Zmartwychwstanie Bogów/Księga I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Zmartwychwstanie Bogów
Podtytuł Leonard da Vinci
Data wyd. 1902
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
Biała djablica.
(1494)

W pobliżu kościoła San Michele, we Florencyi wznosiły się składy sukna korporacyi farbiarzy, należącej do wielkiego stowarzyszenia Gallimala. W jednym z takich składów królował bogaty kupiec florentyński Cypryan Bonnacorsi, jeden z dwudziestu tak zwanych „konsulów,“ tworzących potężne stowarzyszenie kupieckie Gallimala.
W chłodny dzień marcowy starzec owinięty w szubę siedział nad olbrzymiemi księgami rachunkowemi i sprawdzał kolumny cyfr. Podczas, gdy się tem zajmował drzwi, uchyliły się i stanął przed nim stary wieśniak, któremu wydzierżawiał ziemie uprawne i winnice swojej willi San Gervasio w dolinie Mugnone.
Grillo trzymał w ręku duży koszyk pełen jaj, do paska miał uwiązane łapkami dwa żywe koguty.
— Przyniosłem wielkanocny upominek dla Waszej Miłości — rzekł Grillo, mrugając chytremi oczkami.
— Jakże tam? — pytał Bonnacorsi — Czy zebrałeś już parobków? Czy będzie można zacząć w dniu oznaczonym?
Grillo, westchnął głęboko i namyślał się.
— Wszystko już gotowe i robotnika nie brak — ale możeby lepiej nie szukać, — odparł.
— Sam przecie mówiłeś, że niema czasu do stracenia: kto inny może wpaść na ten sam pomysł.
— To prawda, ale boję się. Teraz post, wielki tydzień, a nasza sprawa nieczysta.
— Ja biorę grzech na swoje sumienie. Ale czy co znajdziemy?
— Naturalnie. Znam dobrze to miejsce. I nasi ojcowie znali pagórek za młynem. Niedawno, kopiąc glinę, robotnicy wydobyli djabła.
— Jakiego djabła?
— Miedzianego, miał koźle rogi, kopyta i dziwny pysk — taki jak gdyby się śmiał, albo skakał na jednej nodze i klaskał w palce; był pokryty pleśnią ze starości.
— I cóż z nim zrobili?
— Odleli z niego dzwon do nowej kaplicy archanioła Michała.
Cypryan oburzył się.
— Czemuż nie dałeś mi znać? — zawołał.
— Byliście wtedy w Siennie.
— Mogłeś do mnie napisać. Przysłałbym kogo, przyjechałbym sam, dałbym, ile zażądają, byłbym odlał dziesięć dzwonów. Osły! Topić na dzwon tańczącego Fauna, który był może dziełem Skopasa.
— To prawda, że głupi, ale nie gniewajcie się, panie. Zostali ukarani: od czasu jak zawieszono dzwon — było to dwa lata temu — robaki jedzą kartofle i wiśnie, a śliwki wcale nie rodzą. Zresztą dzwon nie ma ładnego głosu, nie przemawia do serca. Bo kto słyszał robić dzwon z djabła?... A ta ręka marmurowa, co to ją znaleźli w roku zeszłym na pagórku za młynem. I ona nam przyniosła nieszczęście.
— Powiedz mi Grillo, jakieście ją znaleźli?.
— Było to na jesieni w wilię świętego Marcina, przed samą wieczerzą. Zaledwie gospodyni postawiła misę na stole, aż tu wpada parobek Zacheo i woła:
— Panie! Panie!
— Co się stało? — pytam.
— Coś strasznego dzieje się na polu: trup wychodzi z garnka. Nie wierzycie? Pójdźcie zobaczyć.
„Wzięliśmy latarnie. Było już zupełnie ciemno. Księżyc wychodził z po za lasu. Widzimy duży garnek. Opodal ziemia była skopana i wysuwało się coś białego. Patrzę. Ręka z cieniutkiemi paluszkami, jak u miejskiej panny. Nachylam się. Ręka na mnie kiwa. Wtedy ja w krzyk i w nogi.
„Ale monna Bonda, nasza babka, trochę czarownica, mówi nam:
— „Czego się boicie, głupcy, toż ta ręka ani żywa ani martwa, tylko kamienna.
„Chwyta ją, wyciąga z ziemi, jak marchew. Ręka była złamana przy kostce.
— „Babko — wołam — nie ruszajcie. Zakopmy ją prędko, bo nam nieszczęście przyniesie.
— „Nie — mówi babka — trzeba naprzód zanieść ją do księdza, żeby odmówił egzorcyzmy.
„Stara mnie oszukała. Nie zaniosła ręki do księdza, ale schowała ją za piec między gałgany, pomady, zioła i rozmaite graty. Gniewałem się, prosiłem, żeby oddała, a ona — nie i nie.
„Od tego czasu leczy choroby. Jak kogo ząb boli — dotyka mu policzek tą ręką i puchlina schodzi. Jak krowa nie chce dawać mleka, smaruje jej wymiona, i mleko płynie odrazu.
„Po całej okolicy rozeszła się wieść o tych czarach. Stara zebrała dużo pieniędzy. Ale źle się to skończyło. Proboszcz, ojciec Faustyn, nie dawał mi spokoju, nawet z ambony wymyślał mi, przezywając „synem djabelskim“, groził, że poskarży się na mnie biskupowi, a łobuzy biegały za mną i wołały:
— „Grillo, Grillo, czarownik i jego babka czarownica; oboje sprzedali duszę djabłu!
„Ta przeklęta ręka śniła mi się w nocy. To mnie głaskała, to mnie dusiła.
— „Dość tego — pomyślałem wreszcie. I kiedyś, wstałem skoro świt — babka wyszła na pole po zioła, bo trzeba je zbierać, póki z nich rosa nie opadnie — otóż skorzystałem, że jej niema, wyłamałem zamek w jej kufrze, wziąłem rękę i przyniosłem ją wam, panie. Tandeciarz Loffo dawał mi za nią dziesięć soldów — wyście mi dali tylko ośm. Ale dla waszej miłości oddałbym nietylko dwa soldy, ale i życie. Niech Bóg zsyła wszelkie błogosławieństwa na was i na Madonnę Angelikę i na wasze dzieci i wnuki.
— Tak, z twoich słów widzę, że znajdziemy ciekawe rzeczy pod górą.
— Znajdziemy, z pewnością, ale niechże wasza miłość i o mnie pamięta. Szepnijcie słówko sędziemu o ten szmat ziemi... Młynarz chce go sobie przywłaszczyć. Darowałem już sędziemu cielaka. Ale młynarz dał mu jałówkę. Chytrzejszy odemnie. Sędzia przyzna mu słuszność. Nie opuszczajcież mnie, panie... Toż ja dla was gubię duszę. Dla rodzonej matki nie brałbym takiego grzechu na sumienie.
— Bądź spokojny, Grillo, sędzia jest moim przyjacielem. Idź do kuchni. Ugoszczą cię tam, jak należy. Dziś w nocy wyruszymy do San Gervaso.
Chłop wyszedł, kłaniając się nizko. Cypriano zamknął się w swojej pracowni, do której nikt nie miał wstępu.
Ta pracownia była istnem muzeum: marmurowe i bronzowe posążki zdobiły jej ściany; na deskach, obciągniętych aksamitem, leżały stare monety i medale; duże skrzynie pełne były odłamków rzeźbionego marmuru.
Kupiec sprowadzał starożytności z Aten, z Smyrny, z Halikarnasu, z Rhodes, z Cypru, z Egiptu, z Azyi Mniejszej. Prowadził handel, ale kochał się w sztuce.

II.

W głębi składu, zarzuconego towarami po sam sufit, i oświetlonego lampką, płonącą przed obrazem Madonny, siedziało trzech młodzieńców: Doffo, Antonio i Giovanni.
Doffo, subjekt imci pana Bonaccorsi, chłopak rudy, brzydki, ale wesoły i dobroduszny, zapisywał do ksiąg ilość odmierzonego sukna. Antonio da Vinci, młodzieniec o twarzy starca, oczach zamglonych jak u ryby i rzadkiej czuprynie, mierzył zręcznie materyały. Trzeci, Giovanni Beltraffio, przybyły z Medyolanu, miał lat dziewiętnaście, był bardzo nieśmiały, patrzył na świat oczyma siwemi, niewinnemi, jak u dziecka. W chwili tej siedział na postawie sukna z nogami, założonemi pod siebie.
— Do czego doszliśmy — szeptał Antonio głosem przyciszonym, — odgrzebują pogańskie bogi! — Wełna brunatna szkocka: trzydzieści dwa łokcie, ośm cali — mówił głośno, zwracając się do Doffa, który zapisywał cyfry w księdze rachunkowej.
Po zwinięciu sztuki, Antonio odrzucił ją zręcznie, podniósł palec w górę i naśladując Ojca Girolamo Savanarolę, zawołał:
Gladius Dei super terram cito et velociter! Święty Jan miał widzenie prorocze w Patmos: anioł uchwycił szatana, zamienionego w smoka, okuł go w kajdany na lat tysiąc i wtrącił w przepaść. Potem zamknął i opieczętował przepaść, aby szatan nie mógł kusić ludzi przed upływem lat tysiąca. Dziś Szatan został wypuszczony z więzienia, tysiąc lat ubiegło, bogowie, poprzednicy i sługi Antychrysta wychodzą z ziemi, kruszą pieczęcie Anioła, aby lud z drogi cnoty sprowadzić. Biada stworzeniom żyjącym, na ziemi i w morzu!.. Wełna żółta gładka, brabancka: 17 łokci, 9 cali.
— A zatem sądzisz, — pytał lękliwie Giovanni, — że te wszystkie oznaki zapowiadają?..
— O tak, nic innego. Czuwajcie. Zbliża się chwila. A teraz odgrzebują nietylko starych bogów, ale jeszcze tworzą nowe bóstwa, na wzór starożytnych. Rzeźbiarze i malarze służą Molochowi, to jest djabłu. Z kościoła Bożego uczyniono przytułek szatana. Pod postacią świętych i męczenników, obrazy przedstawiają fałszywe bogi, ku czci ludzkiej: miejsce św. Jana Chrzciciela zajął Bachus, miejsce Matki Najświętszej — Wenus grzesznica i kusicielka. Należałoby palić takie obrazy i popioły z nich na cztery wiatry rozpraszać.
Z zamglonych oczu subjekta — fanatyka padały błyskawice gniewu. Giovanni przeczyć mu nie śmiał.
— Antonio — rzekł wreszcie, po długiem pasowaniu się ze sobą — słyszałem, że twój krewniak Leonard da Vinci przyjmuje uczniów do swej pracowni. Oddawna już mam wielką ochotę.
— Jeżeli chcesz zgubić duszę, idź do Leonarda — przerwał mu Antonio.
— Jakto? Dlaczego?
— Choć jest moim krewniakiem, choć starszy odemnie, o lat dwadzieścia, ostrzegam cię, bo Pismo św. powiada: „Po pierwszej i drugiej przestrodze, odwróć oblicze od heretyka“. Leonard jest heretykiem i niedowiarkiem. Trawi go pycha szatańska. Zdaje mu się, że przy pomocy matematyki i czarnej magii, odsłonił tajemnice natury.
Antonio podniósł oczy ku niebu, i przytoczył słowa z ostatniego kazania Savanaroli:
„Mądrość tego świata jest szaleństwem wobec Boga. Biada mędrcom: wszyscy pójdą do przybytku Szatana! Tutti vanno al casa del diavolo.
— Czy słyszałeś Antonio, — spytał znowu Giovanni, jeszcze trwożliwiej — czyś słyszał, że imci Leonard bawi teraz we Florencyi? Przybył z Medyolanu.
— Po co?
— Książe przysłał go tu dla zakupienia obrazów po nieboszczyku Wawrzyńcu Wspaniałym.
— A niech sobie przyjeżdża. Co mnie to obchodzi! — przerwał Antonio, odwracając się plecami i zaczął odmierzać sztukę zielonego sukna.
Dzwony kościoła wzywały na nieszpory. Doffo przeciągnął się leniwie i zamknął księgę. Dzień pracy dobiegł kresu.
Giovanni wyszedł. Pośród mokrych dachów przezierało niebo zamglone. Powietrze było ciche i ciepłe. Nagle z otwartego okienka sąsiedniej uliczki doleciały słowa pieśni:

O vaghe montanine pastorelle!..

Głos był dźwięczny młody. Po wtórującym mu miarowym szmerze, Giovanni domyślił się, że to prządka śpiewa przy kądzieli.
Stanął i słuchał — teraz dopiero przypomniał sobie, że to wiosna i uczuł silniejsze tętno serca. Zrobiło mu się rzewnie, stał długo, z oczyma wzniesionemi ku oknu a w uszach brzmiały mu wciąż słowa pieśni.
Wreszcie westchnął i wszedł do domu konsula Gallimali. W wielkiej izbie, służącej za bibliotekę, siedział pochylony nad księgą Giorgio Merula, kronikarz dworu medyolańskiego.


III.

Merula przybył do Florencyi z rozkazu swego pana, dla nabycia kosztownych dzieł z biblioteki Wawrzyńca Medyceusza. — Jak zwykle, zamieszkał w domu swego przyjaciela Cypriana Bonnacorsi, wielkiego miłośnika starożytności.
Uczony historyk poznał przypadkowo Giovanna Beltraffio w oberży na gościńcu medyolańskim i pod pozorem, że on, Merula, potrzebuje kopisty a Giovanni ma piękne i czytelne pismo, przyprowadził go ze sobą do Cypriana.
W chwili gdy Giovanni wszedł do pokoju, Merula był zajęty przeglądaniem zbutwiałego rękopisu, przypominającego stary psałterz.
— Dobry wieczór, braciszku zakonny — powitał go starzec, nazywając tak Giovanna z powodu jego skromności. — Tęskniłem już za tobą. Myślałem: gdzie też on siedzi tak długo? Czy się zakochał? Nie brak ładnych dziewcząt we Florencyi. A miłość — nie grzech. I ja czasu nie tracę. Chcesz, pokażę ci, co znalazłem? Albo nie. Gotów byś jeszcze wypaplać. Kupiłem to u żyda, tandeciarza, za pół darmo. No, pokażę ci, ale pamiętaj, nie mów nikomu... Zbliż się do światła.
Wskazywał mu palcem kartę pokrytą pismem długiem, spiczastem; były to psalmy, modlitwy, a na marginesach nuty do śpiewu, wyrysowane niezręcznie.
Otworzył księgę w innem miejscu. Podsunął ją pod światło. Tam, gdzie Merula wyskrobał pismo nożykiem — były drugie litery, a właściwie jakby cienie liter — blade, zatarte.
— No i cóż? Widzisz! Widzisz! — rzekł uroczyście.
— Co to znaczy? Zkąd to pochodzi? — pytał Giovanni.
— Sam jeszcze nie wiem. Przypuszczam, że to szczątki starej antologii. Są to może skarby heleńskiej muzy, jeszcze nie znane światu. I pomyśleć, że gdyby nie ja, pozostałyby zatarte.
Merula był pewien, że jakiś mnich kopista z wieków średnich, pragnąc spożytkować ten cenny pargamin, zeskrobał litery pogańskie i pisał na nich psalmy.
Promień słońca, przeciskając się przez chmury, wcisnął się do pokoju i rozświecił go blaskiem różowym; przy tem świetle zatarte litery występowały wyraźniej.
— Patrz! patrz! umarli zmartwychpowstają — szepnął Merula z zachwytem. — Zdaje mi się, że to hymn do bogów Olimpii. Można odczytać wyraźnie pierwszą zwrotkę.
I tłomaczył z greckiego:

„Chwała niech będzie Bachusowi, uwieńczonemu liściem winnym.
I Chwała tobie, Febusie, boski i groźny łuczniku,
Potężny zabójco synów Nioby.“

— A oto hymn do Wenery — tej, która cię takim strachem przejmuje, mały braciszku zakonny:

„Chwała tobie, matko Afrodyto złotonoga.
Radości bogów i ludzi.“

Wiersz urywał się, pokryty kościelnym tekstem.
Promień światła zagasł, w pokoju kładły się cienie. Merula wyjął kryształowy flakon, i częstował młodzieńca.
— Wypij za moje zdrowie — prosił.
Giovanni odmówił.
— No, to ja wypiję za twoje. Dlaczegoś taki smutny? Co ci jest dzisiaj, braciszku? Tak wyglądasz, jak gdybyś chciał się utopić. A może Antonio znowu przepowiedniami cię spłoszył? Przyznaj się, rozmawiałeś z Antoniem?
— Tak.
— O czem?
— O Antychryście i mistrzu Leonardo da Vinci.
— Tak, tak, marzysz tylko o Leonardzie. Rzucił na ciebie czary. Słuchaj, dziecko, otrząśnij się z tych uroków. Zostań przy mnie. Ja cię nauczę łaciny, zostaniesz juryskonsultą, mówcą albo nadwornym poetą. Będziesz bogaty, sławny. Co warte malarstwo? Już Seneka nazywał je „rzemiosłem, niegodnem człowieka wolnego.“ Spojrzyj na malarzów — każdy z nich gbur i nieuk.
— Słyszałem, że imć Leonard da Vinci jest wielkim uczonym.
— Uczonym? Wątpię. Nie umie nawet czytać po łacinie. To mi dopiero uczony!
— Powiadają — ciągnął dalej Beltraffio, nie dając się stropić — powiadają, że wynalazł maszyny przedziwne i że jego spostrzeżenia nad przyrodą...
— Maszyny! Spostrzeżenia! Przyglądać się ptakom i na ich obraz tworzyć latawce, wpatrywać się w rośliny — to dziecinna igraszka.
Starzec położył rękę na ramieniu chłopca i rzekł poważnie:
— Słuchaj, Giovanni, i zapamiętaj sobie moje słowa: Mistrzami dla nas powinni być Grecy, Rzymianie. Oni dokonali wszystkiego, co tylko człowiek, zdziałać potrafi. Nam zostaje — naśladownictwo, albowiem uczeń nie może swego mistrza prześcignąć.
Napił się wina, spojrzał na młodzieńca i twarz mu się rozjaśniła.
— O! młodości! młodości! Patrzę na ciebie, i zazdroszczę. Nie pijesz wina, boisz się kobiet, jesteś milczący, pokorny, ale masz djabła w sobie.
— Możeby rozpalić w kominie. Noc za pasem.
— Jeszcze chwilkę, lubię gwarzyć o zmroku, lubię wspominać młodość.
Rozwiązywał mu się język. Wino działało.
— Słuchaj — mówił — starożytni, to byli tytani, to byli panowie świata. Dziś ród ludzki zmalał. Weźmy naprzykład naszego księcia medyolańskiego, Ludovica il Morę. Jestem u niego na żołdzie, piszę jego historyę, porównywam do Pompejusza i Cezara tego tchórzliwego zająca, tego dorobkowicza; ale w duszy, Giovanni, ale w głębi duszy...
Stary dworak obejrzał się trwożnie i nachylając się nad młodzieńcem, szepnął mu na ucho:
— Poczucie wolności nie zagasło i nigdy nie zgaśnie w sercu Meruli. Tylko nie powtarzaj tego nikomu. Dożyliśmy ciężkich czasów. Wstyd patrzeć na dzisiejszych ludzi. Śmieją zadzierać głowy do góry i porównywać się do mężów starożytnych.
Umikł, zwiesił głowę na piersi, dwie grube łzy toczyły się po zwiędłych policzkach.
Służący wniósł światło i zamknął okiennice.
Tej nocy Beltraffio nie mógł usnąć, myślał wciąż o Leonardo da Vinci.

IV.

Giovanni przybył z Medyolanu do Florencyi wysłany po farby przez swego wuja Oswalda Ingrim, słynnego szklarza — magister a vitriatis. Oswald malował szyby w zakrystyi medyolańskiej katedry.
Giovanni był sierotą, synem nieprawym Oswaldowego brata, kamieniarza Reinholda Ingrim, z Gracu; nazwisko Beltroffio otrzymał po matce, rodem z Lombardyi. Wedle słów stryja, ta kobieta pociągnęła Reinholda w przepaść ruiny.
Młodzieniec rósł samotnie w domu srogiego stryja a wzrastał wśród opowiadań o szatanach, czarownicach, wśród legend o Białej Djablicy z twarzą kobiety.
Gdy Giovanni, będąc malutkim, płakał po nocach, Oswald straszył go tym potworem. Dziecko uciszało się odrazu i chowało głowę w poduszki, ale mimo woli było zaciekawione i pragnęło ujrzeć Białą Djablicę.
Stryj oddał chłopca na naukę do Fra Bonedetto, mnicha, trudniącego się malowaniem psałterzy. Byłto staruszek świętobliwy i dobroduszny. Przed rozpoczęciem każdej pracy, pościł i czuwał, wzywał pomocy Chrystusa, Najświętszej Panny i św. Łukasza Ewangelisty, pierwszego, chrześcijańskiego malarza. Ilekroć miał odtwarzać Ukrzyżowanie, zalewał się łzami.
Giovanni kochał mnicha i uważał go dawniej za największego mistrza. Ale od pewnego czasu tracił wiarę w staruszka, albowiem ten, po wykładzie jedynej, znanej sobie reguły anatomicznej, że: „długość ciała mężczyzny wyrównywa ośmiu długościom i dwom trzecim twarzy“ — dodawał z pogardą: „Ciałem kobiety, zajmować się, nie warto — niema ono żadnych proporcyj.“
Wierzył w ten pewnik równie głęboko, jak i w to, że ryby i wszystkie zwierzęta pozbawione rozumu, są ciemniejsze u góry, a jaśniejsze u dołu i że mężczyzna ma o jedno żebro mniej od kobiety, albowiem Bóg wyjął Ewę z żebra Adamowego.
Wątpliwości zakradały się już oddawna do serca Giovanna. Ogarniał go „szatan świeckiej mądrości.“ — A gdy krótko przed wyruszeniem do Florencyi młody uczeń Fra Benedetta miał sposobność ujrzeć kilka rysunków Leonarda da Vinci, zwątpienie wzrosło w nim tak dalece, że nie mógł już z niem walczyć.
Owej nocy, leżąc obok mistrza Meruli, zastanawiał się głęboko, i starał się dociec prawdę, ale myśli plątały mu się coraz bardziej, wreszcie zaczął się modlić w te słowa:
„O Boże! nie opuszczaj mnie, dopomóż! Jeżeli imć Leonard jest niedowiarkiem, jeżeli jego nauka jest grzeszną, spraw, żebym nie myślał o nim i zapomniał o jego rysunkach! Nie wódź mnie na pokuszenie, bo nie chcę w grzech popadać. Ale jeśli można Cię chwalić szlachetną sztuką malarską, jeżeli można, bez grzechu, nauczyć się tego wszystkiego, czego nie umie Fra Benedetto, a więc anatomii, perspektywy, zasad światła i cienia, to w takim razie, o Boże, daj mi silną i niewzruszoną wolę, oświeć moją duszę, aby się pozbyła wątpliwości, spraw, żeby imć Leonard przyjął mnie do swojej pracowni i żeby Fra Benedetto — on taki dobry — przebaczył i zrozumiał, że nie zawiniłem wobec Ciebie, o Boże!
Po tej modlitwie Giovanni doznał ulgi i mógł zasnąć spokojnie. Nazajutrz rano imć Giorgio obudził go wcześnie i zaproponował, że go weźmie ze sobą do San-Gervasio i pokaże mu wykopaliska. Giovanni spieszył się bardzo, bo mu powiedziano, że Leonard da Vinci przyjmie udział w tych poszukiwaniach.

V.

Deszcz ustał. Wiatr północny rozproszył chmury. Gwiazdy błyszczały na niebie, jak lampki przed obrazem świętych.
Smolne łuczywa płonęły jasno, rzucając iskry dokoła. Droga biegła doliną wzdłuż potoku Mugnone. Przebywszy kilka nędznych wiosek, doszli niebawem do wzgórza, na którem młyn się wznosił.
Czekali już tam wyrobnicy z motykami, Grillo wskazał miejsce. Imć Cypryan kazał kopać. Motyki zanurzyły się we wnętrzu ziemi. Nagle nietoperz musnął policzek Beltroffia. Chłopak drgnął.
— Nie bój się, braciszku — uspakajał go Merula — nie odgrzebiemy djabła.
Łopata stuknęła o jakiś twardy przedmiot.
— Zapewne kości — rzekł ogrodnik Strocco. — Cmentarz dochodził dawniej aż tutaj.
Od strony San Gervasio dolatywało psów szczekanie.
— Zbezcześcili grób — myślał Giovanni. — Trzeba ztąd uciekać. Nie chcę maczać palców w świętokradztwie.
Nagle z głębi dołu, w którym stał Grillo, rozległy się rozpaczliwe okrzyki.
— Ratujcie! Trzymajcie! Zapadam!
Nic nie było widać wśród ciemności, bo latarka Grilla zgasła. Słychać było tylko jego sapanie i szamotanie się w dole. Dopiero po chwili, w świetle nowych latarni, ujrzano belki, — zasypane ziemią, podobne do sklepień lochów podziemnych. Zapadły się one pod ciężarem Grilla.
Dwóch robotników, młodych i silnych, wsunęło się ostrożnie w otwór, aby wydobyć czynszownika.
Nagle doleciał okrzyk radosny:
— Bałwan! Bałwan! Śliczny bałwan! — wołał Grillo.
— Po cóż tak krzyczeć! — upominał go przezornie Strocco — to może szkielet osła.
— Nie, nie, bałwan, tylko ma rękę odtrąconą. Ale nogi, twarz, piersi, wszystko całe! — wołał Grillo uszczęśliwiony.
Giovanni przypadł do ziemi i zaglądał w otwór.
Gdy usunięto sklepienie, imć Cyprian kazał wszystkim odejść i nachylił się nad wykopanym dołem.
Giovanni wsunął także głowę i pomiędzy ceglanemi ścianami ujrzał ciało białe i nagie — wydawało się, różowe i ciepłe w migającem świetle pochodni.
— Wenus! — szepnął Giorgio z zachwytem — Wenus Praksytelesa! No, winszuję imć Cyprianie. Gdyby ci dano księstwo Medyolańskie i Genuę w dodatku, nie byłbyś szczęśliwszym!
Bogini wychodziła powoli, unoszona przez grabarzy; z tym samym uśmiechem pogodnym, jak niegdyś, z morskiej piany, dziś wyłaniała się z podziemnych czeluści, z grobu, w którym kilkanaście wieków przebyła.
Merula powitał ją wierszem:

„Chwała Ci, Matko Afrodyto, złotonoga,
Radości bogów i ludzi!“

Wszystkie gwiazdy już pogasły, oprócz jednej — Wenery, świecącej, jak brylant na wschodzie w blasku jutrzenki. A bogini zdawała się podnosić głowę i na jej powitanie z grobu wychodzić.
Giovanni spojrzał w jej cudną twarz i szepnął:
— Biała Djablica!
Zerwał się i chciał biedz, ale ciekawość przemogła obawę. Gdyby w tej chwili powiedziano mu, że popełnia grzech śmiertelny, za który zostanie potępiony na wieki, nie miałby siły oderwać oczu od cudnego ciała bogini.
Nawet w czasach, gdy Afrodyta była wszechwładną panią świata, nikt nie wpatrywał się w nią z tak drżącym i pokornym zachwytem.

VI.

Rozbrzmiały dzwony w kościołku miejskim w San Gervasio. Wszyscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Głos spiżu odzywał się w ciszy porannej, jak skarga lub okrzyk oburzenia.
— Chryste, zmiłuj się nademną! — zawołał Grillo, chwytając się za głowę. — Widzicie ten tłum, na gościńcu. Oni nas dostrzegli. Wymachują rękoma. Zaraz tu nadbiegną. Nasz proboszcz, Ojciec Faustyn! Jestem zgubiony, zgubiony!
W istocie z pagórka spuszczało się kilku jeźdźców. — Nie były to owieczki proboszcza, lecz osoby zaproszone, które przybywały, aby się przyjrzeć wykopaliskom.
Beltraffio, pomimo zachwytu dla bogini, zwrócił uwagę na twarz jednego męża z orszaku. Nieznajomy zeskoczył z konia i oglądał posąg ciekawie, ale spokojnie.
— Wiecie, co mi na myśl przychodzi — rzekł Cypriano po chwili namysłu — moja willa jest opodal; drzwi okute, wytrzymają najsilniejszy atak. Wenus będzie bezpieczna pod ich osłoną.
— Prawda! — zawołał Grillo uszczęśliwiony. — No, bracia, dalejże — podnieście ją w górę!
Wydobyto posąg szczęśliwie. Zaledwie robotnicy przestąpili próg domu, na szczycie wzgórza, za młynem zarysowała się groźna postać Ojca Faustyna, z rękoma wzniesionemi ku niebu.
Cały parter willi był niezamieszkały. Olbrzymia sala sklepiona służyła za skład narzędzi rolniczych. W rogu był stos słomy. Na tej skromnej, wiejskiej podściółce, złożono grecką boginię.
Tymczasem rozległy się okrzyki; szturmowano do drzwi pięściami.
— Otwierajcie! — wołał Ojciec Faustyn. — Zaklinam was w imię Boga. Otwierajcie i pozwólcie nam zabrać bałwan, któryście wygrzebali w starym cmentarzu.
Cyprian Bonnacorsi postanowił użyć wojennego fortelu i głosem spokojnym, dobitnym zawołał:
— Strzeżcie się! Wezwałem komendanta gwardyi z Florencyi. Za dwie godziny przybędzie tu oddział konnicy. Nikt nie przekroczy tego progu bezkarnie.
— Wybijcie drzwi! — komenderował proboszcz — Nie bójcie się! Bóg z nami!
Porwał siekierę z rąk starca o twarzy łagodnej i smutnej i uderzał z całej siły.
Ale tłum nie poszedł za jego przykładem. Wielu już uciekało, w obawie gwardyi miejskiej.
— Każdy może kopać na swoim gruncie — mówili jedni.
— Gwardya za pasem! — szeptali drudzy.
Tymczasem Giovanni wpatrywał się wciąż w marmurowe kształty bogini.
Przez okno wpadł promień słońca i z lubością rozgrzewał jej cudne ciało, tak długo pozbawione światła dziennego.
I znowu Giovanni spojrzał na przybysza.
Ukląkł on przy Wenerze, wyjął z kieszeni kompas, goniometr i z wyrazem ciekawości w oczach jasnych, chłodnych, mierzył części owego cudnego ciała.
— Co on robi? Kto to taki? — myślał Giovanni, patrząc, na nieznajomego ze zdziwieniem.
Zbiegowisko wieśniaków przed domem rozproszyło się.
— Zdrajcy! — wołał proboszcz. — Boicie się policyantów a nie boicie się Antychrysta. Więc to tak! Opuszczacie waszego pasterza. Bóg was ukarze. A ja przeklinam was i wasze dzieci, i wnuki, i wasze trzody, i cały wasz dobytek! Nie jestem już waszym proboszczem, ani pasterzem dusz waszych.
Wśród ciszy, zalegającej salę, Merula podszedł do nieznajomego i rzekł:
— Szukacie proporcyi. Dla was piękno płynie z matematycznych wymiarów, ja odczuwam je — sercem.
Tamten spojrzał na starca tak, jak gdyby słów nie słyszał. To rozszerzał, to zwężał kompas, kreśląc jakieś figury na papierze. Następnie przyłożył goniometr do cudnych ust Afrodyty. Obliczył stopnie i zapisał je w notatniku.
— Panie — szepnął Giovanni na ucho starca — panie, jak się ten człowiek nazywa?
— Jakto! nie poznałeś go? — rzekł odwracając się Merula. — Toż to twój ukochany. To mistrz Leonard da Vinci.
Przedstawił Giovanna malarzowi.

VII.

Wracali do Florencyi. Leonardo jechał noga, za nogą. Beltraffio szedł pieszo. We wsiach i na gościńcach panowała cisza taka, jaka może zalegać jedynie o świcie na zaraniu wiosny.
— Więc to on — myślał Giovanni, nie wierząc oczom, że oglądają wielkiego Leonarda we własnej osobie.
Mistrz miał wówczas lat czterdzieści. Gdy milczał, jego małe, przenikliwe źrenice, w oprawie złotych rzęs, nabierały ostrości i połysku stali; gdy przemówił, malowała się w nich dobroć. Miał długą jasną brodę, włosy kędzierzawe, rysy delikatne, drobne, pomimo dużego wzrostu, głos dźwięczny, jak u kobiety. Giovanni przyglądał się bacznie jego rękom i dziwił się, że są tak wypieszczone; ale dość było spojrzeć, jak powoduje wierzchowcem, aby przekonać się, że ta ręka, o długich palcach, jest silna.
Zbliżali się do murów miasta, już było widać kopuły katedry i wieżę Palazzo Vecchio.
— Teraz lub nigdy — myślał Beltraffio — muszę go poprosić, żeby mnie wziął do swojej pracowni.
Nagle przypomniały mu się słowa Antonia da Vinci.
„Jeśli chcesz zgubić duszę, idź do niego. To niedowiarek i heretyk!“
Serce ścisnęło mu się żalem, a jednocześnie chwytał go niepokój. Wjechali w mury Florencyi.

VIII.

Beltraffio podążył do katedry. Owego poranku miał w niej kazać Brat Savonarola.
Ostatnie dźwięki organów roztapiały się pod sklepieniami Santa Maria del Fiore. Z tłumu wychodził szmer tysiąca westchnień. Kobiety, dzieci i mężczyzni byli oddzieleni od siebie zasłoną. Pod gotyckiemi ostrołukami świątyni, panował mrok, jak w lesie, a poniżej przez okna wpadały promienie słoneczne, złocąc żywe fale.
Skończyła się już suma. Lud czekał na kaznodzieję. Wszystkie oczy były zwrócone ku drewnianej ambonie.
Giovanni stał w tłumie i słuchał przyciszonej rozmowy swoich sąsiadów. Nagle ocean głów zakołysał się, po kościele przebiegł szmer.
— Idzie! Idzie! Idzie! — podawano sobie z ust do ust.
Giovanni ujrzał, wstępującego na ambonę, zakonnika w dominikańskim habicie. Przepasany był powrozem. Miał twarz żółtą, jak wosk, usta wydatne, mięsiste, nos krogulczy i nizkie czoło. Lewą rękę opuścił na poręcz ambony, prawą podniósł w górę.
Milczał, wodząc po tłumie bystrym wzrokiem. Zaległa cisza tak wielka, że było słychać tętno serc.
Oczy mnicha nabierały blasku, iskrzyły się, jak rozpalone węgle. Kaznodzieja milczał. Wyczekiwanie stało się torturą.
Jeszcze chwila, a z tysiąca piersi padnie jeden okrzyk przerażenia.
Nagle wśród grobowej ciszy zagrzmiał głos piorunujący:
Ecco ego adduco aquas super terram! Oto spuszczam wodę na ziemię.
Dreszcz zgrozy przebiegł po słuchaczach. Zjeżyły im się włosy. Giovanni zbladł śmiertelnie, zdało mu się, że ziemia drży pod nim, że za chwilę runą sklepienia katedry. Opasły kotlarz, stojący obok niego, drżał, jak liść i dzwonił zębami. Za nim mężczyzna wysoki, o twarzy bladej, wsunął głowę między ramiona, jak gdyby dostał po niej obuchem; twarz mu się zmarszczyła, przymknął oczy.
Strach ogarnął tłumy, Giovanni słuchał, nie rozumiejąc wiele. Dochodziły go słowa urywcze:
— Patrzcie! Widzicie! Pociemniało już niebo. Słońce oblekło się purpurą, we krwi zastygło. Uciekajcie! Spadnie na was deszcz ognisty, spadnie grad kamieni i skał rozżarzonych. Fuge, o Sion, quae habitas apud filiam Babylonis!.. O! Włochy, spływać na was będą kary za karami. Po głodzie przyjdzie wojna, po wojnie — zaraza morowa. Zewsząd kary!
„Nie starczy żywych dla grzebania umarłych. — Grabarze będą biegali po ulicach, od domu do domu, pytając: „Gdzie trupy?“ I brać je będą na wozy i utworzą z nich stosy, a potem je spalą.
„O Florencyo, o Rzymie o Włochy! Minęły już czasy uczt i wesela! Wybiła już dla was godzina śmierci. Bóg mi świadkiem, że chciałem słowy mojemi podtrzymać te ruiny. Ale już nie mogę, sił mi braknie. Nic mi już nie pozostaje, jak zalać się łzami. Litości, Panie, litości! O mój biedny ludzie! O Florencyo! — Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.
Savanarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana; płaczem wybuchnął.
Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk Oceanu.
Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:
Misericordia!
A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:
Misericordia! Misericordia!
Dokoła Giovanna wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie swoje grzechy, — wszak chciał opuścić Fra Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie swój zachwyt dla Białej Dyablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:
— Zgrzeszyłem w obliczu Twojem, przebacz mi, o Boże!
W chwili tej, podnosząc twarz, łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawem ręku trzymał swój nieodstępny zeszyt — ręką lewą — bo był mańkutem — rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.
On jeden w tłumie pozostał obojętnym i chłodnym. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy oschły odrazu na policzkach Giovanna, modlitwa zamarła na ustach.
Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.
Nie była to twarz Savanaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem, wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacyi.
Giovanni przypomniał sobie słowa, które słyszał w ustach malarza, gdy wracali razem z Florencyi:
L’ingegno del pittore vuol essere a similitudine dello specchio.
Dusza malarza powinna być, jako zwierciadło, odtwarzające wszystkie przedmioty, wszystkie poruszenia, wszystkie barwy, z zachowaniem własnej przejrzystości niewzruszonej. Uczeń Fra Benedetta podniósł oczy na Leonarda i uczuł, że choćby miał zgubić duszę, choćby Leonard był istotnie poplecznikiem Antychrysta, on, Giovanni, pójdzie za nim, bo pójść musi.

IX.

W dwa dni potem do Florencyi przybył Grillo i zwiastował bardzo złą nowinę Cypryanowi Bonaccorsi, który, będąc zajęty sprawami handlowymi, nie miał czasu pomyśleć o przeniesieniu Wenery z willi do miasta.
Grillo opowiadał, że O. Faustyn opuścił San Gervasio i przeniósł się na probostwo do sąsiedniej wioski San-Maurizio; tani, pod grozą kar piekielnych, zgromadził bandę wieśniaków; wśród nocy, napadli na willę, wyłamali drzwi, zbili ogrodnika Stroceo i związali kilku ludzi, strzegących posągu. O. Faustyn odczytał nad boginią modlitwę: Oratio super effigies vasaque in loco antiqua reperta, w której kapłan modli się o oczyszczenie ze skazy pogańskiej przedmiotów, wydobytych z ziemi i prosi Boga, aby je przemienił ku zbawieniu dusz i chwale Trójcy Świętej. Następnie potłuczono marmur na drobne kawałki, rzucono je w ogień, a gdy się rozpadły w proch, zrobiono z niego wapno i pobielono mur nowego cmentarza.
Słuchając tych opowiadań, Giovanni uczuł bunt w duszy. Tegoż dnia poszedł do Leonarda, prosząc, aby go przyjął do swej pracowni.
Leonard zgodził się.
Wkrótce potem do Florencyi doszła wieść, że Karol VIII, król Francyi, stanął na czele wojska i zamierza podbić Neapol i Sycylię, a może nawet Rzym i Florencyę.
Obywatele byli przerażeni, uważając to za spełnienie proroctw Brata Girolamo Savanaroli. Zbliżała się chwila kary, miecz Pana zawisł nad Włochami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Eugenia Żmijewska.