Zmartwychwstanie Bogów/Księga II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Jeżeli, z pomocą skrzydeł, orły mogą szybować w powietrzu; jeśli ciężkie okręty żaglowe mogą się utrzymać na wodzie, dla czegożby człowiek nie mógł ujarzmić wiatrów i wznieść się w przestrzeń, prując powietrze, za pomocą przyrządu do latania?“
Leonard odczytał te słowa, pełne nadziei, które przed laty sześciu skreślił na jednym ze swoich zeszytów. Na marginesie wyrysowany był dyszel, z poprzecznym walcem metalowym, do którego przytwierdzone były skrzydła, poruszające się za pociągnięciem sznurów.
Ta maszyna wydawała się potworną w porównaniu z tą, którą świeżo ukończył.
Nowy przyrząd przypominał nietoperza. Szkielet skrzydła podobny do ręki, składał się z pięciu palców ruchomych, które mogły być zginane, a łączyły się ze sobą sznurami z surowego jedwabiu z dźwignią i podpórką na wzór muskułow.
Skrzydło podnosiło się za pomocą ruchomej listewki. Nakrochmalona materya jedwabna, ułożona, jak płetwy gęsiej łapki, rozpościerała się i składała dowoli. Skrzydła, w liczbie czterech, były przytwierdzane w tym samym porządku, jak nogi u konia, miały czterdzieści łokci długości i ośm wysokości. Dla popchnięcia maszyny naprzód, odsuwały się wtył, a dla wzbicia jej w górę, spuszczały się nadół. Kierownik maszyny stawał przy sterze, pokrytym piórami, jak ogon ptaka i wsuwał nogi w strzemiona, które wprowadzały w ruch wszystkie sznury, dźwignie i listewki.
Ptak, wnosząc się do lotu, musi naprzód podnieść się na łapkach, aby módz skrzydła rozpostrzeć. Szczebelki trzcinowe spełniały rolę łapek w maszynie latającej.
Po wyjeździe z Florencyi, Leonard osiadł w Medyolanie. Tu, przez cały miesiąc, nie wychodząc z pokoju, udoskonalał swoją maszynę latającą. Jedno skrzydło już było gotowe, drugie jeszcze nie pokryte materyą. Pracownia mistrza była zarzucona przyrządami astronomicznemi, fizycznemi, kołami, śrubami; w głębi ogromnego, wysokiego pokoju był piec i kowadło.
Przy tem kowadle, między rozpostartemi skrzydłami maszyny, leżał człowiek uśpiony. W bladem świetle księżyca i paru łojówek przypominał olbrzymiego nietoperza, zrywającego się do lotu.
Dzień świtał. Zapach melasy, mięty i macierzanki dolatywał z ogrodów, otaczających dom Leonarda, na przedmieściu Medyolanu. Pod oknami świegotały ptaki. W pracowni rozlegały się głosy uczniów.
Było ich dwóch: Giovanni Beltraffio i Andrea Selaino. Giovanni kopiował wzór anatomiczny, Selaino, piękny jasnowłosy młodzieniec o pogodnej, niewinnej twarzyczce, obrabiał deszczułkę lipową, aby módz na niej malować.
— Jak sądzisz? — spytał go Beltraffio — czy mistrz Leonard skończy prędko swoją maszynę?
— Bóg raczy wiedzieć — odparł Andreo. — W przeszłym roku pracował nad nią przez dwa miesiące i nic nie zrobił.
Do pracowni wszedł trzeci uczeń Cesare de Sesto. Był to mężczyzna już dojrzały, o cerze bladej i oczach bystrych, złośliwych. W jednej ręce trzymał kawał chleba z szynką, w drugiej — kieliszek wina.
— A to kwaśne! — zawołał, spluwając. — A szynka twarda, jak podeszew. Wstyd doprawdy! Nasz mistrz dostaje dwa tysiące dukatów rocznie, a żywi nas, jak psów. Podobno niema już złamanego szeląga przy duszy. Te przeklęte skrzydła pochłonęły cały zarobek... Że też Pan Bóg obdarza talentem takich ludzi! — mruknął zawistnie.
Leonard siedział pochylony nad stołem. Do pokoju wleciała jaskółka, krążyła nad maszyną do latania i wreszcie uwięzła w jednem skrzydle. Leonard przyskoczył do niej i uwolnił ją z więzienia. Jaskółka zatrzepotała skrzydłami i wyfrunęła przez okno.
— Jakie to proste i ładne! — myślał Vinci, goniąc ją wzrokiem.
Spojrzał na swoją maszynę, bezkształtny szkielet olbrzymiego nietoperza.
Chłopak, spiący na ziemi, obudził się. Był to uczeń, a zarazem pomocnik Leonarda, zręczny mechanik i kowal florencki Zoroastro czyli Astro Peretola.
Wstał i przetarł swoje jedyne oko: drugie wypaliła mu iskra. Ten niezgrabny olbrzym podobny był do Cyklopa.
— Usnąłem — zawołał, chwytając się za kędzierzawą głowę. — Czemużeście nie obudzili mnie, mistrzu? Chciałem dziś wieczór skończyć lewe skrzydło.
— Dobrze, żeś usnął. Skrzydła nic nie warte.
— Cóż wam znowu strzela do głowy? Nie, mistrzu, ja już nie pozwolę zmieniać tej maszyny. Tyle pieniędzy! Tyle trudu! I wszystko napróżno? Myślicie, że takie skrzydła nie uniosłyby człowieka w powietrze? A ja wam mówię, że dźwignęłyby nietylko człowieka, ale słonia. Pozwólcie mi spróbować nad wodą. Pływam, jak ryba; choćbym spadł, nic mi się nie stanie.
— Cierpliwości, przyjacielu — upominał go Leonard.
— Więc kiedyż? — jęknął kowal z rozpaczą. — Czemu nie zaraz? Przysięgam, że mógłbym latać.
— Nie mógłbyś, Astro, matematyka...
— O! wiedziałem, że wszystkiemu winna matematyka. Dyabli z taką nauką! Ileż to lat pracowaliśmy nad budową naszej maszyny! Byle jaki owad, pierwsza lepsza mucha potrafi wzlecieć w obłoki, a człowiek pełza po ziemi, jak robak. Po co czekać? Skrzydła już gotowe. Tylko usiąść i wzlecieć w górę.
Leonard siedział z głową spuszczoną i milczał.
W parę godzin potem mistrz przyzwał do siebie Giovanna i rzekł:
— Nie widziałeś jeszcze mojej „Wieczerzy.“ Idę do klasztoru. Pójdziesz ze mną?
Uczeń przyjął tę propozycyę z niewymowną radością.
Od kilku dni był zawstydzony. Nie mógł zapłacić sześciu dukatów, należnych Leonardowi za naukę, bo stryj nie przysyłał mu pieniędzy. Giovanni dostał od Fra Benedetta kilka dukatów. Starczyły na dwumiesięczną opłatę, ale zakonnik był ubogi, oddał mu ostatniego skuda.
— Mistrzu — szepnął Beltraffio nieśmiało, jąkając się i rumieniąc — mamy dziś czternastego, a według naszej umowy, powinienem był zapłacić wam dziesiątego... Wiem... pamiętam... Ale pieniędzy nie mam... Czy zechcecie poczekać?.. Merula obiecał mi dać manuskrypty do przepisywania...
Leonard popatrzył na młodzieńca.
— Nie wstydzisz się tak bredzić — zawołał ostro, ale przyjrzawszy się jego starym trzewikom i wytartemu kubrakowi, zrozumiał, że Giovanni nie ma nie tylko na naukę, ale i na odzież. Zmarszczył brwi i zaczął mówić o czem innem. Po chwili sięgnął do kieszeni i wyjął dukata.
— Giovanni — rzekł — proszę cię — kup mi niebieskiego papieru, ze dwadzieścia arkuszy, paczkę czerwonej kredy i farb. Oto pieniądze.
— To dukat. Cały sprawunek kosztować będzie kilka soldów. Przyniosę wam resztę.
— Czy warto mówić o takiej drobnostce? A na przyszłość nie kłopocz się o pieniądze. Wiem — dodał po chwili — masz mnie za skąpca. Umawiając się z tobą o miesięczną opłatę, zapisywałem w zeszycie wszystkie szczegóły naszej rozmowy: twoje nazwisko, wysokość opłaty i termin płacenia... Mam taki zwyczaj... przejąłem go od mego ojca, notaryusza Piotra da Vinci, najakuratniejszego i najrozsądniejszego z ludzi. Na nic mi się to nie zdało, — nie przysporzyło mi dochodów... Mógłbym ci powiedzieć dokładnie, ile denarów kosztowało pióro i aksamit na nowym kapeluszu Andrea Selaino, ale nie wiem, na co poszły tysiące dukatów... A więc widzisz, że to poprostu dziwactwo. Jeśli potrzebujesz pieniędzy, bierz!.. Daję ci z serca, jak ojciec synowi.
Leonard spojrzał tak miękko i serdecznie, że Giovanni byłby mu padł do nóg z wdzięczności.
Doszli do klasztoru.
Refektarz klasztorny był długą izbą, o ścianach bielonych wapnem. Ostry zapach mięsiwa zlewał się z mdłą wonią kadzideł. Wzdłuż ścian ustawione były stoły.
W sali panowała taka cisza, że było słychać brzęczenie much; z kuchni klasztornej dolatywał brzęk rondlów.
W głębi refektarza, nawprost drzwi wchodowych, przy dużem płótnie, zasłaniającem obraz, ustawione było rusztowanie z desek.
Giovanni domyślił się, ze ta zasłona ukrywa płótno, nad którem mistrz pracował od lat dwudziestu, a które przedstawiało „Wieczerzę Pańską.“
Leonard wstąpił na rusztowanie, otworzył drewniane pudełko, w którem były szkice, kartony, pędzle i farby i uchylił zasłony.
Giovanni, podniósł oczy i w pierwszej chwili zdało mu się, że ma przed sobą nie malowidło ścienne, lecz przestrzeń, pełną powietrza, że refektarz wydłużył się i w głąb oddalił. Światło dzienne zlewało się ze światłem zmroku, wpływającem przez okna owego malowanego refektarza.
Długi stół, przedstawiony na płótnie, był podobny do stołów klasztornych — taki sam na nim obrus cieniutki, ze związanemi końcami; te same szklanki i karafki; te same nakrycia. Twarze apostołów były jak żywe, zdało się chłopcu, że za chwilę usłyszy ich głosy, że w głębi ich serc czyta wzruszenie.
Uderzyły go, zwłaszcza, oblicza Judasza, Jana i Piotra. Głowa Judasza była zaledwie narysowana, ale ciało już podmalowane — zdrajca ściskał w palcach kiesę pełną srebra; odskakując w tył, przewracał solniczkę, sól rozsypywała się po obrusie.
Piotr, oburzony zrywał się, jedną ręką nóż chwytał, drugą — opierał się o ramię Jana, jak gdyby chciał pytać ulubionego ucznia Chrystusowego: „Gdzie zdrajca?“ Jan siedział przy mistrzu — cała twarz jasnowłosego młodzieńca, tchnęła nieziemskim spokojem — on jeden ze wszystkich uczniów nie bał się, nie gniewał, nie cierpiał; — spełniały się na nim słowa Mistrza: „Niech wszyscy bedą jednym, jako Ty, Ojcze, jesteś we mnie, a ja w Tobie!“
Giovanni patrzył i myślał:
— Czy jest na świecie większy artysta od Leonarda? A ja gotów byłem uwierzyć obmowie. Ten, kto stworzył takie arcydzieło, nie może być niedowiarkiem. — Musi kochać Chrystusa.
Ukończywszy głowę Jana, mistrz, wziął kawałek kredy i chciał naszkicować twarz Zbawiciela. Szło mu trudno. Od lat dziesięciu obmyślał każdy szczegół tego świętego oblicza, a nie potrafił odtworzyć jednego bodaj rysu. I oto dziś, jak zawsze, wobec pustego miejsca, na którem miała zajaśnieć twarz Boga — Człowieka, mistrz czuł swą nieudolność i poczynał wątpić o sobie.
Odrzucił węgiel, zatarł gąbką, co narysował i wpatrując się w obraz, pogrążył się w zadumie, która niekiedy trwała godzinami całemi.
Giovanni wszedł na rusztowanie i stanął przy mistrzu. Na twarzy Leonarda malowała się rozpacz i zwątpienie. Widząc przy sobie ucznia, przemówił do niego:
— Co myślisz o tym obrazie? — spytał.
— Nic piękniejszego nie widziałem w mem życiu!.. I nikt tego tak nie zrozumiał, jak wy, mistrzu.
Łzy drżały w głosie młodzianka.
W chwili tej wszedł Cesare de Seste z mężczyzną w ubraniu, noszonem przez zdunów. Przysyłano go po Leonarda, aby poprawił zepsute rury w łazience i w kuchni książęcej.
Leonard porzucił obraz i wyszedł, poleciwszy uczniowi, aby czekał na niego u drzwi pałacu.
W godzinę potem Giovanni znalazł się w miejscu umówionem, ale nie zastał mistrza.
Pobiegł do olbrzymiego posągu, zwanego „Kolosem.“ Było to dzieło Leonarda, wznoszące się przed pałacem Sforzów.
Koń olbrzymi wspinał się na tylnych nogach i tratował powalonego wojownika. Jeździec, dosiadający wierzchowca, w wyciągniętej prawicy trzymał książęce berło. Byłto wielki condottiere Franciszek Sforza, awanturnik, nawpół wojak, nawpół bandyta, sprzedający swą krew za złoto. Syn ubogiego wieśniaka z Romanii, odważny, jak lew, chytry, jak lis, zdobył potęgę czynami krwawemi i świetnemi naprzemian. Zmarł, jako książę Medyolanu.
Promień słońca padł na głowę Kolosu. W przenikliwych oczach był spokój nasyconego drapieżnika. Na podstawie gipsowej, Giovanni wyczytał dwuwiersz skreślony ręką Leonarda.
Sucpiciunt; fluat oes: vox erit Ecce Deus,
Zastanowiły go dwa ostatnie słowa: Ecce deus — oto Bóg.
— Bóg — powtórzył Giovanni, przyglądając się Kolosowi i ofierze, którą tratował koń zwycięzcy. Przed oczyma młodzieńca zarysował się cichy refektarz w klasztorze Najświętszej Panny Łaskawej i przedziwnie piękne oblicze Jana i ostatnia wieczerza Tego, którego nazwano: Ecce Homo — oto człowiek!
— Trudno uwierzyć — myślał Giovanni — że jeden i ten sam mąż namalował Wieczerzę Pańską i ulepił ten Kolos? — Kogoż uznaje w duchu za Boga? O którym, wedle niego, należy mówić: Ecce Deus: o Chrystusie, czy o tym bandycie? A może Cezary słusznie powiada, że nasz mistrz niema Boga w sercu?
W chwili tej ukazał się Leonard.
— Skończyłem reperacye — rzekł — wracajmy do domu.
Nie mogąc usnąć w nocy, Giovanni wyszedł na podwórze i usiadł na werandzie, osłoniętej winem.
Podwórze było kwadratowe, ze studnią pośrodku. Naprzeciw werandy wznosiły się stajnie, na lewo był mur kamienny, za którym biegła droga do Porte Verceil; na prawo od ogrodu pawilon. Furtka do ogrodu była zawsze zamknięta na klucz. Leonard nie wpuszczał tam nikogo, oprócz Astra i pracował tam w zupełnej ciszy i samotności.
Noc była ciepła i wilgotna, mgły przysłaniały księżyc.
Nagle ktoś zapukał do bramy w murze.
Otworzyło się okno na dole i głos męski zapytał:
— Monna Kassandra?
— To ja. Otwórz.
Z domu wyszedł Astro. Wpuścił kobietę w szacie białej, powiewnej. Szepnęła mu coś na ucho, potem przeszli obok Giovanna, nie dostrzegając go, bo był zasłonięty dzikiem winem. Kobieta usiadła na krawędzi studni.
Miała twarz dziwną, nieruchomą, jak oblicze starożytnego posągu, czoło niskie, brwi proste, brodę malutką i oczy złote i przejrzyste, jak bursztyn. Uwagę Giovanna zwróciły jej włosy — puszyste, bardzo cienkie, obdarzone jakby życiem odrębnem. Okalały jej głowę czarną aureolą, przy której płeć wydawała się jeszcze bledsza, usta czerwieńsze, a oczy złocistsze.
— Więc i ty słyszałeś o ojcu Angelo? — spytała dziewczyna.
— Tak, monna Kassandro. Powiadają, że papież przysłał go dla wytępienia czarnej magii i wszelkiej herezyi. Aż skóra cierpnie, gdy ludzie zaczną opowiadać o Inkwizycyi. Obyśmy nie wpadli w jej szpony! Musisz ostrzedz swoją ciotkę, Sydonię.
— Ona nie jest moją ciotką!
— Mniejsza o to. Ostrzeż monnę Sydonię, u której mieszkasz.
— Więc sądzisz, że jesteśmy czarownicami?
— Nie. Mistrz Leonard wytłomaczył mi, że wedle praw natury niema i nie może być czarów. Mistrz Leonard rozumie wszystko, a w nic nie wierzy.
— W nic nie wierzy — nawet w dyabła? A czy wierzy w Boga?
— To człowiek sprawiedliwy!
— Cóż się dzieje z waszą maszyną latającą? — spytała nagle Kassandra. — Czy prędko ją ukończycie?
Kowal zasępił się.
— Do końca jeszcze daleko — mruknął — zaczynamy wszystko nanowo.
— Astro! Astro! Jak możesz wierzyć w takie niedorzeczności? Czyż nie rozumiesz, że te maszyny służą jedynie do odwrócenia uwagi? Mistrz Leonard lata już oddawna.
— Lata? W jaki sposób?
— Tak, jak ja...
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, po chwili złożył ręce, jak do modlitwy i zawołał:
— Monna Kassandro! wszak wiesz, że można mi zaufać. Powiedz mi wszystko.
— Co ci mam powiedzieć?
— Jak ty latasz w powietrzu?
— Chciałbyś wiedzieć? Otóż ci nie powiem. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, a ludzie ciekawi — starzeją się.
Umilkła. Po chwili spojrzała na niego i rzekła półgłosem:
— Słowa na nic się nie zdały. Trzeba działać.
— Cóż się robi? — spytał głosem drżącym.
— Trzeba znać słowo zaklęcia, trzeba posmarować ciało pewną trucizną.
— Masz ją?
— Mam!
— A znasz słowo zaklęcia?
Dziewczyna kiwnęła głową.
— I będę mógł latać?
— Spróbuj. To pewniejsze od maszyn.
Oko Astra zapłonęło żywym blaskiem.
— Monna Kassandro — szepnął — daj mi trucizny. Chcę spróbować. Mniejsza o to, czy będę latał cudem, czy za pomocą maszyny, bylebym latał w powietrzu. Nie mogę już dłużej czekać.
Dziewczyna położyła rękę na ramieniu Astra.
— Żal mi ciebie — szepnęła — widzę, że gdybyś nie dopiął celu, mógłbyś oszaleć. A więc dam ci truciznę i powiem słowo zaklęcia. Ale ty wzamian musisz zrobić to, o co cię poproszę.
— Zrobię, co zechcesz, monna Kassandro. Słucham!
Dziewczyna wskazała daszek nad murem ogrodowym.
— Pozwól mi tam wejść — prosiła.
Astro wstrząsnął głową.
— Nie, nie; wszystko, byle nie to — szepnął.
— A dlaczego?
— Dałem słowo mistrzowi, że tam nikogo nie wpuszczę.
— A czy sam byłeś za tym murem?
— Byłem.
— Cóż tam jest?
— Niema żadnych tajemnic. Doprawdy, monna Kassandro, niema tam nic ciekawego: maszyny, rękopisy, przyrządy astronomiczne, książki, a także osobliwe kwiaty, zwierzęta, rośliny... Jest tam także... zatrute drzewo.
— Jakto?
— On je zatruł, żeby wypróbować działanie trucizny na roślinach.
— Proszę cię, Astro, opowiedz mi wszystko, co wiesz o tem drzewie.
— Niema nic do opowiadania. Na samym początku wiosny mistrz przekłół pień i długą iglicą zapuścił tam jakiś płyn szary.
— Dziwne doświadczania! Jakie to było drzewo?
— Brzoskwiniowe.
— I cóż potem? Czy owoce przesiąkły trucizną?
— Przesiąkną, gdy dojrzeją.
— Czy widać, że są zatrute?
— Nie, niema śladu. Dlatego mistrz nie pozwala tam wchodzić: boi się, żeby kto nie skosztował pięknego owocu, bo mógłby to życiem przypłacić.
— Czy masz klucz?
— Mam.
— Daj mi go, Astro.
— Nie mogę, donno Kassandro, dałem słowo...
— Dawaj klucz — powtórzyła głosem rozkazującym. — Będziesz mógł latać dzisiaj. Patrz, oto trucizna.
Wyjęła zzanadrza malutką flaszeczkę i podsuwając ją pod oczy Astra, kusiła go, mówiąc:
— Czegóż się boisz — wejdziemy i zobaczymy. No, dawaj klucz!
— Nie złamię słowa, wolę się wyrzec latania. Idź sobie, nie kuś mnie twoją trucizną.
— Mazgaj! Tchórz! — szepnęła wzgardliwie. — Mógłbyś poznać tajemnicę, a nie śmiesz.
Odwrócił się, nachmurzony.
Zbliżyła się znowu, pokornie.
— Masz słuszność — rzekła — nie wejdę. Uchyl tylko furtkę i pozwól mi zajrzeć...
— Nie wejdziesz? doprawdy?
— Nie; chcę tylko zobaczyć.
Wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
Giovanni stanął na palcach i w głębi ogrodu dostrzegł osobliwe drzewo.
Dziewczyna stała w furtce i zapuszczała wzrok ciekawy. Nagle rzuciła się naprzód, ale ją kowal zatrzymał.
Wysuwała mu się z rąk, jak ryba. Odtrącił ją tak silnie, że upadła; podniosła się jednak zaraz i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy odmalowała się taka zawziętość, że była istotnie podobną do czarownicy.
Kowal zamknął furtkę i powrócił do domu, nie pożegnawszy się z monną Kassandrą.
Wybiegła z podwórza.
Mgła gęstniała coraz bardziej i wreszcie upowiła wszystko w jeden nieprzenikniony całun.