Zmartwychwstanie Bogów/Księga IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie Bogów |
Podtytuł | Leonard da Vinci |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jednem z odludnych przedmieść Medyolanu, w pobliżu Porte di Vercail, wznosił się malutki, odosobniony domek z dużym, czarnym kominem. Dym wychodził z niego we dnie i w nocy. Obok, nad mostkiem, przy gmachu komory celnej, płynął kanał.
Domek był własnością starej akuszerki, monny Sidonii. Odnajmowała górne pięterko alchemikowi Galeotto Sacrobosco. Mieszkała na dole z Kassandrą, córką jego brata kupca Luigi, słynnego podróżnika. Opłynął Grecyę, wyspy Archipelagu, Syrię, Azyę Mniejszą, Egipt, w poszukiwaniu starożytnych zabytków. Mistrz Luigi brał wszystko, co mu wpadało do rąk: statuę grecką i odłam bursztynu z uwięzioną w nim muchą, rzekomy napis z grobowca Homera, tragedyę Eurypidesa i Demostenesową szczękę.
Jedni uważali go za szaleńca, inni za szarlatana i samochwalcę, byli i tacy, którzy go mieli za wielkiego człowieka.
W jednej z jego wycieczek, morze pochłonęło zbiór starożytnych manuskryptów, zmartwił się tem tak bardzo, że posiwiał i zapadł na zdrowiu. Obawiano się nawet o jego życie, ale wrócił niebawem do swoich ulubionych zajęć.
Gdy go pytano, dlaczego wydaje tyle pieniędzy i naraża się na niebezpieczeństwo, Luigi odpowiadał zawsze jednemi i temi samemi słowy:
— Pragnę wskrzesić umarłych.
Pewnego dnia, w Peloponezie, na ruinach Lacedemony, w pobliżu Mistra, spotkał dziewczynę cudnej piękności, podobną do posągu starożytnej bogini Artemis.
Była córką ubogiego dyakona, pijaka. Luigi poślubił ją i przywiózł do Włoch wraz z nową kopią Iliady, szczątkami marmurowej Hekaty i odłamkami glinianej amfory. Córkę, która się zrodziła z tego związku, nazwał Kassandrą, na cześć bogini Eschylosa.
Żona umarła niebawem. Wyruszając w jedną ze swych podróży, zostawił dziecię pod opieką starego przyjaciela, greckiego erudyty z Konstantynopolu, filozofa Cholkondylosa, powołanego do Medyolanu przez książąt Sforza.
Ów starzec siedmdziesięcioletni, przebiegły i wykrętny, udawał, że jest gorliwym obrońcą Kościoła chrześcijańskiego, wówczas gdy, jak wielu współczesnych uczonych, był wyznawcą zasad neo-platonika Plotina, zmarłego przed laty czterdziestu, w Peloponezie, w tem samem mieście Mistra, zbudowanemu na gruzach Lacedemony, z którego pochodziła matka Kassandry.
Neo-platonicy wierzyli, że dusza wielkiego Platona wcieliła się w Plotina.
Erudyci chrześciańscy dowodzili, że ów filozof pragnie wskrzesić herezyę Antychrysta, wytworzoną przez cezara Juljana Apostatę, oraz kult dawnych bogów Olimpu i że nie należy walczyć z nim argumentami, lecz narzędziami tortury Świętej Inkwizycyi i płomieniami stosów. Przytaczano sławne słowa Plotina: miał powiedzieć, że po jego śmierci ludzie nawrócą się na nową wiarę, podobną do wierzeń pogańskich.
Mała Kassandra została wychowana w zasadach surowej, choć fałszywej pobożności; lecz dziecię, nie rozumiejąc głoszonych zasad, chwytało tylko ich stronę fantastyczną i tworzyło cudowne legendy o zmartwychwstaniu bogów Olimpu.
Dziewczynka nosiła na piersiach talizman przeciw febrze. Byłto dar jej ojca, sygnet, przedstawiający boga Dionysosa. Nieraz, gdy była sama, wyciągała cenny kamień z zanadrza i patrzyła przezeń na słońce. W fjoletowem świetle ametystu ukazywał jej się nagi Bachus z tyrsem w jednej ręce i winnem gronem — w drugiej; podskakująca pantera lizała to grono. Serce dziewczęcia przepełniało się miłością dla pięknego bożka.
Luigi, utraciwszy całe swe mienie na starożytne zabytki, umarł w nędzy, wśród ruin świątyni fenickiej.
W owym czasie alchemik Galeotto Sacrobosco powrócił do Medyolanu po kilkoletnich wędrówkach, w których poszukiwał kamienia filozoficznego. Zamieszkał w małym domku przy Porte di Verceil i wziął bratankę do siebie.
Imć Galeotto strawił całe życie na poszukiwaniu tajników filozoficznego kamienia.
Po ukończeniu fakultetu medycyny w Bolonii, wstąpił jako uczeń do słynnego adepta alchemii, hr. Bernardo Trevisano. Potem, przez lat piętnaście, szukał żywego srebra w rozmaitych substancyach i metalach: w soli kuchennej i w amoniaku, w bismucie, arszeniku, w ludzkiej krwi, w żółci, we włosach, w zwierzętach i roślinach. Ojciec, umierając, pozostawił mu sześć tysięcy dukatów; cały ten kapitalik stopniał w retortach. Po strwonieniu własnych pieniędzy, zaczął wydawać cudze. Wierzyciele wpakowali go do więzienia. Umknął, i przez ośm lat następnych, robił doświadczenia z jajami i zużył ich nie mniej, jak dwadzieścia tysięcy. Potem, wraz z protonotaryuszem papieskim maestrem Enrico, zajmował się badaniem własności witryoleju; zachorował skutkiem trujących wyziewów, leżał przez czternaście miesięcy, opuszczony od wszystkich i był już na progu śmierci.
Wśród nędzy i wszelakich upokorzeń, jako wędrowny mistrz czarnej magii przeszedł pieszo Francyę, Austryę, Hiszpanię, Afrykę północną, Palestynę, Grecyę i Persyę. Na dworze węgierskim poddano go torturom. Wreszcie powrócił do Włoch, złamany na ciele, lecz nie na duchu, i od Ludwika Sforzy otrzymał tytuł nadwornego alchemika.
Giovanni Beltrafio nie zapomniał rozmowy, podsłuchanej między mechanikiem Zoroastro a monną Kassandrą. Ujrzał ją znowu u Chalkondylasa, który, z rekomendacyi Meruli, dawał mu papiery do przepisywania. Giovanni słyszał, że dziewczyna jest czarownicą, lecz pociągała go swą urodą.
Co wieczór, po ukończeniu zajęć w pracowni Leonarda, szedł do małego domku przy Porte di Verceil, aby zobaczyć Kassandrę. Siadali u stóp wzgórza, wznoszącego się nad kanałem przy zawalonych murach klasztoru Św. Radegundy i rozmawiali długo.
Wieczór był duszny. Chwilami zrywał się wiatr i podnosił kłęby kurzawy; potem ucichał i powietrze stawało się jeszcze duszniejsze. Grzmoty zlewały się z odgłosami lutni i piosnkami celników, pijących w karczmie pobliskiej.
Była Niedziela.
Chwilami błyskawice rozpruwały niebo, a wtedy ukazywał się domek alchemika, i widać było dym, strzelający z komina. Potem zalegały znowu ciemności.
Giovanni i Kassandra siedzieli, jak zwykle, nad kanałem.
— Nudzę się — mówiła dziewczyna, zakładając białe ręce za głowę. — Codzień jedno i to samo. Dziś podobne do wczoraj i do jutra. Niechby Francuzi weszli do Medyolanu! Wolałabym już rabunek i rzeź od tych nudów. Monna Sidonia wciąż skarży się na biedę i utrzymuje, że ja i mój stryj siedzimy u niej załogą, że nas żywi z łaski.
— Tak, wiem — odpowiadał Giovanni — życie jest ciężkie i ja miewam chwile rozpaczy, chciałbym nieraz umrzeć. Ale Fra Benedetto nauczył mnie ślicznej modlitwy dla odegnania sił nieczystych. Może chcesz, to ci ją powtórzę.
Wstrząsnęła głową.
— Nie, Giovanui, ja już nie umiem modlić się. Chciałabym czasami, ale nie potrafię wznieść modłów do waszego Boga.
— Do naszego? Czyż jest Bóg inny? — pytał Giovanni.
Błyskawica oświetliła twarz Kassandry, która nigdy jeszcze nie wydała się chłopcu smutniejsza i piękniejsza.
Dziewczę milczało. Wreszcie, po długiej zadumie, rzekło:
— Słuchaj. Dawno, bardzo dawno temu, byłam jeszcze dzieckiem. Mój ojciec zabrał mnie w podróż. Zwiedziliśmy ruiny starej świątyni. Wznosiły się na wyspie. Dokoła otaczało nas morze, fale rozbryzgiwały się o czarne skały, wyostrzone, jak brzytwy. Mój ojciec odczytywał jakiś napis zatarty na odłamie marmuru. Siedziałam długo na stopniach świątyni, wsłuchiwałam się w pomruk fal i wchłaniałam ostre, odurzające powietrze. Weszłam do świątyni. Po nad rozwalonemi kolumnami roztaczał się lazur nieba. Powietrze było ciche. Nagle serce zabiło we mnie żywiej. Padłam na kolana i poczęłam wzywać boga, który przebywał tam niegdyś, a którego ludzie wygnali. Całowałam marmurową posadzkę, płakałam, kochałam to bóztwo, dlatego, że nikt już nie modli się do niego. Od owej chwili nie modliłam się do żadnego innego... To była świątynia Dyonisosa.
— Cóżeś uczyniła, nieszczęsna! Toż to grzech śmiertelny! Dyonisos nigdy nie istniał.
— Nigdy? — powtórzyła dziewczyna z pogardą. — Więc dlaczego Ojcowie święci, w których ty wierzysz, nauczają, że gdy Chrystus zapanował nad światem, wypędzeni bogowie zmienili się w potężnych szatanów? Dlaczego w księdze astrologa, Giorgio Novare, jest przepowiednia, oparta na badaniach ciał niebieskich, która powiada: że połączenie planety Jowisza z planetą Saturn zrodziło wiarę mojżeszową; Jowisza z Marsem — wiarę chaldejską; ze słońcem — wiarę egipską; z Wenus, wiarę mahometańską, a Jowisza z Merkurym — wiarę chrześciańską? Połączenie się Jowisza z Księżycem sprowadzi religię Antychrysta, a wtedy stare bogi zmartwychwstaną.
Zagrzmiało opodal. Błyskawice przedarły ciemności. Słychać było wciąż głosy lutni.
— O madonno! — zawołał Beltraffio, składając ręce, jak do modlitwy — czyż nie rozumiesz, że kusi cię szatan.
Dziewczyna położyła mu rękę na ramieniu i szepnęła:
— A ciebie nigdy nie kusi? Jeżeli jesteś wierzącym, dlaczego porzuciłeś twojego mistrza Fra Benedetto, dlaczego wszedłeś do pracowni niedowiarka Leonarda da Vinci? Dlaczego przychodzisz tutaj, do mnie? A może nie wiesz, że jestem czarownicą i że czarownice są złe, gorsze od szatana? Czemuż nie boisz się zatracić przy mnie duszy?
Przytuliła się do niego i przeszyła go spojrzeniem swych oczu złotych, jak bursztyn. Błyskawica rozdarta ciemności i ukazała jej twarz bladą, jak oblicze marmurowego bóztwa, które niegdyś na wzgórzu pod młynem, wychodziło z długowiecznego grobu.
— Ona! znowu ona! — pomyślał młodzieniec z trwogą. — Biała Dyablica!
Piorun wstrząsnął ziemią i niebem. Lutnia umilkła. W chwili tej właśnie z pobliskiego klasztoru odezwała się sygnaturka, wzywająca na Anioł Pański.
Giovanni przeżegnał się. Dziewczyna wstała.
— Późno już — rzekła. — Widzisz te pochodnie. To Ludwik Sforza przybywa do mistrza Galcotto. Zapomniałam, że stryj ma dziś w jego obecności przemienić ołów w złoto.
Rozległ się tętent kopyt. Kilku jeźdźców okrążało kanał, zdążając do domku alchemika.
Pośrodku laboratoryum stał piec gliniany z mnóztwem przedziałów i drzwiczek, a na nim różnego kształtu i rozmaitej wielkości retorty.
Stół zarzucony był dystylatorami, moździerzami, wąskiemi flaszkami, tubami, pokręconymi, jak węże, olbrzymiemi butlami i malutkiemi słoikami. Sole i kwasy roztaczały woń ostrą.
Były tam przedmioty o nazwach dziwacznych, jak: mleko wilczycy, mosiężny Achilles, andradama, anagallis, raponticum. Kropla lwiej krwi błyszczała jak rubin i miała leczyć wszelkie choroby i nadawać wiekuistą młodość.
Alchemik był chudy, kościsty, malutki, ale rzeźki i niezmordowanej ruchliwości. Siedział właśnie przy stole, z głową opartą na ręku i przyglądał się jakiemuś płynowi, który zaczynał topić się na płomieniu spirytusowej lampki. Był to „olej Wenery,“ Oleum Veneris zielony i przejrzysty, jak szmaragd. Na stole leżała otwarta księga, dzieło arabskiego alchemika Dżakira Abdallaha.
Usłyszawszy głosy na schodach, Galeotto wstał, obejrzał się dokoła, żeby zobaczyć, czy wszystko w porządku, skinął na milczącego famulusa, dając mu znak, żeby podrzucił węgla do pieca i wyszedł naprzeciw swoich gości.
Kompania była wesoła po obfitej kolacyi, oblanej małmazyą. W świcie księcia znajdował się Leonard da Vinci i lekarz nadworny, Marliani, słynny ze swej uczoności.
Weszły damy, i cicha izdebka uczonego napełniła się gwarem, szelestem jedwabiów i śmiechem, do świegotu ptaków podobnym.
Jedna z dam, na wstępie, stłukła szklaną retortę.
Diana, jasnowłose, figlarne dziewczę, chwyciła naczynie z żywem srebrem i rozlała go na stół, a widząc metal rozbryzgujący się w krople, wołała uszczęśliwiona!
— Patrzcie! Patrzcie! signori. Co za cud! Srebro płynie!
I klaskała w ręce, uradowana.
— Czy to prawda, że zobaczymy dyabła? — pytała swego kochanka chytra Filiberta, żona starego konsula żup solnych. — Czy to nie grzech patrzeć na takie doświadczenia?
Filiberta była bardzo pobożna, mówiono o niej, że pozwala na wszystko swemu kochankowi, Hiszpanowi Meredes, tylko nie daje się całować w usta, bo sądzi, że przykazanie czystości zachowane jest, dopóki usta, które przysięgały na wiarę małżeńską przed ołtarzem, pozostają nietknięte.
Alchemik zbliżył się do Leonarda i szepnął mu na ucho:
— Wierzajcie, mistrzu, cenię odwiedziny takiego, jak wy człowieka.
Uścisnął mu rękę bardzo mocno. Leonard chciał odpowiedzieć.
— To tajemnica dla tłumu — przerwał mu starzec. — Ale my rozumiemy się bez słów.
Zwrócił się do swoich gości i rzekł:
— Za pozwoleniem mojego dostojnego protektora, miłościwego Księcia, oraz dam obecnych rozpocznę doświadczenie. Baczność, signori!
Aby usunąć wszelkie wątpliwości, pokazał kamienną retortę i prosił wszystkich, aby ją obejrzeli, i przekonali się, że niema oszukaństwa. Objaśniał, że czasem alchemicy ukrywają złoto w retortach o podwójnem dnie: dno zewnętrzne topi się pod wpływem ognia i ujawnia kosztowny metal.
Oglądano też ołów, węgiel, i wszystkie substancye, w których złoto mogło być ukryte. Alchemik pokrajał ołów na drobne kawałki i wrzucił je do retorty, a retortę postawił w piecu na rozżarzonych węglach. Famulus zadął w miechy; miał twarz tak bladą, że jedna z pań zemdlała, sądząc, że widzi trupa.
Galeotto rozmawiał z gośćmi, wzbudzał powszechną wesołość, nazywając alchemię castra meretrix — czystą kurtyzaną: miała mnóstwo wielbicieli, zdawała się dla wszystkich przystępną, a oszukiwała każdego i dotychczas nie poddała się niczyim pieszczotom.
Lekarz nadworny Marliani, słuchając, brwi marszczył i ocierał czoło z potu. Wreszcie nie wytrzymał i oznajmił:
— Ołów już kipi.
Galeotto rozwinął papier niebieski, zawierający proszek żółty, lśniący, jak szkło rozbite, z zapachem morskiej soli: był to nieoszacowany skarb alchemików, cudowny kamień filozoficzny, lapis philosophorum.
Końcem noża oddzielił malutką cząsteczkę, wielkości ziarnka pszenicy, wsypał ją do białego wosku, skręcił pigułkę i wrzucił ją w roztopiony ołów.
— Jaką moc przypisujecie tej miksturze? — spytał Marliani.
— Jedna cząstka na 2820 cząstek ołowiu wystarcza, aby wytworzyć złoto — objaśniał alchemik. — Mam nadzieję udoskonalić ten kamień, tak, że wystarczy jedna cząstka na miljon; wtedy dość będzie wsypać do beczki z wodą, tyle tego proszku, ile waży ziarno maku, zaczerpnąć łupinką od orzecha i podlać winną latorośl, aby mieć dojrzałe grona już w maju. Zamieniłbym morze w złoto, gdybym miał dosyć żywego srebra.
Marliani wzruszył ramionami; przechwałki alchemika doprowadzały go do wściekłości. Począł tłómaczyć, że przemiana ołowiu w złoto jest niemożliwa, opierał się na wywodach scholastycznych, i sylogizmach Arystotelesa.
— Poczekajcie, domine magister — przerwał mu Galeotto — przytoczę wam zaraz argument, którego nie zdołacie odeprzeć.
Na rozżarzone węgle wsypał szczyptę białego proszku. Laboratoryum napełniło się dymem, trysnęły płomienie zielonkawe.
Madonna Filiberta opowiadała potem, że z płomieni wyszedł dyabeł. Alchemik podniósł haczykiem przykrywę retorty: ołów syczał i kipiał. Galeotto przykrył znowu naczynie, miech zadmuchał. Gdy w dziesięć minut potem zanurzono w ołowiu żelazny trójkąt, spłynęły z niego żółte krople.
— Już gotowe — oświadczył alchemik.
— Rozstrzygnij mi ten syllogizm — dodał, zwracając się do Marlianiego.
— To niesłychane, to nieprawdopodobne, to sprzeciwia się wszelkim prawom natury! — bąkał doktór, oczom własnym nie wierząc.
Złoto było czyste. Wszyscy otaczali starca kołem i ściskali mu ręce.
Il Moro wziął go na bok.
— Czy będziesz mi służył uczciwie i rzetelnie? — pytał.
— Moje życie jest na usługi Waszej Miłości — odparł alchemik.
— Strzeż się, Galcotto, aby który z panujących...
— Niech Wasza Książęca Mości każe mnie powiesić, jak psa, jeżeli wyjawię komukolwiek tę tajemnicę.
Po chwili milczenia, dodał:
— Prosiłbym Waszą Miłość...
— Jakto? Już?
— To ostatni raz, Bóg mi świadkiem.
— Ile?
— Pięć tysięcy dukatów.
Książe namyślał się, targował i wreszcie utargował tysiąc dukatów.
Było już późno. Madonna Beatrycze niepokoiła się zapewne. Wyruszano z powrotem. Gospodarz, żegnając gości, ofiarował każdemu po kawałku nowego złota. Leonard pozostał w tyle.
Gdy goście wyszli z laboratoryum, Galeotto zbliżył się do artysty.
— Co sądzisz o mojem doświadczeniu? — zapytał.
— W pałeczkach było złoto, — odrzekł Leonard.
— W jakich pałeczkach?
— W tych któremi ołów mieszałeś.
— Toż oglądaliście je wszyscy.
— Nie, nie w tych.
— Więc w jakich?
— Nie uszło mojej uwagi. — Nie zaprzeczaj. Złoto było w wydrążonych pałeczkach, a gdy drewniana powłoka spaliła się, metal dostał się do retorty.
Starzec począł drżeć, jak w febrze, wyglądał na złodzieja, schwytanego na gorącym uczynku.
Leonard położył mu rękę na ramieniu.
— Nie bój się — rzekł — będę milczał.
Galeotto uchwycił rękę artysty i szepnął:
— Tak, to prawda, ale nic nie mów.
— Szkodzić ci nie chcę. Ale dlaczego to robisz?
— O! mistrzu Leonardzie — mówił starzec, a w oczach jego zabłysła nadzieja. — Przysięgam, że nie robię tego dla osobistej korzyści, tylko dla dobra księcia, dla tryumfu nauki, bo istotnie odkryłem ten kamień mędrców. A właściwie, nie mam go jeszcze, ale jestem na drodze do odkrycia. Dwie, trzy próby wystarczy do wzbogacenia ludzi tym wynalazkiem. Cóż byście wy robili na mojem miejscu? Czy odkrycie tak ważnej prawdy nie warte drobnego kłamstwa?
Leonard spojrzał na niego bacznie.
— A zatem wierzysz sam? — rzekł z mimowolnym uśmiechem.
— Czy ja wierzę? — zawołał starzec. — Gdyby sam Pan Bóg przestąpił moje progi i rzekł: „Galeotto, niema kamienia filozoficznego,“ odpowiedziałbym mu: „Panie, tak, jak prawdą jest, żeś mnie stworzył, tak ów kamień istnieje, i ja go odnajdę.“
Leonard nic już na to nie odrzekł i słuchał wywodów alchemika, który mu tłómaczył, że wiedza ludzka jest wszechpotężna i że niema dla niej rzeczy niepodobnych.
Wreszcie zapytał, czy Leonard widuje duchy żywiołów, a gdy mistrz zaprzeczył ze zdziwieniem, starzec przekładał mu, że salamandra ma ciało chropowate, pokryte plamkami; że nadpowietrzna sylfida jest niebieska; mówił o nimfach i undynach, żyjących w wodzie, o pigmejczykach i gnomach podziemnych, o duchach roślin, żyjących w kopalniach drogich kamieni.
— Śliczne są i bardzo dobre — upewniał ze szczerem przekonaniem.
— Czemuż duchy żywiołów nie ukazują się wszystkim, ale tylko wybrańcom? — pytał Leonard.
— Bo lubią prostotę i dziecięcą naiwność, a boją się ludzi rozpustników, uczonych, pijaków i obżartusów. Ukazują się tylko tam, gdzie niema złośliwości i podstępu.
Twarz alchemika powlokła się zadumą.
Leonard, słuchając tych bredni, nie czuł już oburzenia. Rozstali się w najlepszej zgodzie.
Podczas gdy alchemik wobec księcia, grona dam i dostojników próbował zmieniać ołów na złoto, w izbie pod laboratoryum Monna Sidonia warzyła wieczerzę. Kassandra patrzyła na nią i ogarniały ją smutne myśli: Zawsze to samo, dziś podobne do jutra i do wczoraj, swierszcz świszcze w kominie, mysz chrupie, łuczywo piszczy, skwarki swędzą. Codzień te same wymówki starej, te same wypominania dobrodziejstw.
— Monna Sidonia jest uboga. To nieprawda, że zakopała skrzynkę ze złotem. Siostrzenica i stryj żyją z jej łaski. Przygarnęła ich, bo ma serce litościwe, ale trzeba myśleć o przyszłości. Czemu donna Kassandra nie chce wychodzić za mąż za bogatego malarza? Prawda, że już niemłody, ale człowiek porządny, pracowity, ma młyn i sad oliwny. Sam Bóg zsyła Kassandrze takie szczęście. Czegóż chce więcej?
Monna Kassandra słuchała tych dowodzeń z gniewem tłumionym. Miała ochotę płakać, krzyczeć, bić starą wiedźmę. Ona tymczasem odstawiła garnek, wyjęła z niego rzepę, oblała ją sokiem winnym i jadła chciwie, a gdy się nasyciła, poczęła znowu zrzędzić i utyskiwać, aż wreszcie głowa zwisła jej na piersi.
Wtedy Kassandra wyjęła z zanadrza obraz Bachusa. Przyglądała się podobiznie, wyrytej na ametyście. Bożek z tyrsem w jednej ręce, a winnem gronem w drugiej, ukazywał jej się, jak żywy.
— Ciotka Sidonia — rzekła, budząc starą z jej słodkiej drzemki. — Dziś wieczorem festyn w Barco di Ferrare, w Biterne. Droga cioteczko, ja nawet tańczyć nie będę, rzucę okiem na zabawę i powrócimy do domu. Zrobię, co tylko zechcesz, postaram się, żeby wolarz ofiarował ci piękny podarek, ale pozwól mi polecieć do Biterne.
Stara spojrzała na nią i rozchmurzyła się odrazu, ukazując jedyny, żółty ząb w uśmiechu potwornym.
— Masz ochotę? wielką ochotę? — pytała. — Trudno cię w domu utrzymać, gdy noc nadchodzi. A więc pamiętaj, Kassandro, że ty bierzesz grzech na siebie. Mnie to nawet na myśl nie przyszło. Robię to dla ciebie, tylko dla ciebie.
Stara obeszła izbę dokoła, zamknęła drzwi, okiennice, zatkała wszystkie szpary, zgasiła ogień, rozpalając natomiast kawałek magicznego tłuszczu; potem z małej szkatułki żelaznej wyjęła garnuszek gliniany z pomadą o zapachu ostrym. Udawała, że jej nie pilno, ale ręce jej drżały, w oczach zapalały się żądze niezdrowe. Kassandra wysunęła na środek izby dwie niecki. Ukończywszy przygotowania, monna Sidonia rozebrała się do naga, postawiła garnuszek między nieckami, dosiadła trzona od miotły i poczęła sobie nacierać skórę pomadą, wyrobioną z trującej rzerzuchy, z selerów, rosnących na trzęsawiskach, z winnej macicy, z korzeni mandragory, z wytłoczyn makowych, z belladony, z krwi wężowej i tłuszczu niechrzczonych dzieci. Kassandra odwróciła się, aby nie widzieć potwornych kształtów wiedźmy. Uczuła nagle wstręt.
— Czemuż się nie rozbierasz? — gderała czarownica — nie chcę wzlatywać sama.
— Zaraz, tylko zgaśnie łuczywo. Wstydzę się.
— Cóż za skromność!
Zgasiła tłuszcz magiczny, przeżegnała się lewą ręką, żeby dyabłu pochlebić. Dziewczyna zdjęła odzież, uklękła w nieckach i nacierała się pomadą. Słychać było wśród ciemności głos starej, szepczącej zaklęcia:
— Emen Hetan, Emen Hetan, Polande, Baal, Bereth, Astaret, przybywajcie na pomoc. Agora, Agora, Patnika, a nuże! a nuże!
Kassandrze kręciło się w głowie, ale jednocześnie chwytały ją dreszcze rozkoszne. Wtem Sidonia krzyknęła:
— Hop! Hop! W górę!
Kassandra wyleciała przez komin. Dosiadała czarnego kozła o miękkiej wełnie i nieobrośniętych nogach.
— Hop! Hop! W górę — wołała za starą.
Potworna w swej nagości donna Sidonia leciała obok niej na miotle. Szybowały w przestworzach lotem tak szybkim, że powietrze świszczało im w ustach.
— Na północ! na północ! — wołała wiedźma, powodując swą miotłą, jak wyćwiczonym rumakiem.
— A nasz mechanik Leonard da Vinci nie potrafi zbudować maszyny do latania — pomyślała nagle Kassandra i ta myśl przejęła ją radością.
Nad jej głową płynął księżyc ogromny, a zdawał się tak bliski, że można go było palcem dotknąć. Dziewczyna chwyciła kozła za szyję i poczęła się spuszczać na dół.
— Powoli! Gdzie pędzisz? Karku nadkręcisz! — wołała stara, nie mogąc jej dogonić. Spuściły się już tak nisko, że widziały ziemię i drzewa. Nagle Kassandra wzniosła się znowu w górę. Płynęły nad Alpami. Chwyciła garść śniegu ze szczytów i rozsypywała go w powietrzu. Spadał kroplami, błyszczącemi w świetle księżyca, jak szafiry.
Wzlot był coraz szybszy. Co chwila spotykały towarzyszów podróży, to starego, siwego czarownika, jadącego w balii, to młodą wiedźmę, dosiadającą dzika, to małe dziewczątko na jaskółce.
— Zkąd dążycie, siostry? — wołała Sidonia.
— Z Hellady.
— Z wyspy Kandyi!
Inne głosy odpowiadały:
— Z Walencyi.
— Z Brognino.
— Z Salaguzzi.
— Z Benevente.
— Z Nursii.
— Dokąd dążycie?
— Do Biterny! Do Biterny!
— Wielki kozieł obchodzi gody w Biternie. Jedziemy na festyn! W górę! w górę!
Unosiły się w powietrzu, jak stado kruków.
Księżyc świecił blaskiem purpurowym. W oddali widać było krzyż na wiejskim kościołku. Czarownica, dosiadająca dzika, osunęła się na dzwonnicę, z wrzaskiem nieludzkim zerwała dzwon i rzuciła go w sadzawkę. Wpadł, jęcząc żałośnie. Mała dziewczynka, z radości klasnęła w dłonie.
Księżyc ukrywał się za chmurami. Po białej kredowej górze pełzały, biegły i czołgały się olbrzymie cienie. Był to korowód czarownic.
— Hop! Hop! Sabbat! Sabbat! Z prawej w lewo! z prawej w lewo!
U szczytu skały na tronie królował czarny kozieł. Przesuwały przed nim tysiącami tysięcy, wirowały, jak zgniłe liście, miotane jesienną wichurą. Fujarki, ze szkieletów, wydawały dźwięki ostre i straszne, wilk uderzał w bęben, obciągnięty skórą wisielca.
W olbrzymich kotłach warzyła się strawa ohydna.
Dokoła działy się rzeczy dziwne. Olbrzymia czarownica karmiła dwoje nowonarodzonych dyabląt, które ssały zawzięcie. Na łące z jaszczurkami i ropuchami pasły się dzieci, nie przyjmujące udziału w festynie.
— Chodź, Kassandro, chodź do koła! — zapraszała ją Sidonia.
— Zobaczy nas wolarz — śmiała się dziewczyna.
— Dyabli z wolarzem!
I weszły w koło, śmiejąc się i wrzeszcząc:
— Hop! Hop! Z prawej w lewo! Z prawej w lewo!
Jakieś wąsy, długie i mokre ukłuły Kassandrę w plecy; ktoś ją uszczypnął, a ktoś szepnął jej w ucho słowa bezecne. Nagle wszyscy stanęli, jak wryci. Z czarnego tronu, w którym zasiadał Niewidzialny, rozległ się głos, podobny do grzmotu.
— Poddani — wołał — daję siłę słabym, pokornym pychę, głupim wiedzę, nieszczęśliwym wesołość. Bierzcie!
Starzec z białą brodą, patryarcha czarowników, odprawiający czarną mszę, wygłosił uroczyście:
Credo in Deum patrem Luciferum, qui creavit caelum et terram, Et in filium ejus Belzebuth.
Po tych słowach zaległo milczenie, wśród którego, dał się znowu słyszeć ten sam głos, podobny do grzmotu.
— Przyprowadźcie mi moją oblubienicę, moją białą gołąbkę!
Arcykapłan zapytał:
— Jak na imię twojej oblubienicy, twojej białej gołąbce?
— Madonna Kassandra! Madonna Kassandra! — brzmiała odpowiedź. Usłyszawszy swoje imię, piękna czarownica struchlała, włosy stanęły jej dębem.
— Madonna Kassandra! Madonna Kassandra! — powtarzały wiedźmy.
Ukryła twarz w dłoniach i chciała uciekać, ale już zewsząd wyciągały się ręce kościste, chwytały ją i ciągnęły do tronu.
Dziewczyna spuściła oczy, aby nie widzieć potwora.
— Chodź! — zawołał.
Spuściła głowę, przemogła okropny wstręt, postąpiła naprzód i oczy podniosła. W chwili tej z kozła opadła skóra, jak z węża, i donnie Kassandrze ukazał się Dyonisos, bóg Olimpu, z uśmiechem na ustach, z tyrsem w jednem i winnem gronem w drugiem ręku. Do grona wspinała się pantera. Korowód czarownic zmienił się w orgię na cześć Bachusa, czarownice przekształciły się w menady, a dyabły — w satyry o koźlich nogach, na miejscu kredowej skały pojawiła się świątynia o marmurowych kolumnach.
Kassandra ujrzała w obłokach świetne grono bogów Hellady. Satyry i bachantki uderzały w bębny, wyciskały winne grona, sącząc je w złote puhary i tańczyły kołem, spiewając:
— Chwała, chwała Dyonisosowi! Bogowie zmartwychwstali. Chwała bogom Hellady!
Młody Bachus wyciągnął rękę do Kassandry i głosem potężnym zawołał:
— Chodź, chodź, oblubienico! czysta i biała gołąbko!
Kassandra padła mu w ramiona.
Kogut zapiał, z oddali doleciał głos kościelnego dzwonu, wzywającego wiernych na prymaryę. Zakotłowało się na górze, bachantki przemieniły się znowu w czarownice, fauny o koźlich nogach — w dyabły, a bóg Dyonisos w Nocnego kozła, we wstrętnego Hircus Nocturnus.
— Do domu! do domu!
— Ukradli mi dzika! — wrzeszczała stara wiedźma.
Księżyc już zachodził za chmury; w jego purpurowem świetle przesuwały wylęknione czarownice, podobne do nietoperzy.
— Hop! Hop! Uciekajmy! — wołały.
Hircus Nocturnus beknął przeraźliwie i zapadł w ziemię, w powietrzu uniosła się woń siarki.
Dzwon kościelny odzywał się coraz głośniej.
Kassandra ocuciła się, na podłodze, w domku przy Porta di Verceil. Była odurzona, głowa jej ciężyła, bolały ją nogi.
Dzwon klasztorny św. Radegundy brzmiał głośno i jękliwie, a jednocześnie słychać było dobijanie się do drzwi wchodowych. Kassandra nastawiła ucha i poznała głos swego narzeczonego wolarza z Abiategrasso.
— Otwierajcie! Monna Sidonio! Monna Kassandro! — wołał. — Czyście pogłuchły? Zimno, zmokłem, jak pies. Otwierajcie prędzej!
Dziewczyna wstała z wielkim wysiłkiem, zbliżyła się do okiennicy, wyjęła z niej kłaki, któremi stara zatkała szpary. Do izby przeniknęło blade światło; naga wiedźma spała na ziemi snem kamiennym, przy wywróconych nieckach.
Kassandra wyjrzała przez szparę.
Ranek był dżdżysty, przed domkiem stał wolarz, za nim osieł, zaprzężony do wózka, z którego rozlegało się beczenie cielęcia. Wolarz dobijał się coraz zawzięciej.
Jedno z okien laboratoryum otworzyło się nagle, wyjrzał przez nie stary alchemik.
— Cóż to za hałasy? — krzyknął. — Czyś oszalał! Toż ludzie spią w najlepsze. Wynoś się ztąd!
— Mistrzu Galeotto, mam ważny interes do waszej bratanki, a wam przywożę tę cieliczkę w prezencie.
— Wynoś się do dyabła z twoją cieliczką — wrzasnął Galeotto, zamykając okienniczkę.
— Zaczyna się znowu to nudne życie, — myślała Kassandra, układając się do snu, spuściła powieki i zdało jej się, że widzi nocnego kozła, przedzierzgniętego w Dyonisosa i zmartwychwstanie bogów.
— Był-li to sen czy jawa? Zapewne sen. Po dniu następują ciemności, po szczęściu przychodzi żal za jego utratą.
— Otwierajcie! Otwierajcie! — wrzasnął wolarz głosem już ochrypłym.
Deszcz spływał z rynny, cielę beczało, dzwony klasztorne wzywały do modlitwy.