Zmartwychwstanie Bogów/Księga III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA III.
Owoce zatrute.
(1494)

Księżna Beatrycza co piątku myła i pozłacała sobie włosy: po ufarbowaniu, musiały schnąć na słońcu. Dużo dam weneckich przyjęło tę modę, a w tym celu, wznoszono na dachach „altanę,“ rodzaj tarasu, otoczonego balustradą.
Otóż księżna siedziała na „altanie“ olbrzymiego pałacu, który Sforzowie zbudowali po za murami Medyolanu, na prawem wybrzeżu Tessynu, wśród wspaniałych pastwisk i wiecznie zielonych łąk prowincyi Lomellina. Księżna wystawiała się na promienie słoneczne w godzinach, gdy nawet bydło szuka cienia.
Była owinięta w biały jedwabny płaszcz bez rękawów, zwany schiavinetto, słomiany kapelusz ochraniał jej twarz od opalenia. Złote włosy wychodziły przez otwór, zrobiony w denku kapelusza i rozpościerały się na jego szerokich skrzydłach.
Niewolnica Czerkieska zwilżała je gąbką, umieszczoną na kiju, a kosooka Tatarka czesała je grzebieniem z kości słoniowej. Obie służebne były zlane potem; nawet piesek księżnej nie mógł znieść upału i żałośnie skowyczał.
Chociaż Beatrycza dokładała wszelkich starań, aby nadać swej twarzy wyraz powagi i majestatu, odpowiednie do jej stanowiska, wyglądała młodziej nad swoje lata — a liczyła dziewiętnaście zaledwie i niktby nie uwierzył, że już miała dwoje dzieci. Podobna była — sama do zepsutego i samowolnego dziecka. Miała twarz okrągłą, jeszcze nieuformowaną, usta wydatne, ramiona wązkie, pierś nierozwiniętą, ruchy żywe, chłopięce.
A jednak z jej oczu tryskała już chciwość i przebiegłość.
Jeden z bystrzejszych mężów Stanu, Marino Sanuto, konsul Wenecyi, w listach poufnych do swego rządu pisał, że ta „dzieweczka była istnym brylantem i znała się na polityce daleko lepiej od swego męża Ludwika i że ten dobrze robił, słuchając jej we wszystkiem.“
Piesek zaszczekał.
Na schodach zewnętrznych, prowadzących do „altany“ ukazała się stara kobieta we wdowich szatach. W jednej ręce trzymała różaniec, drugą opierała się na kiju.
— Oj! starość nie radość — jęczała — trudno mi wleźć na schody. Niech Bóg da zdrowie Waszej Łaskawości.
Przystąpiła do księżnej i nachylając się, ucałowała skraj jej płaszcza.
— A! Monna Sidonia? No, i cóż? Czy gotowe? — spytała Beatrycza. — Stara wyjęła z worka flaszeczkę, opieczętowaną szczelnie i zawierającą płyn mętny, biały: mleko oślicy i kozy pomieszane z korzeniem jaworu, ze szparagami i cebulkami lilij.
— Trzeba to jeszcze potrzymać parę dni w końskim gnoju, potem przecedzić przez sukno, umaczać w płynie miękisz chleba z masłem. Niech Wasza Łaskawość smaruje twarz kilka razy dziennie. Po pięciu tygodniach opalenizna zejdzie. Jest to także wyborny środek na pryszcze.
Nachyliła się nad uchem księżnej i opowiadała ostatnie nowinki: jak żona generalnego konsula, piękna madonna Filberta, oszukiwała swego męża i zabawiała się z kawalerem hiszpańskim; dlaczego Madonna Angelica musiała zmienić uczesanie i dlaczego wypadały jej włosy, i wiele, wiele innych ploteczek.
Idąc do księżnej, musiała przechodzić obok pałacu Pazia i widziała przed nim tłumy ludzi. Gdy Madonna Izabella wyszła na balkon z małym Francesco, wszyscy powiewali kapeluszami i rękami, a wielu nawet płakało. „Niech żyje Izabella Aragońska! Niech żyje Jan Galeas, prawowity władca Medyolanu i jego następca Francesco!“ — tak wołano.
— I nic więcej? — pytała księżna Beatrycza?
— Nie śmiem mówić dalej...
— Cóż takiego?
Stara spuściła oczy.
— Mów, mów, słucham — nalegała księżna.
— Wołali jeszcze... nie, doprawdy nie śmiem... oni wołali: „Precz z przywłaszczycielami tronu!“
Księżna zmarszczyła brwi groźnie.
— Tak wołali? — podchwyciła.
— Jeszcze gorzej?
— Powtórz mi wszystko!
— Wołali — nie, język mi drętwieje, oni wołali: „Śmierć złodziejom!“
Stara ucałowała znowu skraj jedwabnego płaszcza.
— Wasza Łaskawości — szepnęła, — proszę mi darować, że ja to powtarzam. Ale ja Was kocham jak Boga — to mój grzech największy. Wierzajcie mi, jasna gwiazdeczko, modlę się za Was codzień na nieszporach u św. Franciszka. Ludzie mówią, że jestem czarownicą, ale choćbym nawet zaprzedała duszę dyabłu, sam Pan Bóg wie, że tylko dla służenia Waszej Łaskawości.
Księżna patrzyła na nią zaciekawiona.
— Przechodząc przez ogród pałacowy — ciągnęła dalej monna Sidonia — niby mimochodem — widziałam, jak ogrodnik niósł w koszyku śliczne brzoskwinie. To napewno prezent dla imć Jana Galeasa?
Po chwili milczenia dodała:
— A powiadają, że w ogrodzie mistrza florentyńskiego Leonarda da Vinci są niezwykle piękne brzoskwinie — tylko zatrute...
— Jak to zatrute?
— Widziała je moja siostrzenica, Monna Kassandra. — Stara poczęła znowu coś szeptać na ucho Beatryczy.
Wyraz oczu księżnej był nieprzenikniony. Tymczasem włosy wyschły. Wstała, zrzuciła z ramion „schiavinetto,“ po schodach zeszła do ubieralni. Tu przywdziała suknię, ukrywającą zręcznie jej drobną figurkę: materya była w pasy poprzeczne ze złotej brokateli i zielonego aksamitu. Rękawy obcisłe z popielatej jedwabnej materyi miały wycięcia na łokciach, przez które, wedle francuskiej mody, wychodziła koszula. Złota siatka osłaniała włosy, splecione w warkocze i ujęte nad czołem złotą opaską z rubinowym skorpionem.
Księżna trawiła tyle godzin przy toalecie, że, jak jej mąż powiadał: „można było przez ten czas wyekwipować okręt kupiecki, wyruszający do Indyi.“

II.

W oddali zabrzmiał głos myśliwego rogu i psów szczekanie. Beatrycza przypomniała sobie, że zamówiła na ów dzień łowy. Ubrawszy się, wyszła, zatrzymując się po drodze w pokoju karłów, który, przez żarty, nazywano „przybytkiem olbrzymów.“ Był urządzony na wzór apartamentu dziecinnego jej siostry, Izabelli d’Este. Krzesła, łóżka i wszystkie sprzęty były mikroskopijne, stał tam nawet w malutkiej kapliczce malutki ołtarz, przed którym uczony karzeł Janacci odprawiał mszę, w ornacie, i mitrze.
W pokoju tym było zawsze wesoło, gwarno, a nawet hałaśliwie. Bawiły się tam, rodziły, żyły i umierały koty, małpy, karzełki, garbuski, króliki, psy oraz inne ucieszne stworzenia, wśród których księżna spędzała swoje najmilsze chwile.
Jej murzynek Nanino, czarny, jak smoła, chorował już od dni kilku. Obawiano się nawet o jego życie. Księżna kazała go ochrzcić coprędzej, aby nie umarł, jako poganin.
U stóp malutkich schodów, prowadzących do tego malutkiego apartamentu, Beatrycza ujrzała swoją ulubioną karliczkę Morgantynę, głupiutką, ale tak wesołą, że rozśmieszyłaby nieboszczyka.
Ale ta figlarka stawała się niekiedy smutna i ponura, płakała dniami całemi, wołając, że jej zabrano dziecko, (którego nigdy nie miała).
I oto teraz, zalewała się łzami.
Księżna pogłaskała ją po głowie.
— Nie płacz, maleńka, bądź grzeczna — mówiła.
— Oh! Oh! — jęczała karliczka — zabrano mi ukochanego synka. Dlaczego? Dlaczego Bóg mnie tak karze? Nie przeszkadzał nikomu, a mnie sprawiał tyle rozkoszy!
Księżna wyszła na podwórze, gdzie już czekali na nią strzelcy. W gronie dojeżdżaczy, sokolników, masztalerzy, dam dworskich i paziów, dosiadła ciemno kasztanowatego bachmata, nie jak kobieta, ale jak wytrawny jeździec.
— To istna królowa Amazonek! — myślał książę Ludwik, przyglądający się odjazdowi żony.
Księżna była w wybornym humorze, miała ochotę śmiać się, galopować na złamanie karku.
— Ostrożnie — wołał jej mąż — klacz ognista!..
Uśmiechnęła się do niego i pocwałowała na czele orszaku. Dojeżdżacze zostali w tyle. Obok Beatryczy biegł jej ulubiony buldog, a po drugiej stronie, na klaczy karej węgierskiej, jechała jej ulubiona dama honorowa, Lukrecya Crivelli.
W głębi serca książę nie był obojętnym na wdzięki owej Lukrecyi. Przed chwilą zachwycał się nią tak, jak Beatryczą, sam nie wiedział, która z nich dwóch podoba mu się bardziej. Ale był niespokojny tylko o żonę. Gdy konie przesadzały rów, zamykał oczy, a serce ściskało mu się trwogą.
Ludwik gromił Beatryczę za jej szalone wybryki, lecz nie potrafił gniewać się na nią, zazdrościł jej odwagi, której sam był pozbawiony.
Orszak zniknął w gęstwinie. Książę powrócił do swej pracowni. Czekał go już tam główny sekretarz Bartolomeo Calco, zajmujący się sprawami zagranicznemi. Zasiedli do przerwanej roboty.

III.

Siedząc w wysokim fotelu, Il Moro ręką wypieszczoną gładził policzki i brodę.
Twarz jego była nacechowana wielką szczerością, jak zwykle u osób wytrawnych w sztuce dyplomatycznej. Z orlego nosa, z zaciśniętych ust przypominał ojca, wielkiego kondotiera, Franciszka Sforza. Lecz Franciszek był jednocześnie lwem i lisem; synowi przekazał lisią chytrość, bez lwiej odwagi.
Il Moro nosił strój wytworny i skromny. Miał kaftan jasno niebieski w kwiaty i modną podówczas zazzera, kapelusz płaski, — osłaniający mu czoło i uszy i podobny do dużej peruki. Na jego piersiach zwieszał się łańcuch.
Książę był wyszukanie grzeczny dla wszystkich.
— Czy masz wiadomości pewne o wymarszu wojsk francuskich z Lugdunu, imć Bartolomeo? — zapytał.
— Nie mam żadnych, Wasza Książęca Mości. Co wieczór zapowiadają odjazd na dzień następny, a nazajutrz rano odkładają do jutra. Król, zajęty rozrywkami, nie myśli o wojnie.
— Jak się nazywa faworyta?
— Jest ich wiele. Gusta Jego Królewskiej Mości są zmienne.
— Napisz do hrabiego Belgiojoso, że przeznaczam trzydzieści tysięcy — nie, to zamało — czterdzieści... pięćdziesiąt tysięcy dukatów na nowe podarki. Niechże nie skąpi. Złotemi łańcuchami wyciągniemy króla z Lugdunu.
...Wiesz, Bartolomeo... — ma się rozumieć, pozostanie to między nami — możeby posłać królowi portrety kilku piękności medyolańskich. Toby na niego podziałało prędzej od podarków.
Ilekroć książę zapuszczał wzrok w olbrzymią sieć pajęczą swej polityki, serce biło mu raźniej. Nie czynił sobie wyrzutów, że sprowadza do Włoch „barbarzyńców z Północy,“ bo uważał, że go do tego zmuszają wrogowie, a na ich czele Izabella Aragońska, małżonka Jana Galeasa, który publicznie oskarżał Ludwika o przywłaszczenie sobie tronu synowca. Gdy ojciec Izabelli, Król Neapolu, Alfons, dla pomszczenia córki i zięcia, zagroził Ludwikowi wojną i utratą władzy, Il Moro, opuszczony od wszystkich, zwrócił się do króla Francyi, Karola VIII z prośbą o pomoc.
— Drogi Twe są niezbadane, o Boże — myślał Ludwik, podczas gdy sekretarz list pisał. — Zbawienie mojego księstwa, Włoch, a nawet całej Europy — spoczywa w ręku nędzarza i głodomora, głupiego i samowolnego młokosa, wielce chrześcijańskiego, króla Francyi, przed którym my, potomkowie wielkich Sforzów, musimy pełzać i łaski prosić! Ale to jest polityka. Wszedłszy między wrony, trzeba krakać, i jak one.
Na progu Studiolo ukazał się starzec łysy i garbaty. Książę uśmiechnął się do niego przyjaźnie i dał mu znak, żeby czekał. Drzwi zamknęły się znowu, głowa znikła.
Sekretarz zaczął przedstawiać inną sprawę stanu. Il Moro słuchał go z roztargnieniem, od czasu do czasu spoglądając na drzwi Studiolo. Imć Bartolomeo zrozumiał, że książę ma uwagę rozproszoną, skończył swój raport i wyszedł.
Wtedy książę zbliżył się do drzwi na palcach.
— Bernardo! Bernardo! To ty? — szepnął.
— Tak, Wasza Książęca Mości.
Do pokoju wbiegł poeta nadworny Bernardo Bellinciani; twarz jego napiętnowana była wyrazem służalczym. Chciał przyklęknąć i ucałować rękę Ludwika, ale ten ją cofnął.
— Czy już powiła? — szepnął niespokojnie.
— Raczyła powić w nocy.
— Czy zdrowa?
— Dzięki Bogu.
Książę przeżegnał się.
— Czy widziałeś dziecię? — Chłopiec czy dziewczynka? — zapytał.
— Chłopak, zdrów, tęgi i krzykliwy. Ma włosięta jasne, jak u matki i oczy czarne, rozumne, zupełnie jak Waszej Miłości. Widać zaraz, że pochodzi z krwi królewskiej. To mały Herkules w kolebce. Madonna Cecylia nie może mu się napatrzeć. Kazała mi zapytać, jakie imię byłoby miłe Waszej Książęcej Mości?
— Myślałem już o tem — odrzekł Il Moro — nazwiemy go Cezar. Jak ci się to imię podoba?
— Wspaniałe, starożytne i pięknie brzmiące. Tak, tak, Cezar Sforza — to imię bohatera.
— A mąż? Co porabia?
— Czcigodny hrabia Bergamini jest uprzejmy i dobry, jak zwykle.
— To miły człowiek — rzekł książę z przekonaniem głębokiem.
Hrabina Cecylia Bergamini była już oddawna kochanką Ludwika. Beatrycza dowiedziała się o tym stosunku w kilka dni po ślubie i w porywie zazdrości groziła mężowi, że powróci do ojca, księcia Ferrary, Erkola d’Este.
Il Moro musiał przysiądz, w obecności jego posłów, że będzie przestrzegał wierności małżeńskiej, a dla potwierdzenia przysięgi wydał Cecylię za starego hrabiego Bergamini, człowieka zrujnowanego i gotowego na wszelkie usługi.
Bellincioni wyjął z kieszeni papier i księciu go podał.
Byłto sonet na cześć nowonarodzonego. Poeta zapytywał boga — słońca: dlaczego osłania się chmurami? Słońce odpowiedziało pochlebstwem dworaka: że kryje się, bo jest zawstydzone wobec nowej planety, syna Ludwika i Cecylii.
Książę przyjął ten sonet łaskawie, wyjął z kieszeni dukata i ofiarował go poecie, mówiąc:
— Wszak nie zapomniałeś, Bernardo — że w sobotę urodziny księżnej?
Bellinciani sięgnął do otworu, służącego mu za kieszeń. Ubrany był poczęści jak dworak a w części, jak nędzarz. Wyjął zwitek papierów i szukał żądanych wierszy. Były tam napuszyste ody na śmierć sokoła madonny Angeliki i z powodu choroby klaczy jabłkowitej signory Pallavicini.
— Mam trzy do wyboru Waszej Książęcej Mości — oznajmił. — Przysięgam na Pegaza, że Wasza Łaskawość będzie zadowolona.
W owych czasach poeci służyli książętom i monarchom za narzędzia muzyczne do wyśpiewywania serenad kochankom i żonom. Moda wymagała, aby opiewano miłość małżeńską tak idealnie, jak uczucie Petrarki do Laury.

Il Moro uważał się za wytwornego znawcę, za „duszę poetyczną,“ choć sam „rymować“ nie umiał. W jednym z sonetów, podobały mu się najbardziej dwa wiersze, w których mąż mówił do żony:
Sputando in terra quivi nascon fiori,
Come di primavera le viole
[1].

W innym sonecie, poeta, porównując donnę Beatryczę do Dyany, twierdził, że dziki i sarny doznają błogości, otrzymując śmierć z rąk pięknej łowczyni.
Książę poklepał mistrza po ramieniu i obiecał mu przysłać czerwone sukno florenckie, na pokrycie płaszcza. Bernardo wyłudził jeszcze lisie skórki na kołnierz, dowodząc, że mole pojadły mu futro.
— Przeszłej zimy — utyskiwał — brakło mi drzewa, tak dalece, że musiałem palić własnemi schodami.
Książe roześmiał się.
— Masz dzisiaj szczęście, Bernardo — rzekł. — Potrzeba mi jeszcze jednego wierszyka.
— Miłosnego zapewne?
— Tak, ma być namiętny.
— Czy do Księżnej?
— Nie. Ale mnie nie zdradź.
Bernardo mrugnął figlarnie.
— Więc namiętny, ale w jakim guście? Czy to ma być prośba, czy podzięka?
— Prośba.
Bellinciani zamyślił się głęboko.
— Do mężatki? — zapytał.
— Nie, do dziewicy.
— A jakie imię?
— Po co ci ta wiadomość?
— Jeśli wiersz ma być błagalny, trzeba wymienić przedmiot westchnień.
— A więc madonna Lukrecya. Czy nie masz nic gotowego w tym rodzaju?
— Mam, ale to nie zadowolni Waszej Miłości. Wyjdę do drugiego pokoju, żeby natchnienie wywołać. Już czuję, że mi się uda: rymy powstają same w głowie.
Wszedł paź i zameldował:
— Mistrz Leonard da Vinci!
Bellinciani chwycił papier i uciekł jednemi drzwiami, Leonardo wszedł drugiemi.

VI.

Po zamianie ukłonów, książę mówił z malarzem o nowym kanale Naviglio Sforzesco, który miał połączyć Cesia z Tesstynem, rozchodząc się tysiącem drobnych odnóg, użyźnić łąki, pola i pastwiska Lomelliny.
Da Vinci kierował robotami, choć nie był nadwornym budowniczym, ani nawet nadwornym malarzem, tylko muzykiem — Sonatore di lira. Otrzymał ten tytuł za wynalezienie nowego instrumentu. A ów tytuł był wyższy od godności nadwornego poety, piastowany przez Bellinciana.
Po wyjaśnieniu planów, malarz prosił Księcia o pieniądze na dalsze roboty.
— Ile? — zapytał Ludwik.
— Pięćset sześćdziesiąt sześć dukatów za milę, razem piętnaście tysięcy sto ośmdziesiąt siedm dukatów — wyliczył Leonard.
Książę nachmurzył się. Przypomniał sobie pięćdziesiąt tysięcy dukatów, wyznaczone na przekupienie panów francuskich.
— Za drogo, mistrzu Leonardzie, za drogo — mówił. — Marzy ci się o rzeczach nadzwyczajnych, których nie widziało jeszcze ludzkie oko. Projekty za wspaniałe. Widzisz, Brancante nie żąda tylu pieniędzy, a i on jest budowniczym nielada.
Mistrz wzruszył ramionami.
— Jak się podoba Waszej Miłości — rzekł. — Niech Brancante kieruje robotami.
— No, no, nie gniewaj się. Nie chciałem cię obrazić. Zobaczymy jutro! — rzekł, starając się odwlec decyzyę. Przeglądał zeszyty Leonarda z rysunkami i projektami architektonicznemi.
Malarz musiał mu udzielać objaśnień, co go zawsze nudziło.
Tymczasem Bellinciani, ukończywszy sonet, wsunął głowę przezedrzwi. Leonard pożegnał księcia. Il Moro kazał odczytać „wieszczowi“ skomponowane rymy.
Poeta dziwił się, że „serce zakochanego, żyjące w ogniu, jak Salamandra, nie zdoła stopić swoim żarem dziewiczych lodów serca ukochanej“...

V.

Książę obszedł pałac dokoła przed wieczerzą, czekając na powrót małżonki. Zajrzał do stajni, zbudowanej na wzór greckiej świątyni, z kolumnadą, portykami i krużgankami; nasycił się widokiem tych wspaniałości i zasiadł na tarasie.
Słońce już tuliło się do rąbka nieboskłonu, w powietrzu było czuć świeżość od łąk, zroszonych wodami Tessynu. Przed oczyma księcia roztaczała się piękna i żyzna, dolina Lombardyi.
— Boże wielki! — westchnął Il Moro, podnosząc oczy do nieba, — bądź błogosławiony za wszystko, coś mi udzielił! Przed laty była tu pustynia. Przy pomocy Leonarda zbudowałem kanały, użyźniłem ziemię i oto teraz, każdy kłos, każda trawka składa mi dziękczynienia, a ja dziękuję Tobie, o Boże!
Rozległ się tętent kopyt, w cichem powietrzu rozbrzmiały okrzyki myśliwych.
Książę z marszałkiem obeszli zastawione stoły, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Niebawem do jadalni weszła Księżna wraz z gośćmi, zaproszonymi na wieczerzę.
Znajdował się wśród nich da Vinci, który miał nocować w pałacu.
Odczytano modlitwę i biesiadnicy zasiedli do stołów.
Naprzód podano karczochy, przywiezione wprost z Genui w koszyku, przez umyślnego gońca; tłuste węgorze i karpie ze stawów w Mantui, podarek Izabelli d’Este; potem pasztet z kapłonów.
Biesiadnicy jedli trzema palcami i nożem, gdyż widelce były uważane za zbytek niedorzeczny; dawano je tylko damom do owoców i konfitur, widelczyki były malutkie, złote z kryształowemi rączkami.
Gospodarz domu czynił honory. Goście pili i jedli nadmiernie. Najwytworniejsze panie i panny nie wstydziły się swoich apetytów.
Beatrycza siedziała obok Lukrecyi.
Książę zachwycał się niemi obu naprzemian i rad widział, jak żona kładzie najlepsze kąski na talerz jego ulubienicy, jak jej szepcze wesołe słówka na ucho i składa dowody łask niezwykłych.
Błazny i karły rozweselały kompanię. Śmiechy stawały się coraz głośniejsze, twarze zabarwiały się pod wpływem obfitych libacyj. Po czwartem daniu, kobiety rozluźniły sznurówki, kawalerowie ściskali pod stołem rączki damom.
Giermkowie rozlewali wino leciuchne białe i czerwone cypryjskie, ogrzane i zaprawne pistacjami, wanilią i goździkami.
Za każdym puharem, nalewanym Księciu, wielki podczaszy maczał w winie potrzykroć talizman w kształcie myśliwskiego rogu, zawieszonego na złotym łańcuchu. Jeżeli wino było zatrute, róg miał poczernić i krwią się obryzgać. Podobne talizmany, w postaci wężowego języka, były zanurzane w solniczki.
Hrabia Bergamini, pedagryczny małżonek Cecylii, którego książę posadził na miejscu honorowem, był niezwykle wesół owego wieczoru i pomimo podeszłego wieku, pełen żartów i konceptów.
— Ręczę, Wasza Książęca Mości, — zawołał nagle, wskazując talizman, zanurzony w winie — ręczę, że i król francuski nie ma takiego wielkiego rogu.
Wszyscy goście parsknęli śmiechem, kobiety wtórowały mężczyznom. Tylko Leonard siedział ponury, na jego twarzy znać było nudę. Zresztą był przyzwyczajony do rubaszności dworu i nic go już nie dziwiło.
Po wieczerzy, biesiadnicy przeszli do wspaniałego ogrodu, zwanego Rajem, gdzie dano przedstawienie taneczne ze śpiewami.
Zabawa przeciągnęła się do późna.


VI.

Il Moro ujrzał światełko w jednej z czterech wież pałacowych. Tu nadworny astrolog, imć Ambrogio de Rosate, senator i członek Rady tajnej, zapalił lampkę i obserwował „konjukcyę“ Marsa, Jowisza i Saturna, która miała nastąpić pod znakiem Wagi i posiadała wielką doniosłość dla rodu Sforzów.
Książę coś sobie nagle przypomniał i przerwał rozmowę z madonną Lukrecyą w zacisznym gaiku.
Powrócił do pałacu, spojrzał na zegar i czekał nadejścia minuty i sekundy, wyznaczonej przez astrologa dla wzięcia pigułek z rumbarbarum. Potem rzucił okiem na kieszonkowy kalendarz, w którym wyczytał następującą notatkę:
„5-go sierpnia o godzinie 10-ej, minucie 8-ej wieczorem, odmówić modlitwę na klęczkach, ze złożonemi rękoma i oczyma, podniesionemi do nieba.“
Ludwik pospieszył do kaplicy, aby nie pominąć chwili wskazanej, bo inaczej astrologiczna modlitwa straciłaby swą skuteczność.
W nawpół ciemnej kaplicy płonęła lampka przed ulubionym obrazem księcia. Leonard da Vinci odtworzył na nim Cecylię Bergamini w postaci Matki Boskiej, błogosławiącej stulistną różę.
Il Moro odliczył osiem minut na klepsydrze, ukląkł złożył ręce i odmówił pacierze.
Modlił się długo i z przyjemnością.
„O Matko Dziewico — szeptał, wznosząc rozmodlone oczy ku niebu — strzeż i błogosław mnie i mojego syna Maksymiljana i nowonarodzonego Cezara i moją żonę Beatryczę i madonnę Cecylię, a także mojego bratanka Jana Galeasa. Ty czytasz w mojem sercu, Matko Najświętsza, wiesz, że nie życzę źle mojemu siostrzeńcowi. Modlę się za nim, choć jego śmierć uchroniłaby nietylko mnie, lecz moje księstwo i całe Włochy od wielu nieszczęść i klęsk niepowetowanych!“
W chwili tej Il Moro wspomniał swoje prawa do medyolańskiego tronu. Juryskonsultowie dowodzili, że jego brat starszy, ojciec Jana Galeasa, nie był synem księcia, lecz tylko komendanta Franciszka Sforzy, albowiem urodził się, zanim Franciszek na tron wstąpił; wówczas gdy on, Ludwik, przyszedł na świat po wstąpieniu na tron swego ojca i tem samem był jedynym prawowitym dziedzicem i spadkobiercą.
Teraz pod wzrokiem Madonny, ten dowód wydawał mu się wątpliwy.
„Jeżeli zgrzeszyłem, — modlił się — lub jeśli grzeszę przeciw komukolwiek, Ty wiesz najlepiej, Królowo Niebios, że nie czynię tego dla siebie, lecz dla dobra mojego ludu, dla dobra Włoch. Wstawiaj się więc za mną do Boga, a sławić będę Twe Imię i uczczę je zbudowaniem wspaniałej katedry w Medyolanie, a także klasztoru Kartuzów w Padwie. Dostaniesz odemnie jeszcze wiele innych podarków.“
Po ukończeniu modlitwy, wziął pochodnię i udał się do sypialnej komnaty, przechodząc przez ciemne sale uśpionego już pałacu. W jednej z nich spotkał Lukrecyę.
— Bóg miłości widocznie mi sprzyja — pomyślał.
— Monsignore — szepnęła dziewica, podchodząc do niego, lecz głos zamarł w jej piersi. Chciała mu się rzucić do nóg. Powstrzymał ją.
— Łaski, monsignore, łaski, — szeptała.
Lukrecya opowiedziała mu, że jest w rozpaczy: jej brat Matteo Crivelli, główny dozorca nadwornej mennicy, rozpustnik i hulaka, do którego była jednak przywiązaną, przegrał znaczną sumę, zaczerpniętą w kasie państwowej.
— Uspokój się, madonno, zażegnam to nieszczęście — mówił książę.
Po chwili dodał z głębokiem westchnieniem:
— Ale wzamian będziesz dla mnie łaskawą.
Podniosła na niego oczy niewinne, jak u dziecka.
— Nie rozumiem, co Wasza Książęca mość chce powiedzieć? — rzekła.
Ta dziewicza nieświadomość czyniła ją jeszcze piękniejszą.
— Tu znaczy, najmilsza, to znaczy — szeptał, obejmując ją wpół ruchem gwałtownym, brutalnym niemal, — widzisz, że cię kocham, Lukrecyo.
— O! monsignore! co robisz? Madonna Beatrycza...
— Nie bój się, ona nie dowie się, potrafię milczeć...
— Nie, nie, monsignore. Ona dla mnie tak dobra!.. Na miłość Boską, zostaw mnie, książę, w spokoju!
— Wyratuję twego brata, zrobię wszystko, co zechcesz, będę twoim niewolnikiem, tylko ulituj się nademną!
Łzy drżały na rzęsach Ludwika.
— Zostaw mnie w spokoju, zostaw! — powtarzało dziewczę z rozpaczą.
On nachylił się, poczuł zapach fjołków i piżma, który go do reszty odurzył; wpił się ustami w jej usta, chwycił ją wpół i zaniósł do przyległego pokoju.
Lukrecya straciła przytomność.

VI.

Wchodząc do swej sypialni, Il Moro zastał Beatryczę w łóżku. Było to łoże olbrzymie, stojące na środku komnaty, podobne do mauzoleum. Wchodziło się doń po kilku schodach. Nad łożem był rozpięty baldachin z niebieskiego jedwabiu, spływały z pod niego firanki srebrnolite.
Książę rozebrał się i podnosząc kołdrę, haftowaną złotem i perłami, położył się obok żony.
Czuł się wobec niej winnym i to go upajało.
Znowu doleciał go zapach fjołków i piżma, i zdało mu się, że widzi oczy niewinne, patrzące na niego ze strachem.
Beatrycze jeszcze nie spała. Była pogrążona w myślach, nie mających nic z miłością wspólnego.
— Wiesz — rzekła — On wraca do zdrowia.
— Przed paru dniami Luigi Marrani mówił mi, że on umrze — odparł książę. — Teraz mu lepiej, ale to długo nie potrwa: umrze napewno... A wtedy władza przejdzie w nasze ręce.
— Kto wie? — leczą go starannie. Czy nie lepiej wyrzec się władzy, jak nie mieć ani dnia ani nocy spokojnej; czołgać się przed królem Francyi; być zależnymi od wspaniałomyślności Alfonsa i tej wiedźmy Aragońskiej? Mówią, że znowu jest w poważnym stanie. Jeszcze jedna żmija wpełznie do tego wężowego gniazda. I tak przez całe życie, Ludwiku! A powiadasz, że jesteś potężny, że masz władzę w ręku.
— Uspokój się. Lekarze dowodzą, że on żyć nie może. Dnie jego policzone — przekładał Il Moro.
— Nie wierzę. Umiera już od lat dziesięciu, a jeszcze żyje.
Przytuliła się do męża i coś mu szepnęła na ucho.
On drgnął.
— Boże — szepnął. — Niech cię Matka Boska chroni! Nigdy, słyszysz, nigdy mi o tem nie mów.
— Jeżeli boisz się, ja biorę to na siebie.
Po chwili milczenia zapytał:
— A jakim sposobem?
— Za pomocą brzoskwiń.
— Kazałem mu zanieść najpiękniejsze.
— Nie, ja nie mówię o tych. Mistrz Leonard ma inne w swoim ogrodzie. Nie słyszałeś?
— Nie.
— Brzoskwinie zatrute.
— Jakto zatrute?
— Zatruł je dla jakichś doświadczeń. To może czary, ale mniejsza o to. Wiem od monny Sidonii. Te brzoskwinie, choć zatrute, wyglądają prześlicznie.
Umilkli znowu i milczeli długo wśród nocnej ciszy.
Wreszcie Ludwik pocałował żonę w czoło z tkliwością ojcowską i zrobiwszy nad nią znak krzyża:
— Spij, drogie dziecię, spij pod opieką Boga — szepnął.
Owej nocy śniły się księżnej brzoskwinie na złotym półmisku. Podniosła do ust jedną, wtem głos niewidzialny szepnął:
— To trucizna, trucizna, trucizna!
Nie mogła się wstrzymać od zjedzenia soczystego owocu. Zdało jej się, że umiera, lecz było jej coraz lżej i weselej na sercu.
I książę miał dziwne widzenie: przechadzając się po łące, ujrzał trzy kobiety. Wszystkie trzy były ubrane biało i trzymały się za ręce. Poznał w jednej — Beatryczę, w drugiej — Cecylię, w trzeciej — Lukrecyę, i pomyślał:
— Dzięki Bogu, że te trzy ukochane kobiety doszły do porozumienia! Szkoda, że nie zawsze tak było!

VII.

Pałacowy zegar wybił dwunastą. Wszyscy spali, tylko na dachu siedziała karliczka i opłakiwała swoje urojone dziecię.
— O! ja nieszczęśliwa! Ukradli mi mojego synka — zawodziła. — Dlaczego, mój Boże, dlaczego? Nikomu nie zawadzał, a był moją jedyną pociechą!
Noc była tak jasna, powietrze tak przejrzyste, że można było dojrzeć śnieżne szczyty Monte Rose, podobne do olbrzymich kryształów.
I długo jeszcze nad uśpionym pałacem unosiła się skarga, jak złowróżbne zawodzenie puszczyka.
Nagle karliczka westchnęła, spojrzała na niebo i umilkła.
Poczęła uśmiechać się do gwiazd. Zapomniała o swej zgryzocie.





  1. Gdy pluniesz na ziemię, kwiaty rodzą się odrazu
    Jak fiołki na wiosnę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.