moralnego, to też działalność swą rozszerzył i na tych najbiedniejszych, pragnąc materjalnem wsparciem ze strony gminy i miłością wprowadzić tych opuszczonych i błądzących z powrotem w społeczeństwo. Na widok dwu mieszkańców lepianek z nad bagna uradował się wielce, a nie przyszło mu zgoła na pamięć, że właśnie w dniach ostatnich wyrobił obu nędzarzom, jako przewodniczący gminnej kasy wsparć, nowy zasiłek i że zjawienie się ich należy uważać za rodzaj pokwitowania.
Wieczoru tego zjawił się również inny rzadki gość, mianowicie weterynarz Aggerbölle. Siedział pośrodku ławy, pod oknem z rękami skrzyżowanemi na szerokich piersiach, nie wiedząc że w tej pozycji, odsłania właśnie fatalnie wielką dziurę pod pachą surduta. Włosy na głowie i brodzie osiwiały mu już zupełnie i sterczały, dawno nie strzyżone, na wszystkie strony. Wybladłe oczy, podobne do dwu kul szklanych, tępe i martwe wyszły z orbit, a całą twarz, wolną od zarostu, pokrywały liszaje i wrzodowate narośle. Trudno było osądzić, kto czynił smutniejsze wrażenie, czy dwaj urwipołcie z nad trzęsawiska, czy ten, tak srogo przez los prześladowany człowiek. Miał, co prawda, na nogach skórzane, świecące trzewiki z gumami, manszety i biały kołnierzyk na szyi, a nawet dla konwenansu założył binokle za wyłóg szczelnie zapiętego anglezu, ale obszarpańczy wygląd tego stroju i desperacki wysiłek, by zachować przynależną stanowisku godność, musiały zbudzić politowanie nawet w sercu mieszkańca przytułku nędzarzy.
Nie przybył tu oczywiście z własnego popędu. Siedział pośród tych „chamów z przewróconemi głowami,“ jak zwał oświeconych chłopów swego czasu, ku którym pałał nienawiścią i pogardą, tylko skutkiem owego, jak mówił „nieszczęsnego zbiegu okoliczności“, któremi go oplątywał los, zawsze prześladując do końca życia. Wieczorem dnia tego ucałował z wzruszeniem dzieci, urządził rozdzierającą serca scenę pożegnania z żoną, co czynił teraz stale, wychodząc choćby na godzinę, i ruszył do towarzysza niedoli, kupca Villinga, by się pożalić na swą biedę, a także dostać może szklaneczkę „napoju zapomnienia“, jak się wyrażał. Na nieszczęście spotkał tuż pod bramą plebanji Emanuela, który go wziął zaraz pod ramię, wołając z serdecznem rozradowaniem:
— Jakże to pięknie z twej strony, drogi przyjacielu, że chcesz nas odwiedzić po tak długiej nieobecności! Witam, witam z radością wielką!
Siedział tedy pośród „pastuchów i śmierdzących gnojowozów,“ jak zwał chłopów, a wściekłość nadawała barwę siną wrzodom, okrywającym twarz jego. Tymczasem osłabło napięcie rozmowy, a nawet po chwili ścichli wszyscy. Siedziano, czekając, by Emanuel, czy ktoś inny zabrał głos, opowiedział coś, przeczytał, objaśnił jakąś przypowieść, lub coś podobnego uczynił. Emanuel natomiast nie zauważył milczenia, obszedł w koło salę, uścisnął każdemu z obecnych dłoń, potem zaś siadł za stołem i popadł w głęboką zadumę. Zebranie u wójta wzburzyło jego umysł tak, że drżał z niepokoju co przynieść może najbliższa przyszłość.
— Czy dziś nie weźmiemy się do niczego? — spytał zuchwały głosik z ławy dziewcząt. Ten dźwięk, oraz towarzyszący mu cichy śmiech zebranych otrzeźwiły w końcu Emanuela. Podniósł głowę i rzekł:
Masz słuszność, Abelono. Spróbujmy wziąć się do czegoś. Może nam coś opowiesz, Antoni?spytał ciemnobrodego, na księdza wyglądającego małego człowieczka w białej krawatce i czapeczce, który siedział na drugim końcu izby w starym, plecionym fotelu, obejmując oburącz drewnianą głowę wielkiej fajki. Był to nowy nauczyciel gminny, znany Antoni Antonsen, dawny „nauczyciel wędrowny,“ który na życzenie rady gminnej objął szkołę, jako następca Mortensena. Posłyszawszy pytanie pastora, przekrzywił swawolnie głowę i odrzekł zwolna, rozlewnym, chłopskim dialektem:
— Nie, dziś wyznaję właśnie zasadę starego przysłowia, które powiada, że milczenie jest złotem.
Wesołość, jaka nastała wśród zebranych jeszcze zanim skończył zdanie, była dowodem popularności tego człowieka. Śmieszny, mały Antonsen, odznaczający się dowcipem samorzutnym i ciętym, stał się rychło czynnikiem ożywczym gminy, a jego żartobliwe przemówienia, niewyczerpany zapas dykteryjek i przysłów, oraz humorystyczne odczyty uczyniły zeń osobę niezbędną w całej okolicy. Przemówieniem nauczyciela kończyć się musiała każda uroczystość ludowa, czy zebranie towarzyskie.
— Słuchajże, Antoni, — powiedział jeden z parobków, nie zdążywszy jeszcze naśmiać się do syta — mógłbyś nam dziś bodaj trochę poczytać! Strasznie dawno nie słyszeliśmy cię już. Wszakże pamiętasz, żeś nam winien dotąd ową historyjkę o Stinie, która wybrała się na uniwersytet!
— Tak... tak... zawołano z wszystkich stron przeczytaj nam to, drogi Antoni... bądź dobry...
Nauczyciel zamknął jedno oko i rozejrzał się wokoło, a uśmiech na jego twarzy stawał się coraz wyraźniejszy i pobudzał coraz bardziej do śmiechu. Śmiali się zebrani i nalegali nań z każdą chwilą silniej.
— Ano dobrze... — powiedział, kiedy zaczęły prosić nawet kobiety z pod pieca. — Widzę, że nikt nie zabierze dziś głosu, przeto nie będę się targował. Nie chcę też przeszkadzać Stinie w udaniu się na uniwersytet.
— A może zaśpiewamy co przedtem! zaproponował tenże sam co przedtem śmiały głos z ławki dziewcząt.
Była to piękna Abelona, służebna plebanji, mocna, dwudziestoletnia dziewczyna, z czarnemi Wstążkami w jasnych, białych niemal włosach, z różą u piersi i połyskliwym paskiem, oznaką uniwersytecką, obciskającym szczelnie jej stan.
— Dobrze! — zgodził się Emanuel — Zaśpiewajmy pieśń patrjotyczną. Trzeba nam tego bardzo w czasach obecnych.
Po skończeniu uczyniło się cicho w sali. Parobcy rozsiedli się wygodnie, kładąc łokcie na stole, a dziewczęta złożyły na kolanach roboty i schowały ręce głęboko w kieszenie sukien, pod fartuchem, by lepiej obserwować miny czytającego Antoniego. Nauczyciel był jako prelegent dla wszystkich mieszkańców gminy niedoścignionym wzorem doskonałości i porównywano go jeno ze starym dyrektorem z Sandingi. Dyrektor opowiadał, lub czytał stare, północne baśni i sagi w ten sposób, że niejako unosił dach ponad głowami słuchających z zapartym oddechem. Wrzaskliwy głos jego ożywiał olbrzymy, krasnoludki i walkirje, wydawało się, że przelata tuż obok miotający gromy tłum Azów, natomiast nauczyciel Antonsen snuł proste, codzienne opowieści z sensem moralnym na końcu, jakie stały się właśnie modne w literaturze. Przytem umiał przedstawić komiczne zwłaszcza postaci minami i ruchami nader żywo, w sposób dotąd nieznany.
Przez to przyczyniał się wielce do wyrugowania tą poezją codzienności, dawniejszej twórczości romantycznej, rozpowszechnionej zrazu przez Emanuela, która jednak nie zaciekawiała słuchaczy. Emanuel rad był nawet temu, gdyż dawni poeci wprawiali go w zakłopotanie, wielbiąc zanadto urok kobiecego ciała i ponęty zmysłowych rozkoszy. Nowocześni twórcy tych pełnych uczucia, czy humoru, trzeźwych obrazków byli to często nauczyciele, lub inni, wyszli z pośród ludu, to też słuchacze przeżywali własne swe, codzienne walki i znane dobrze nastroje. Tutaj znajdowali również siłę moralną, światopogląd postępowy, oraz dążenie do prawdy i sprawiedliwości, co wszystko razem wzięte, poruszało najgłębsze struny ich dusz.

Tegoż samego wieczoru siedział kupiec Villing wraz z żoną w nadmiernie ogrzanym pokoju przy sklepie. Lampa na wysokim postumencie, okryta czerwonym abażurem z papieru, rzucała powabne blaski na panią Villing, siedzącą na sofie z robotą na drutach, zaś kupiec rozsiadł się po drugiej stronie stołu i czytał głośno dziennik.
W sklepie panowała cisza i pusto było zupełnie. Skręcona nisko lampa wisiała u pułapu, pomiędzy postronkami uprzęży i motkami szpagatu, a w kącie, przy beczce wódki tkwił blady jak cień praktykant. Co rok czy co dwa lata musiał kupiec brać z miasta innego chłopca, a każdy był podobnie blady, chudy, trwożny i skrofuliczny, tak że w ciągu dwudziestoletniego skakania wokół lady Villinga wyglądali wszyscy jak jeden i ten sam. Praktykant spał z głową opartą o ścianę, otwartemi ustami i rękami zasuniętemi tak głęboko w kieszenie, jakby gorąco pragnął nie wyjmować ich stamtąd do końca życia. Przez ostatnie dwie godziny nikt mu też nie przeszkadzał. Sklep Villinga, w czasach dawnych zawsze pełny, świecił teraz pustkami przez większą część dnia. Nawrócenie się jego do stronnictwa ludowego, nastąpiło za późno, a konsum skibberupski, rozrósłszy się, pozostawił w jego ręku tylko drobny handel groszowy z najbiedniejszą częścią mieszkańców gminy. Sprzedawał teraz jeno trochę węgla, wódkę i piwo.
Mimo, że lata ostatnie źle się odbiły na Villingu i jego połowicy, nie zmienili się jakoś wcale oboje. Mała figurka kupca, z wielką, szeroką głową i jasnemi bokobrodami, nabrała nawet jeszcze więcej różowawego tłuszczu, a pani Villing, używająca już teraz okularów przy robocie, zachowała dotąd młodzieńczą cerę na buzi, przypominającej zakonnicę, co świadczyło, że żyje spokojnie, wierząc niezachwianie w to, co mąż jej zwał bogobojnie ostatecznem zwycięstwem uzdolnienia fachowego i wyższości umysłu. Próbowali, oczywiście oboje przeciwdziałać upadkowi sklepu i pożyczali potajemnie ludziom pewnym pieniądze za dobrym procentem, a dużo mieszkańców wsi i okolicy korzystało z tej, jak ją zwał Villing, „przysługi przyjacielskiej.“ Skutkiem lichych urodzajów w latach ostatnich, a także przez to, że garnący się spraw duchowych i polityki chłopi zaniedbywali po trochu pracę w polu i tracili kult dla roli i obory, kupiec Villing robił wcale niezłe interesy, obracając swym małym kapitalikiem.
Dziennik, który czytał, było to pismo reakcyjne, znane z obszernego traktowania spraw osobistych sfer wyższych i najwyższych stolicy. Z dawien, dawnapismo to było ulubioną lekturą obojga małżonków i nie mogli zeń zrezygnować, mimo że niezbyt bezpiecznie było trzymać w tych czasach w domu tak źle widziane pismo rządowe, zwłaszcza wobec szeroko rozgałęzionego systemu szpiegowskiego tkacza Hansena. Nie abonowali też dziennika sami, ale otrzymywali go potajemnie od pewnego dostawcy, jako papier pakunkowy, wraz z towarami.
Tego wieczora właśnie mieli nielada uciechę, bowiem numer zawierał łokciowej długości sprawozdanie ze świetnego balu dworskiego, to też Villing miał pole do rozwinięcia całego swego deklamatorskiego talentu. Wzorem niewykształconych ludzi przybierał uroczysty ton, a głos jego wibrował po kaznodziejsku, ile razy ujrzał drukowane słowo. Jak zawsze w chwilach głębokiego wzruszenia, chwytając się za jeden z bokobrodów, czytał co następuje:
Z punktualnością, którą pewien genjalny pisarz nazwał uprzejmością książąt, przybyli najdostojniejsi i dostojni goście z uderzeniem dziewiątej, otoczeni wspaniałą, w całem znaczeniu słowa, świtą. Baśniowo wprost oświetlona wielka sala rycerska wyglądała w tej chwili jak marzenie. Różnobarwne uniformy panów, zasiane połyskliwemi orderami, a więcej jeszcze toalety dam, jarzące się od przepysznych diamentów, rubinów i szafirów wprawiały widza wprost w oszołomienie. — Ach! przerwał — sobie Villing, rzucając pełne zachwytu spojrzenie żonie. — Jakże to musiało wyglądać... nieprawdaż!
— Oczywiście! — przyznała. — Ale czytajże dalej, mój drogi!
— Najjaśniejszy pan, którego niezmiennie, mimo wieku, młodzieńczy wygląd napełnił serca wszystkich radością i podziwem, miał uniform generalski gwardji, z błękitną wstęgą orderu słonia. Najjaśniejsza pani, niezwykle ożywiona i bardziej jeszcze niż zazwyczaj młodzieńcza i urocza, miała strój biały, koronkowy na jasno-liljowej, brokatowej sukni z trenem pięciołokciowej długości, na szyi i rękach opale, a we włosach jasno-liljowy pompon z piór... — Wyobraź to sobie Sino! Jasno-liljowy brokat z pięciołokciowym trenem...! Liczmy 12 łokci szerokości zwyczajnej po... powiedzmy 50, a nawet tylko 45 koron, to czyni 540 koron... za sam tylko materjal!
Pani Villing oparła drut o policzek, zadumała się i rzekła, wznosząc poprzez okulary wzrok na sufit:
— A 15 łokci koronek po 25 koron, to czyni znowu 375 koron...
— Razem tedy 915 koron...
— Tanio licząc!
— I to za sam materjał... Można powiedzieć, rzecz wprost niesłychana... prawda? Ale czytajmyż dalej. Jej Królewska Mość pani następczyni tronu...
— Cóż dalej...? — zawołała pani Villing, rozsiadając się wygodniej i biorąc robotę.
— Jej Królewska Mość, pani następczyni tronu... — powtórzył Villing podniesionym głosem — miała suknię dekoltowaną, z jasno-błękitnego atłasu, haftowaną w srebrne lilje... Słuchajże... jasnobłękitny atłas w srebrne lilje... — zaś we włosach diadem z wspaniałych brylantów, prócz tego zaś przybrana była na piersi, szyi, ramionach i fałdach sukni klejnotami rozmaitemi, z obfitością istotnie królewską rozsianemi wszędzie. Uwagę powszechną i podziw zwracały zwłaszcza kolczyki z brylantów, wielkości wróblego jaja! — Czyś słyszała coś podobnego, Sino? Brylanty wielkości wróblego jaja! Jednem słowem w każdem uchu całe dobra ziemskie. Musi to dawać niesłychane uczucie!...
W tem miejscu przerwał sobie, podniósł głowę, a na twarzy zjawił mu się wyraz, jakby nadsłuchiwał. Zdala, z poza stawu gminnego zabrzmiały ochocze głosy śpiewających dziewcząt, topniejąc coraz to bardziej.
— Ano, skończyło się widać zebranie plotkarskie na plebanji! — powiedział, spoglądając na zegar stojący na postumencie. — Już dziewiąta zresztą... Na czemże to stanęliśmy... Acha! Pośród toalet arystokratycznych gości zauważyliśmy w pierwszej linji następujące: Ekscelencja prezydentowa gabinetu miała...
W tej chwili załopotał dzwonek, umieszczony nad drzwiami sklepu. Villing złożył spiesznie dziennik, gotów każdej chwili rzucić go do szuflady. Ze sklepu doleciał szmer mrukliwych głosów i brzęk flaszek. Potem dzwonek brzęknął ponownie i drzwi zamknięto.
— Eljasz! — huknął Villing gromko.
W półotwartych drzwiach bocznych ukazało się oblicze zaspanego chłopca.
— Kto był?
— Byli Swend-piwko i Per-sznaps, kupili flaszkę wódki.
— Dobrze! Możesz już zamknąć i iść spać. Tylko nie świeć za długo, chłopcze! Dobranoc!
Gdy drzwi zostały zamknięte, a Villing upewnił się, że praktykant odszedł, wziął ponownie gazetę, chcąc czytać dalej. Ale znowu za brzęczał dzwonek, drzwi rozwarto tym razem szybko i hałaśliwie, a kupiec usłyszał, że praktykant podnosi deskę lady i wpuszcza kogoś w głąb sklepu. Ledwo zdążył Villing cisnąć gazetę w szufladę i zasunąć ją, gdy otwarto drzwi boczne.
— A, to pan? — krzyknął z ulgą na widok barczystej postaci weterynarza Aggerbölle, ociekającej wprost wodą. — Gdzieżeś to pan u djaska chodził na taką szarugę?
— Wracam... hm... wracam od pacjenta! — zamruczał Aggerbölle ponuro, rozglądając się, gdzieby mógł umieścić kapelusz i laskę.
— Psi czas... błocisko — dodał — trudno się nawet pokazać u kogoś w takim stanie.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony, żeś wstąpił! — ozwała się pani Villing życzliwie, spozierając z napomnieniem na męża, który wcale nie ukrywał, że wizyta owa sprawia mu przykrość. — Siedzimy przeważnie sam na sam, to też cieszy nas, gdy się zjawi któryś z przyjaciół. Cóż tam słychać u pana w domu, wobec tej pluty i wilgoci w ostatnich czasach.
Aggerbölle puścił pytanie mimo uszu, siadł przy stole i jął miotać półgłosem klątwy na ludzi i świat. Czynił tak zawsze, ile razy chciał pożyczyć pieniędzy, albo przydłużyć sobie kredyt. Villing znał to i milczał. Niedawno obłożył sekwestrem resztę ruchomości weterynarza i wiedział, że zeń nic już wydusić niesposób.
Nagle Aggerbölle rzucił się na krześle i zawołał w przystępie desperackiego humoru:
— Dajże pan co ciepłego, Villing! Przyda się to chyba w taki psi czas... nieprawdaż?
Małżonkowie zamienili pytające spojrzenia i nastała chwila ciszy. Potem pani Villing podniosła się i wyszła do kuchni.
— No, cóż słychać? — spytał Villing, ogarnięty politowaniem dla swej ofiary, i klepnął weterynarza przyjacielsko po kolanie.
— Nędza... oczywiście jak zawsze! Czyż może być inaczej?
— I nam, kupcom również źle się powodzi. Zastój ogromny wszędzie, a ceny spadają! Czemże się to skończy?... Dopiero co właśnie narzekałem przed żoną, że nie mogę dać swym odbiorcom rozleglejszego kredytu. Nie wspomnę już o radości, jakąbym miał, będąc w stanie wygodzić przyjaciołom czasem w chwilowej potrzebie i nieść potrzebującym pomoc słowem i czynem. Niestety, w obecnych czasach trudno dopełnić nawet własnych zobowiązań. Doprawdy, nie wiem, skąd wezmę pieniądze, potrzebne na najbliższe terminy płatności. Ciężka to rzecz, wierzaj, drogi przyjacielu, w moim wieku, po dwudziestoletnich uczciwych, tak jest, śmiało to mogę rzec, uczciwych wysiłkach. W tej chwili właśnie jestem goły jak święty turecki!
Weterynarz słyszał nieraz te słowa i sens ich zrozumiał doskonale. Mruknął tedy pod nosem kilka niezrozumiałych słów i jął niespokojnie patrzyć na drzwi do kuchni wiodące. Przyszedł istotnie w nadziei pożyczenia kilku koron, ale w tej chwili myślał tylko o oszołomieniu się napitkiem.
Wkońcu zjawiła się pani Villing z tacą i przyborami. Aggerbölle wziął niezwłocznie szklankę, pokrył spód odrobiną wody, a potem dolał do pełna koniaku i, nie trącając się, ani nie czekając na innych, przytknął drżącą dłonią do ust i wypił połowę zawartości.
— No i cóż? — spytał po chwili, gdyż spirytus uczynił go prędko rozmownym. — Co nowego słychać we wsi?
— Nowego...? — odparł Villing, sumiennie mieszając grog w swojej szklance. — Otóż powiem panu nowinę, dziś popołudniu odbyło się posiedzenie u wójta.
— To ma być nowina? żachnął się weterynarz. — Do djaska z taką nowiną! Wszakże oni codziennie odprawiają teraz posiedzenia. Chamy nic innego obecnie nie robią. Mleko posyłają do związku mleczarskiego, świnie do związku rzeźnickiego... a potem siedzą z założonemi rękami i politykują. Ach, inaczej tu bywało dawniej, bracie drogi!
— Pono zebrali się dzisiaj mężowie zaufania!
— Mężowie zaufania? — wrzasnął Aggerbölle porywczo. — Czyż znowu mamy zostać wmieszani w skandal polityczny. Przecież dopiero tydzień temu było takie samo posiedzenie. Ha, ha... może człowiekowi pęknąć ze złości wątroba, gdy się pomyśli, jakich głupstw i świństw narobiły te gnojowozy w całym kraju! Poprostu zamordowali... tak jest... — powtórzył podnosząc pięść — poprostu zamordowali i pogrzebali starą, duńską prostotę i dawną dobroduszność swem głupiem pobekiwaniem owczem! Przewidywał to już stary Didrik Jacobsen! Czyś pan znał, Villing, starego Didrika Jacobsena? Cóż to był za chłop! Słynne były jego przyjęcia w czasie Bożego Narodzenia... na stole widywało się kilkunastofuntowe pieczenie wieprzowe, góry buraków i kadzie sznapsa, dawał ciemne piwo własnego wyrobu, tęgi poncz kawowy, to też człowiek mógł się pocieszyć nieźle po rozczarowaniach życia. Albo naprzykład zapusty... ho ho... pamiętam, że raz przez całych pięć nocy nie przymknęliśmy oczu! To były czasy, kiedy człek wiedział poco żyje!
Villing zamieniał, słuchając tego, z żoną boleściwe spojrzenia. Słowa weterynarza obudziły w nich również słodkie wspomnienia. W ich to właśnie sklepie zakupowano dużo wymienionych przysmaków, a do najmilszych chwil pożycia swego zaliczali te wieczory, kiedy po takiej uroczystości, na której obżerało się i opijało nieraz po sto osób, zasiadali na sofie, pochyleni nad książką kasową, spisywali nowem piórem olbrzymi rachunek i dodawali łokciowej długości kolumny cyfr.
— Albo weźmy takiego naprzykład Soerena Himmelhunda! — ciągnął dalej Aggerbölle, tonąc coraz to bardziej we wspomnieniach. — Czy pamiętasz pan, Villingu, jak to raz zabił na ucztę opasową krowę? A cóż się dostaje teraz? Na weselu przełknąć można jeno lichą kanapkę i zapić ją wystygłą kawą z jednym kawałkiem cukru. Za to trzeba wysłuchać mnóstwa hymnów kościelnych, pieśni radosnych, przyjacielskich wynurzeń i ściskać spocone łapy... I to ma być postęp ludu? To się zwie młodzieżą wiejską? Precz z tą hałastrą! Precz z drabami, powtarzam!
Na myśl o dwugodzinnem upokorzeniu u pastora popadł we wzburzenie ogromne. Zaniepokojony Villing uspokajał go jak mógł i wkońcu sam weterynarz uznał, że słowa jego są zbyt zuchwałe. Zamilkł nagle i uczyniło się wszystkim tak niesamowicie, jakby cień tkacza Hansena przemknął po pokoju.
— Co słychać u pana w domu, drogi Aggerbölle? — spytała Villingowa, chcąc sprowadzić rozmowę na inne tory.
Weterynarz machnął ręką niechętnie i skrzywił się boleśnie, jak to czynił zawsze, ile razy wspomniał ktoś żonę jego.
— Nie mówmy o tem, droga pani, — powiedział to mnie bardzo drażni. Cierpienia, jakie znoszę z winy nieszczęśliwych okoliczności, a także dodam szczerze, skutkiem własnych ułomności, są mi o tyle możliwsze do zniesienia, że dźwigam je dla dobra biednej żony i niewinnych dziatek moich. Inaczej, zaręczam, uczyniłbym to, co przystało mężczyźnie, i plunąłbym tej hołocie z pogardą w oczy. Ale poprzysiągłem sobie raz na zawsze, że poniosę tę ofiarę dla żony i dzieci... Wypiję aż do dna ten kielich goryczy. O, droga pani Villing, nie docenia mnie pani sądząc, że mógłbym być katem bez serca, który dumie swej poświęciłby drogą Zofję moją, skazując ją na cierpienia, gorsze jeszcze od dotychczasowych!
— Ależ drogi panie Aggerbölle, — wtrąciła nieśmiało kupcowa — nic takiego wszakże nie powiedziałam!
— Nie! Nie, droga pani Villing! — upierał się. — Nie zna pani mej Zofji, w tem rzecz cała! Nie kochałaś jej pani jak ja przez lat dwadzieścia, wśród ciągłych braków i trosk. W takich warunkach uczy się mężczyzna być wdzięcznym Bogu za dobrą i wierną małżonkę. A taką była zawsze Zofja moja, wzorowa żona i matka... rzec mogę śmiało... szlachetna, pełna poświęcenia, anielsko cierpliwa i tak piękna i miła teraz jeszcze nawet, gdy złożona jest ciężką niemocą!...
Koniak wywarł zwyczajny skutek. Weterynarz włożył binokle, zasłaniając otępiałe oczy swe, z których lada chwila trysnąć miały łzy. Głos mu zmieniło wzruszenie, a słowa i wyraz twarzy świadczyły o sile namiętności, jaką odczuwał dotąd dla żony. Czyniło to wprost niemiłe wrażenie na ludziach, którzy znali panią Aggerbölle, niknącą w Oczach i będącą już smutną jeno ruiną.
— Żonie mej pogorszyło się znacznie w ostatnich czasach! — podjął na nowo, nie walcząc już daremnie z wzruszeniem. — Wiecie państwo zapewne, że prześladują ją różne straszne zwidywania, ma halucynacje, gdy tylko zostanie sama. Wierzcie mi, przyjaciele, że dreszcz mnie przenika, gdy o tem wspomnę. Niedawno, gdym wracał do domu od pacjenta... zrobiło się, o ile pamiętam, już dość późno... zobaczyłem zdala światło w sypialni. Domyśliłem się zaraz, że coś zaszło... gdym wszedł... ach, nigdy nie zapomnę tego widoku... zastałem biedaczkę, siedzącą w łóżku, bladą jak płótno i drżącą na całem ciele, jakby toczyła bój śmiertelny. Przyskoczyłem i wziąłem ją w ramiona. Nie mogła w pierwszej chwili wyrzec słowa. Pytałem raz po raz co się stało, ale długo trwało, zanim zdołała mi opowiedzieć, że usłyszała jakieś skradanie się i zobaczyła w oknach przeraźne twarze. Zdawało jej się też, że ktoś woła, iż wedrze się zbój i pomorduje dzieci. Były to, oczywiście zwidywania gorączkowe, ale mimo to strach zbiera, gdy się jest świadkiem tych okropności!
Nie mógł się już opanować dłużej. Łzy popłynęły mu z oczu, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
— Drogi panie Aggerbölle! — zawołali jednogłośnie mąż i żona, zdjęci szczerem współczuciem. Villing uderzył go po kolanie i powiedział: — Nie rozpaczajże tak, przyjacielu! Zobaczysz pan, że ciepło i słońce przywrócą zdrowie drogiej żoneczce pańskiej. Gdy wiosna nastanie, zapomnimy wszyscy o dokuczliwościach długiej zimy.
Ale nie zważał już na nic. Popadł w ponurą rozpacz, będącą u niego jednem ze zwykłych stadjów pijaństwa. Wkońcu podniósł ciężko głowę i rzekł zachrypłym, jakby nie swoim głosem:
— Wiecie państwo, tu na wsi jest coś w powietrzu, jakieś djabelstwo tkwi wszędzie...
— Ach, panie Aggerbölle! — jękła pani Villing. — Znowu pan powtarza te słowa, które mnie wprawiają w drżenie.
— Raczy pani wybaczyć, droga pani Villing, ale nie rozumiemy się wcale. Nie wierzę w duchy zjawy, czy strachy i takie bajdy zostawiam gnojowozom. Mimo to jednak twierdzę, że się tu jakieś czary odbywają, że szatańska moc jakaś wysysa z nas krew i życie, że marniejemy my, którzyśmy się na wsi nie urodzili...
— Przestańże raz, Aggerbölle! — zawołał Villing. — Nie mów już o tem, drogi przyjacielu! Zrób pan sobie jeszcze szklaneczkę grogu i rozpogódź trochę myśli. Zagramy sobie dziś... nieprawdaż? Wszystkim trojgu przyda się jakaś rozrywka w tych strasznych czasach.
Aggerbölle wyprostował się, jakby wstał ze snu, i przeorał palcami obu rąk włosy, drżąc przy tem mocno, we właściwy sobie sposób. Zerknął niepewnie ku zegarowi na postumencie i mruknął:
— Muszę iść do domu.. obiecałem, zdaje mi się, żonie, że wrócę rychło...
— O nie, drogi przyjacielu! — zaprotestował kupiec. — Nie pozwolimy panu wracać do domu w tym nastroju. Zaraziłbyś pan jeno żonę smutkiem swoim. Wspomnij pan, że niedawno przegrałeś do mnie trzynaście tysięcy koron! Należy się panu rewanż... Droga Sino, dajże karty i przyrządź panu Aggerbölle jeszcze pół szklaneczki grogu!
Na sam widok kart, zmiękł opór weterynarza. Małżeństwo Villngowie nie ponosili jednak, grając z nim, takich ofiar, jakby się wydawało. Musieli, coprawda, zrezygnować z gry o gotówkę, gdyż zbankrutował zupełnie, atoli nie stracili zainteresowania dla gry, wynalazłszy szczęśliwie metodę fikcyjnego kredytu, co pozwalało robić obliczenia, podnosić stawki do zawrotnych cyfr, słowem dawało pole fantazji żądnej liczenia i dodawania.
Zasiedli niebawem przy uprzątniętym stole i rozdano karty do „latającego lombra.“
— Idę! — oświadczył natychmiast Aggerbölle, który był na ręku.
— I ja! — rzekła pani Villing.
— Licytuję dalej! — zawołał kupiec, wyciągając rękę po karty renonsu, leżące na stole. Ale weterynarz uprzedził go i, odsuwając napuchłą pięścią karty, oświadczył, że gra z ręki, bez kupna.
— Trzymajmy się ostro, bo okręt tonie! — zawołał ochoczo Villing. — Siadłeś pan, widzę dzisiaj na szczęśliwem miejscu, drogi Aggerbölle.
Weterynarz wsadził na nos binokle, które sobie sprawił przed kilku latami, by udowodnić gnojowozom swą wyższość kulturalną. Twarz jego zrazu sino-biała, zapłonęła teraz niby ogień i zionęła spirytusem. Wygrał, a w dodatku „położył“ przyjaciół, uradowany wziął się tedy pod boki i zawołał spozierając to na Villinga, to na jego żonę:
— Zaprawdę, drodzy przyjaciele, miło nam tu siedzieć razem!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.