<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Zmierzch cesarza
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III
SĄD BOŻY

Kurt przystąpił do dzieła. Poszedł w kierunku lasu, nie starając się wcale unikać szelestu.
Hola! Kto idzie? — zapytał ktoś z pod drzewa.
— Wysłannik.
— Stój, albo strzelę! — odezwał się głos.
Kurt się zatrzymał. Dokoła panowało milczenie, słychać było tylko szum drzew i trzeszczenie leżących na ziemi gałęzi. Poprzez ciemności wyczuł, że na miejsce, w którem stoi, skierowano kilka luf karabinowych. Po długiej chwili odezwał się jakiś inny głos:
— Kto tam?
— Wysłannik generała Hernano.
— Do licha! Skąd odwaga wysyłania do nas ludzi?
— Odpowiem na to, skoro mi pozwolicie podejść bliżej.
— Ilu was jest?
— Ja sam.
— Zaczekajcie!
Choć Kurt natężał wzrok i słuch, po upływie jakiejś minuty wyrosło przed nim znienacka, jakby z pod ziemi, pięć lub sześć postaci. Jedna zapytała:
— Coście wy za jeden?
— Odpowiem na to zastępcy koronela. Zaprowadźcie mnie do niego!
Kurta ujęło kilka rąk i pociągnęło za sobą. Nie Opierał się. Tuż przy brzegu lasu zatrzymano się przed grupką mężczyzn.
— Oto jest, panie majorze, — rzekł przewodnik.
Major odparł chrapliwym głosem:
— Trzymajcie go mocno! Czy ma broń przy sobie?
— Nie pytaliśmy jeszcze o to.
— Jesteście głupcami! Zrewidować go!
Po dokładnej rewizji znaleziono tylko rakietę. Porucznik zameldował:
— Naprawdę nie ma broni. Ale trzyma w ręku oryginalny przedmiot.
— Cóż to jest? — zapytał major.
— Rakieta — objaśnił Kurt.
— Do licha, rakieta? Do czego wam potrzebna?
— Wytłumaczę, skoro mi pozwolicie mówić.
— O nie, kochanku, odbierzemy ci rakietę przed rozmówką! To niebezpieczny przedmiot. Związać go!
Odebrano Kurtowi rakietę.
— Pozwolę się związać, — rzekł — mimo iż krępowanie parlamentarjuszy sprzeciwia się prawom międzynarodowym.
— Ale parlamentarjusze nie mają zwyczaju nosić rakiet — zaskrzeczał major.
— Racja. Wziąłem rakietę w najlepszym zamiarze. Za chwilę przekonacie się o tem. Okoliczność, że wśród ciemnej nocy, w ciemnym borze, oddaję się w wasze ręce, powinna was przekonać, iż mam uczciwe zamiary.
— Zobaczymy. Jesteście gotowi?
— Tak — odrzekł jeden z tych, którzy związali Kurta.
— Możemy więc zaczynać. Któż was posyła?
— Jak mówiłem sennorowi porucznikowi, generał Hernano.
— Hernano? — zapytał major ze zdumieniem. — Na jakiejże podstawie?
— Rzecz bardzo prosta. Wiedział, żeście się tu ukryli.
— Nie może być! Skądże się dowiedział?
— Dziś przybył do was pewien wysłannik Miramona i wręczył rozkaz generała. Znamy treść rozkazu. Mogę wam nawet pokazać dosłowną kopję.
— W takim razie — ordynarna zdrada!
— Nie chcę o tem mówić.
— Macie kopję przy sobie?
— Tak. W prawej kieszeni spodni. Przy rewizji nie zwrócono uwagi na małą karteczkę.
Kurt poczuł, że ktoś wyciągnął mu kartkę z kieszeni. Po chwili major zapalił ślepą latarkę i odczytał.
— Niema wątpliwości, że to zdrada! — zawołał siny ze złości.
Człowiek, stojący obok, szepnął:
— Więc to naprawdę kopja?
— Dosłowna. Cóż wy na to, sennor?
— To dla mnie niepojęte. Przecież tylko Miramon znał treść rozkazu.
— Pisał go w waszej obecności?
— Tak. Nikogo prócz mnie nie było. Gdy Miramon skończył, natychmiast ruszyłem w drogę.
— Czyżby generał mówił z kimś o treści rozkazu? Czyżby sam... — oh, nie, to być nie może! — Zwracając się do Kurta, zapytał: — Czy wiadomo sennorowi, jaką drogą rozkaz ten dostał się w ręce waszych ludzi?
— Owszem, lecz wyraźnie zabroniono mi o tem mówić.
Ta rozmowa w borze miała istotnie charakter niesamowity. Blask małej latarki oświetlał twarz wzburzonego majora. Reszta jego ludzi oraz Kurt tonęła w ciemnościach nocy.
— Jesteście otoczeni — przerwał Kurt długie milczenie. — Niema mowy o ucieczce, więc poddajcie się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi.
— Piekło i szatany!
Major rzucił latarkę na ziemię i zaczął deptać nogami. Otaczających go oficerów oraz część zgrupowanych dokoła Kurta żołnierzy ogarnęła również szewcka pasja. W obozie rozległ się groźny pomruk.
— Spokój! — syknął major. — Trzeba się mieć na baczności. — Zwracając się do Kurta, zapytał: — Kto nas otoczył?
— Oddział generała Hernano.
— Ilu ludzi liczy ten oddział?
— Sennor, — odparł Kurt — nie jestem szaleńcem. Przyszedłem oświadczyć, że Hernano wysłał oddział ludzi, który dałby sobie radę z wami nawet w tym wypadku, gdyby was było pięć razy tyle, co obecnie. Wiemy o wszystkiem. Macie okrągło czterystu ludzi.
— Do djabła! Znowu zdrada!
— Przyznacie, że tak dokładnie poinformowany przeciwnik zdawał sobie sprawę, ile należy posłać żołnierzy, aby was pokonać. Otoczyliśmy las wojskiem — nikt ujść nie zdoła. We własnym waszym interesie wzywam was do porzucenia błędów koronela!
— Koronela? Ah! Nie wrócił jeszcze.
— Przypuszczam. Przecież dostał się w nasze ręce.
Jezus Marja! Jest waszym jeńcem? Ah! Teraz rozumiem, w jaki sposób dowiedzieliście się o liczebności mego oddziału. Tylko koronel mógł wam to powiedzieć!
— Nie jestem upoważniony do wyjaśnień.
— Ale tak było! Zdradzono nas z kilku stron. Bardzo to źle dla was, sennor! Stąd już nie ujdziecie z życiem.
Hm. W takim razie umrę.
— Przyjmujecie nasz wyrok z takim spokojem?
— Cóż mam robić? Jestem w waszej mocy. Chcę tylko powiedzieć, że nasi otrzymali rozkaz wystrzelania was do nogi, skoro w przeciągu godziny nie powrócę.
— Będziemy się bronić.
— Nie zmieni to waszego losu. Mamy przytłaczającą przewagę. Zresztą, zjawiłem się tutaj w przekonaniu, że będę pertraktować z przywódcą zasługujących na szacunek regularnych wojsk, a nie z hersztem bandy.
— Ciekaw jestem, na czem polega różnica między waszem wyobrażeniem a rzeczywistością?
— To sprawa bardzo prosta. Będziecie traktowani tak samo, jak innych traktujecie. Jeżeli mnie zabijecie, zostaniecie rozstrzelani jako mordercy. Jeżeli zaś będziecie się w stosunku do mnie trzymali zasad prawa międzynarodowego, zostaniecie w najgorszym razie jeńcami, i po zawarciu pokoju odzyskacie wolność.
— Więc wzywasz nas, sennor, do złożenia broni?
— Tak. Opór na nic się nie zda. Daję słowo honoru, że mówię prawdę.
— Jeżeli się poddamy, zostaniemy tylko jeńcami?
— Tak.
— I nie będziemy wyzuci ze swej własności?
— Oczywiście, że nie. Zostaniecie wprawdzie rozbrojeni, ale Juarez nie jest krwawym katem, nie traktuje jeńców jako morderców, nie każe ich zabijać.
— Jakież możecie dać dowody, że wszystko to jest prawdą? Jakże przekonacie nas, żeśmy osaczeni, że wszelki opór byłby bezcelowy?
— W tym celu wziąłem rakietę. Skoro ją zapalę, ludzie nasi oświetlą całą linję, którą zatoczyli wojskiem dokoła lasu. Będzie to chyba wystarczającym dowodem, że mówię prawdę.
Major nie miał wielkiej ochoty do stawiania oporu. Czy przyczyną tego była wściekłość, że go zdradzono, czy trzeźwość umysłu, czy poprostu tchórzostwo — trudno określić. Po chwili zastanowienia rzekł:
— Dobrze, przekonam się! Sennor Gardenas, pan umie obchodzić się z rakietami?
— Owszem.
— Niech się panowie ustawią wzdłuż krawędzi lasu, aby uzyskać szerokie pole widzenia. Potem, gdy Gardenas zapali rakietę, wrócicie do mnie i złożycie meldunek. Naprzód!
Nastała cisza, trwająca jakieś pięć minut, poczem major dał znak Gardenasowi. Rakieta strzeliła wysoko wgórę. W blasku jej ukazała się na horyzoncie ciemna linja.
— Czy to wasi ludzie, sennor? — zapytał major, wskazując krawędź lasu.
— Tak — odrzekł Kurt.
— Bardzo niewyraźni.
— Zaczekajcie chwilę. Słuchajcie, słuchajcie!
W tejże chwili rozległy się na równinie głośne słowa rozkazu. W minutę później strzelać zaczęły wgórę płomienie, iskry i kule. Cały las był oświetlony al giorno.
— Do licha! To prawda! — zawołał major.
Zobaczył żołnierzy z wymierzonemi karabinami.
— No i cóż, przekonałem was? — zapytał Kurt, gdy znowu zapadła ciemność.
— Zaczekajcie jeszcze!
Po niedługiej chwili wrócili oficerowie. Oddziały wojska, oświetlone jaskrawem światłem, wywarły wstrząsające wrażenie.
— No i cóż, sennores, jakiego jesteście zdania? — zapytał major.
— Opór nie zda się na nic — odważył się rzucić jeden z oficerów.
— Nie jestem tak naiwny, aby temu przeczyć, — zarezonował major. — Nie jestem warjatem. Nie chcę, aby nas wystrzelano do nogi, skoro fakt zdrady został ustalony. Uwolnijcie tego człowieka z więzów!
Kurt, odzyskawszy swobodę ruchów, gotował się do powrotu, gdy nagle ujął go za ramię wysłannik Miramona.
— Czekajcie, sennor, chcę jeszcze o coś zapytać! Czy umowa i, mnie obejmuje?
— Nie należycie do tego oddziału?
— Nie.
Ah! To wyście przynieśli rozkaz Miramona? Sądzę, że wiecie, na jakie miano zasługuje człowiek, wykradający z fortecy tajne dokumenty i rozkazy?
— Nie przypuszczam, abyście mnie chcieli uważać za — za — — za szpiega!
— Niestety. To jedyna nazwa...
— Nie jestem szpiegiem!
— No, no! Czy jesteście adjutantem Miramona?
— Nie.
— A oficerem? — Jeżeli nie, powiedzcie, czy jesteście przynajmniej wojskowym?
— Nie.
— I mimo to przemycacie rozkazy wojskowe?
Kurt nie otrzymał odpowiedzi.
— Sami wydajecie na siebie wyrok.
— Sennor, nie znałem znaczenia mej misji!
— Nie rozumieliście dokładnie treści przesłanego rozkazu? Głupia wymówka!
Przerwał im major:
— Sennor, oświadczam, że się nie poddam, jeżeli gwarancja bezpieczeństwa nie ma objąć wszystkich ludzi, którzy są przy mnie obecnie.
— Zapewniam, że się postaram, aby mój komendant okazał się wyrozumiały.
— To nie wystarczy. Musicie mi przyrzec, dać słowo.
Kurt po namyśle oświadczył:
— Sądzę, że postąpię w myśl życzeń prezydenta, rozszerzając gwarancję na tego sennora.
Odszedł. Nie przeczuwał nawet, kim jest człowiek, któremu darował życie. — — —
Wojska republikańskie były przekonane, że Kurt zginął. Na widok rakiety w serca żołnierzy wstąpiła nadzieja, która zmieniła się w wielką radość. Komendant przyrzekł, że dotrzyma wszystkich obietnic Kurta, rozumiał bowiem, że dla uniknięcia przelewu krwi należy być wyrozumiałym.
Po kwadransie komendant i Kurt spotkali z majorem i jego adjutantem, celem omówienia szczegółów. Ustalono, że jeńcy oddadzą broń jeszcze w przeciągu nocy. Ponadto postanowiono, że rano zostaną przewiezieni do obozu pod Queretaro.
Nie trzeba dodawać, że nikt nie myślał o spoczynku. Oficerowie guerillów dali słowo honoru, że nie uciekną, i poruszali się swobodnie. O tej swobodzie marzył również wysłannik Miramona. Przekonawszy się o łagodnem usposobieniu Kurta, poprosił o rozmowę z nim. Kurt zgodził się, przeświadczony, że wysłannik chce mu udzielić ważnej wiadomości.
— O cóż chodzi?
— Chciałem o coś zapytać. Oficerowie są wolni na podstawie słowa honoru. Czy pan porucznik nie zastosowałby tej zasady również w stosunku do mnie?
Kurt oniemiał ze zdumienia. Po chwili zapytał surowo:
— Oszaleliście? Powiedziałem przecież, że na podstawie tego, co zaszło, zaliczam was do rzędu szpiegów. Zawdzięczacie mi życie.
— Za to możecie niem rozporządzać.
— Chętnie rezygnuję. Przypuszczam, że wiadomo wam, iż szpiedzy należą do ludzi bez honoru? Kto nie posiada honoru, ten nie może dawać słowa.
Tu przebrała się miarka. Wysłannik Miramona odparł:
— Sennor, nie wiecie chyba, kim jestem! Uważacie mnie za szpiega, a tymczasem jestem lekarzem, nazywam się Flores, mieszkam w Queretaro, w klasztorze La Cruz.
— Nie trudźcie się napróżno! Dla mnie jesteście wysłannikiem, używającym szpiegowskich metod celem doręczenia wojennych rozkazów. Nie będziecie korzystali ze swobody ruchów.
Zbliżał się ranek, choć było jeszcze ciemno. Kurt widział pałające oczy lekarza — oczy dzikiego kota, każdej chwili gotowego do skoku.
Szpieg ciągnął dalej pokornym tonem:
— Oceniacie mnie fałszywie. Sądziłem, ze się zasłużę cesarzowi.
— Co do mnie, chciałbym w to wierzyć, ale nam wrażenie, że druga strona nie zechce uznać tych waszych uczuć. A więc, jesteście wiernym zwolennikiem cesarza?
— Tak. Wyznając to panu, zwolennikowi Juareza, daję dowód, że nie jestem tchórzliwym szpiegiem.
Oczy lekarza zabłysły przy tych słowach dziwnie groźnym blaskiem. Opanował się w jednej chwili, lecz Kurt zauważył to spojrzenie.
— Co za błysk! — pomyślał. — Ten Flores musi być złym, niebezpiecznym człowiekiem. — —
Nareszcie nastał ranek. Ruszono z jeńcami w kierunku Queretara. Zwycięzcy zajęli się oczywiście końmi zwyciężonych.
Szli w ładzie i spokoju, aż dotarli do kotliny; lewy jej, górzysty brzeg pokryty był gęstemi zaroślami.
Lekarz się wściekał, że mu nie pozwolono przyłączyć się do jeźdźców-oficerów, którym pozostawiono konie. Przy świetle poranku, rozpraszającym wiele iluzyj, widział swój los w mniej różowych barwach, niż w ciemnościach nocy.
— Zaprowadzą mnie zapewne, do kwatery głównej, później do Queretara. Cóż będzie, gdy mnie poznają i dowiedzą się, że nie jestem lekarzem Floresem z klasztoru La Cruz, ale doktorem Hilariem z delia Barbara? Jedyny ratunek w ucieczce...
Naprózno szukał sposobności. Zjawiła się dopiero teraz, gdy dotarli do kotliny, którą trzeba było okrążyć.
Prowadziła tędy droga bardzo wąska. Piesi i jeźdźcy musieli posuwać się gęsiego. Flores rozglądał się badawczo na wszystkie strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Jeżeli mu się uda dotrzeć do zarośli, zakryją go i żadna kula doń nie dotrze.
Rozejrzał się raz jeszcze, potem skoczył na lewo.
— Trzymajcie go! — zawołał eskortujący żołnierz.
Dopiero teraz ujrzano Floresa, olbrzymiemi susami pędzącego ku zaroślom. Padło kilkanaście strzałów karabinowych. Za późno! Zbieg skrył się w zaroślach. Otoczyła go gęstwina krzewów. Wszystkie kule chybiły. Był tak szczęśliwy, że nie mógł zapanować nad okrzykiem triumfu.
Okrzyk ten był za wczesny. Kurt Unger obserwował Hilaria po drodze, raczej pod wpływem przeczucia, niż obawy. Jechał niedaleko, zboku, kiedy zaś dotarli do kotliny, jeszcze bardziej zbliżył konia do Hilaria. Nie zauważył tego lekarz.
Skoro Hilario pobiegł nadół w kierunku kotliny, starając się dotrzeć do zarośli, Kurt skierował konia na lewo i pogalopował nad urwiskiem. Wyprzedził zbiega, przedzierającego się przez zarośla, zsiadł z konia, przywiązał do brzegu urwiska i podążył nadół. Na dole skulił się i cały zamienił w słuch.
Po niedługiej chwili usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś chrząkał — w miarę zbliżania się coraz głośniej — i sapał jak miech kowalski. Po upływie kilku sekund rozsunęły się gałęzie i stanął wśród nich Flores, usiłujący przedrzeć się dalej. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od właściwego lasu. Skoro doń dotrze, będzie uratowany!
Kurt wyrósł przed nim jakby z pod ziemi.
Dzień dobry, sennor, — rzekł z uśmiechem. — Dokądże śpieszycie o tak wczesnej porze?
Hilario znieruchomiał. Obecność oficera wydała mu się zrządzeniem czarów. Był przecież przekonany, że wszystkich wyprzedził...
— Przekleństwo! — krzyknął wreszcie i skoczył wbok, aby dotrzeć do brzegu kotliny.
— Stać! — zawołał Kurt. — Albo strzelę!
Po tych słowach wyciągnął rewolwer.
— Strzelaj, psie! — zawołał Flores-Hilario.
Natężywszy wszystkie siły, skoczył wgórę w nadziei, że niezbyt pewna kula rewolwerowa nie trafi. Za minutę dotrze do brzegu lasu...
Kurt zmienił decyzję: — A może lepiej będzie schwytać tego człowieka żywcem?
W jednej chwili zdjął lasso i splótł pętlę. Podniósł rękę. Coś gwizdnęło, zaszumiało, zakręciło się — i pętla spadła na ofiarę.
— Do stu tysięcy djabłów! — jęknął lekarz.
Mijał właśnie brzeg kotliny, przekonany, że już ocalał. Nagle coś chwyciło go za ramiona — — spadł głową nadół w kierunku kotliny. Miał wrażenie, ze się dostał z nieba do piekła. Zamknął oczy. Gdy je znowu otworzył, leżał obok konia Kurta. Ręce i nogi miał spętane. Okrągła, opalona od słońca twarz porucznika uśmiechała się wesoło.
— No I cóż, sennor Flores, jakże się podróż udała?
— Niech was wszyscy djabli! — mruknął ponuro Hilario. — Dlaczego nie pozwoliliście mi uciec?
— Szpieg tego nie wart.
Hilario starał się ukryć wściekłość.
— Jeśli nie spostrzeżono jeszcze, żeście mnie znowu schwytali, zaproponowałbym wam coś bardzo korzystnego.
— Mianowicie?
— Zdejmcie mi przedewszystkiem więzy!
— O nie, drogi panie! Musiałbym was znowu łapać, a to mi się wcale nie uśmiecha.
— Żartujecie. Gdybyście wiedzieli, co wam ofiarować mogę! Jeżeli zapłacę za wolność, zostaniecie bogaczem.
Pah! Wasza wolność nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. Nie daję za nią ani pesa.
— Ale ja daję! Ofiaruję pięć tysięcy dolarów. Jestem człowiekiem bogatym.
No, no. W takim razie moglibyście więcej zapłacić.
— Dobrze! Daję dziesięć tysięcy.
— Coraz lepiej! Musicie bardzo tej swobody potrzebować.
— Racja. Otaczam opieką kilku chorych, którzy umrą bez mojej pomocy.
— Żal mi tylko chorych, a nie lekarza. Mam wrażenie, że targu nie ubijemy. No, jazda, sennor!
Kurt podniósł związanego jeńca, aby go wsadzić na konia.
— Piętnaście tysięcy! — zawołał Hilario.
— Nie traćcie słów.
— Dwadzieścia!
— Milczeć! Nie potrzebuję waszych pieniędzy. Po tych słowach Kurt dosiadł konia i wciągnął Floresa.
— Miejcież litość! — zawołał Flores w najwyższej rozpaczy. — Daję trzydzieści tysięcy dolarów!
Kurt spiął konia.
— Rozkazuję wam stulić pysk, bo będę zmuszony go zakneblować. Fakt, że chcecie dać tyle pieniędzy za wolność, budzi podejrzenia. Będę musiał zbadać przyczyny, na podstawie których oferujecie za ucieczkę tak wysokie sumy. Może sumienie macie jeszcze brudniejsze, niż mi się wydawało.
Dotarł do obozu ostrym kłusem. — —
Flores nie puszczał pary z ust. Chwilowo musiał poddać się losowi. Zdjęto go z konia i zaprowadzono pieszo do obozu. Po drodze oderwał kilka tęgich kuksów i szturchańców.
Za próbę ucieczki wpakowano doktora do więzienia, podczas gdy reszta dostała się do obozu jeńców, w którym starano się losowi ich nieco ulżyć.
Generał Hernano był szczerze uradowany pomyślnym rezultatem akcji. Skoro się dowiedział o lekarzu Floresie i o jego próbie ucieczki, obiecał zasięgnąć dokładnych informacyj. Pożegnał się z Kurtem nadwyraz serdecznie.
Kurt miał właśnie wsiąść na koń, gdy ujrzał jeźdźca, nadążającego galopem. Poznał go z oddali Był to Sternau we własnej osobie.
— Ah, ty tutaj? — zawołał. — Co za niespodzianka!
— Szukałem cię, mój chłopcze. Od dłuższego czasu walki ustały, mam więc kilka godzin, i wczoraj postanowiłem cię odwiedzić. Dowiedziałem się, że przebywasz u Escobeda i że powrócisz wieczorem. Czekałem napróżno przez cały wieczór i noc. Ruszyłem więc w drogę. Chciałem obejrzeć szańce i oto cię spotykam.
— Co za radość!
— Cieszę się również. Powiedzże, gdzie byłeś przez ten cały czas.
— Miałem bardzo szczęśliwą przygodę. Zsiądźmy na chwilę z koni. Mam nadzieję, że w głównej kwaterze Hernana znajdzie się miejsce do pogawędki przy kieliszku wina.
— Poszukajmy!
Po chwili siedzieli w skromnej gospodzie. Kurt zaczął opowiadać. Sternau słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy Kurt skończył, potrząsnął głową i rzekł:
— Dziwne... Czy znasz stosunki panujące obecnie w klasztorze La Cruz w Queretaro?
— Nie.
— Główna kwatera otrzymała dokładne informacje. Poprzedni mieszkańcy musieli wynieść się z klasztoru. O ile mi wiadomo, nie było tam żadnego lekarza. Czy możesz mi tego Floresa opisać?
Kurt spełnił prośbę. W miarę jego słów zdumienie Sternaua rosło coraz bardziej. Kiedy skończył, Sternau zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Nie przeczuwasz nawet, kogo wziąłeś do niewoli! To z pewnością stary Hilario! Czy możesz się do niego dostać?
— Ależ oczywiście!
— Chodźmy zaraz! Wejdziesz naprzód sam, chcę go bowiem zaskoczyć.
— Dobrze. Biada, jeżeli jest Hilariem! Pójdę wtedy do generała i opowiem wszystko.
Udali się do więzienia.
Więzieniem tem była poprostu piwnica ustronnego domu. Stara, ale silna budowla mury miała grube na przeszło pół metra, a we wszystkich oknach żelazne kraty.
Żołnierz-klucznik poznał Kurta i bez wahania otworzył drzwi od celi lekarza.
Sternau stanął za niedomkniętemi drzwiami, aby posłuchać rozmowy.
Jeniec zdumiał się na widok porucznika.
— Znowuście tutaj? — mruknął. Nie był związany. Wstał z zimnej podłogi, na której siedział.
— Jak widzicie, jestem znowu, — odparł Kurt.
Patrzył na Jeńca zupełnie inaczej, niż przedtem. Uderzyło to doktora, który zapytał:
— Cóż was sprowadza?
— Pewne pytanie. Mówiłem już, że wysokość sumy, którą chcieliście zapłacić za odzyskanie wolności, wzbudziła we mnie podejrzenia. Powiedziałem również, że będę musiał zasięgnąć o was języka. Czy nie lepiej oszczędzić mi zachodów i wyznać szczerze, dlaczegoście się obawiali, że was poznają?
— Że mnie poznają? Któż to miałby mnie poznać? Nie boję się żadnego spotkania! Kto zna doktora Floresa, ten może mi tylko sprzyjać.
Hm. Nie dlatego chcieliście się tak gwałtownie uwolnić, że czekają na was chorzy, ale że śpieszno wam nakarmić jeńców, a wśród nich przedewszystkiem Gasparina Corteja i Henrica Landolę.
Hilario zrozumiał, że jest zdemaskowany. Miał wrażenie, że go ktoś walnął obuchem w głowę. Ale kanalja opamiętała się szybko.
— Nie znam tych nazwisk — odparł z udaną obojętnością.
— Inne znacie z pewnością lepiej. Powiedzmy, Pabla Cortejo i jego córkę Józefę.
— Znam Pabla i Józefę, ale o tyle, o ile zna ich każdy Meksykanin, który wie, jak haniebną odegrali rolę.
Hm. Teraz grają jeszcze haniebniejszą rolę w podziemiach piwnicy della Barbara, gdzie ich pokuto do nagich ścian.
Kurt mówił wolno, słowo po słowie. Stary zbladł jak trup. Zapytał drżącym głosem:
— Co przez to rozumiecie? Nie wiem, o co wam chodzi. Nie wiem, czego chcecie.
— Naprawdę? Wymienię więc innego jeńca. Czy znacie naprzykład hrabiego Fernanda de Rodriganda y Sevilla?
Kolana ugięły się pod Hilariem.
— Nie znam.
— A Mariana, Ungera, małego André’go, Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca nie znacie również?
— Nie. Obce mi są te nazwiska.
— I Sternau również?
Stary oparł się o ścianę, miał bowiem wrażenie, że runie na podłogę.
— Nigdy — nie — słyszałem tego nazwiska.
— Wszyscy ci ludzie byli uwięzieni w drugiem sklepieniu, pilnowanem przez bratanka waszego, Manfreda. Ja sam ich oswobodziłem...
— Co —  — takiego?! — ryknął starzec.
— ...i zamknąłem Manfreda. Oczekuje kary, którą z nim podzielicie.
Hilario patrzył na Kurta w osłupieniu. Nie mógł znaleźć słów. — Kiedy to się stać mogło? Czy niema teraz żołnierzy w klasztorze?
Kurt ciągnął dalej:
— Reszta waszych machinacyj jest również znana. Sprzymierzeniec, który was wysłał do Queretara, został po krótkiem przesłuchaniu powieszony. Sennoritę Emilję mały André wraz ze mną uratował. Ja również wziąłem do niewoli oddział żołnierzy cesarskich, którzy się wdarli do klasztoru della Barbara. Co najważniejsza jednak, nie udało wam się wymordować mieszkańców hacjendy. Nikt nie wypił ani kropli odwaru z liścia śmierci — odwaru, który wleliście do kotła.
Nawet na siły krzepkiego starca tego już było za wiele. Patrzył na Kurta osłupiałym wzrokiem. Wymieniano imiona, opowiadano o faktach, które ukrywał w najgłębszej tajemnicy. Czuł, że jest zgubiony, lecz próbował usprawiedliwiać się jeszcze.
— Nic nie rozumiem — skrzeczał — nic...
— Naprawdę nic, łotrze? — rozległo się z za drzwi.
Na progu zjawiła się wysoka postać Sternaua. Hilario zaczął bić dokoła rękami, jęcząc:
— Ster — Ster — Ster — er — Nie mógł wykrztusić do końca nazwiska doktora. Bełkotał coś niezrozumiale. Podniósłszy ręce, chwiał się przez jakiś czas to w jedną, to w drugą stronę, wreszcie zwalił się jak podcięty snop. Z ust potoczyła się piana.
Kurt odwrócił się. Sternau ukląkł, aby zbadać starca. Po chwili wstał i rzekł:
— Sąd niepotrzebny. Bóg go już sądził.
Ah! Nie żyje?
— Nie umarł jeszcze.
— Czy można go uleczyć?
— Nie. Zginie wśród straszliwych bólów, nie tracąc do ostatniej chwili przytomności.
— Okropność!
— Będę czuwać nad nim, choć niema nadziei, aby mógł jeszcze przemówić.
— Słyszy naszą rozmowę?
— Na pewno. Czy nie widzisz, że patrzy z trwogą?
— Tak. Bóg jest sprawiedliwy. Ale gdy Hilario umrze, niejedną tajemnicę zabierze do grobu.
— Tego się nie obawiam. Mamy dosyć świadków i dowodów. Hilario będzie mógł wydobyć ze siebie najwyżej kilka niezrozumiałych dźwięków. Stan jego będzie się z każdym dniem pogarszać. Zupełnie przytomny, będzie sobie dokładnie zdawać sprawę, że nędzne jego życie się kończy. — No, chodźmy!
Zawołali klucznika i zawiadomili o ataku, któremu uległ starzec. Wkrótce potem ruina człowieka, który jeszcze przed godziną panował nad wszystkiemi tajemnicami podziemi della Barbara, znalazła się w szpitalu więziennym. Sternau pośpieszył do generała Hernano, aby go poinformować o tem, co zaszło. Kurt zaś ruszył na swój posterunek. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.