<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Zmierzch cesarza
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II
OBLĘŻENIE QUERETARA

Oblężenie Queretara posuwało się szybko naprzód. Oblegani nie siedzieli bezczynnie. Do szóstego maja dokonali piętnastu wypadów, wyczerpało to jednak ich siły doszczętnie.
Maksymiljan próbował pertraktować z Escobedem. Chciał oddać miasto pod warunkiem, że będzie mógł wraz z żołnierzami-Europejczykami i dowódcami opuścić kraj. Żądał także, aby zwolennikom jego w Meksyku zapewniono nienaruszalność. Escobedo odpowiedział lakonicznie:

Otrzymałem rozkaz wzięcia Oueretara, a nie pertraktowania z wrzekomym cesarzem Meksyku, którego nie uznaję. Zresztą, krew tych, których zamordowano w imię tak zwanego cesarstwa, lub rozstrzelano w myśl dekretu z 3-go listopada, woła o pomstę do nieba. Ponadto dawano arcyksięciu austrjackiemu niejedną sposobność uniknięcia zasłużonego losu. Jeżeli nie słuchał i nie korzystał ze sposobności, sam sobie winien. —
Po tej odpowiedzi Escobeda Maksymiljan zwrócił się do Juareza, lecz ten nie odpowiedział wcale.

Taki sam los spotkał Miramona. Napróżno zwracał się do Juareza, do Escobeda i innych generałów w nadziei, że uda mu się wydostać z pułapki, w którą zwabił cesarza. Odpowiadano milczeniem, lub pogardliwem szyderstwem. Chciwy spiskowiec dostał się we własne sidła.
Siedział teraz w swym pokoju. Przed nim stal pułkownik Lopez, ten sam, któremu nie udało się usunąć Emilji. Lopez był kawalerem legji honorowej, uważano go za osobistego przyjaciela Maksymiljana, gdyż cesarz trzymał do chrztu jego syna. Maksymiljan zamianował go naprzód komendantem i gubernatorem twierdzy i zamku Chapultepek, potem zaś pułkownikiem ułanów cesarzowej i komendantem jej przyboczne gwardji. Lopez miał więc powody do wdzięczności dla swego cesarza.
Jak się rzekło, stał przed Miramonem. Obydwaj byli posępni, twarze ich miały jednak różny wyraz.
Generał wyglądał na człowieka przekonanego, z wszystko przepadło, — człowieka, który stracił nadzieję i chwyciłby się nawet brzytwy. Rozumiał, że położenie jest beznadziejne.
— Pułkownika Lopeza zaś znamionowało jakieś ponure zdeterminowanie.
— Wracam właśnie z obchodu pozycji — rzekł Miramon. — Utrzymamy się najwyżej kilka dni. Cerro de las Campanas jest zupełnie zniszczony kartaczami wroga, tylko fort La Cruz będzie się jeszcze mógł bronić.
— Mówią, że jest nie do zdobycia.
— Dziś już nie. Wkrótce wmaszeruje doń Escobedo i da krwawą odpowiedź na dekret cesarza.
— Czyż niema ratunku?
— Jest. Bohaterska śmierć z bronią w ręku.
Pah! — rzekł Lopez z uśmiechem. — Śmierć za cesarza musi być rzeczą piękną, ale piękniejsze jeszcze jest życie.
— Ma pan rację — rzekł Miramon po namyśle. — Zwłaszcza dla nas śmierć byłaby okropnością. Oznaczałaby bowiem kres wszystkich zdobyczy, nadziei, planów i marzeń, które snuliśmy i budowali od dziesiątków lat. Nie chcę, nie mogę umrzeć z myślą, że ten Indjanin Juarez zostanie znowu prezydentem Meksyku, że znowu czcić go będą i wielbić!
— Musimy znaleźć jakiś ratunek, jakieś wyjście.
— Jest jedno wyjście... Ale trudno mówić o niem z samym sobą, cóż dopiero z kimś innym.
— Nie mogę się dowiedzieć, co to za wyjście?
— Owszem, ale musi pan zaniemówić.
— Już jestem niemy.
— Dobrze. Ufam panu... Zastanówmy się nad położeniem cesarza.
— Jest zgubiony. Wydając dekret, podpisał na siebie wyrok śmierci, który zostanie bezwzględnie wykonany.
— A więc nasze poświęcenie nic już nie pomoże.
Ah! Uważa więc sennor, że zamiast bronić cesarza, byłoby bardziej wskazane —  — zostawić go losowi?
— To za mało. Byłoby to równoznaczne z bezczynnością. A przecież tylko czyn uratować nas może.
— Rozumiem — odparł pułkownik zdecydowanym tonem.
— Czyś gotów sennor zostać moim wysłannikiem?
— Owszem.
— Niedawno uciekła panu sennorita Emilja. Wybaczyłem to niedopatrzenie w nadziei, że innym razem bardziej się poszczęści. Odpowiednia chwili nadeszła.
Lopez spojrzał chytrze na swego przełożonego.
— A więc już wtedy myślał pan o tej możliwości?
— Tak.
— Tem lepiej. Przypuszczam tedy, ze sennor wszystko dokładnie przemyślał.
— Tak jest.
— Rzecz najważniejsza to znaleźć osobę, do której możnaby się zwrócić bez obawy.
— Osoba taka już się znalazła i jest częściowo przygotowana. To generał Velez, z którym wszedłem niedawno w bliższy kontakt.
— Velez, który leży naprzeciw mnie w okopach? Czy ten człowiek nadaje się do tak uciążliwych i trudnych pertraktacyj?
— Nadaje się świetnie. To drugi Trenck. Twardy, odważny, panuje w zupełności nad żołnierzami. Nie panuje tylko nad temperamentem, nienawidzi cesarza na śmierć, i dałby wiele, gdyby go mógł wziąć do niewoli.
— Czy otrzyma pełnomocnictwa do zawarcia planowanej przez pana umowy?
— Escobedo będzie zadowolony z zawładnięcia miastem bez dalszych ofiar.
— W takim razie trzebaby przedewszystkiem oddać fort La Cruz?
— Tak. A więc podejmie się pan pertraktacyj?
— Zgoda.
— Oto klucz od bramy wypadowej. Dziś, punktualnie o północy, Velez podkradnie się pod nią.
— Sam, we własnej osobie?
— Tak. Ufa memu słowu, że mu się nic nie stanie.
— Jakie stawia pan warunki?
— Swobodny odwrót dla pana i dla mnie.
— Jakich sennor żąda gwarancyj?
— Jakichże mógłbym żądać? Podpisu wymagać nie mogę. Żaden generał nie będzie tak nieostrożny, aby podpisywać umowę.
— A więc musimy się kontentować słowem honoru?
— Tak. Velez jeszcze nigdy w życiu nie złamał słowa.
— To wszystko, co mam załatwić?
— Wszystko. Trzeba tylko pamiętać o dokładnem oznaczeniu godziny. Dziś wieczorem będę czekał na pana. Nie położę się, zanim sennor nie doniesie mi o rezultacie konferencji.
Lopez wyszedł. Znalazłszy się na dworze, zacisnął pięści i rzekł groźnie w kierunku domu Miramona:
— Każdy otrzymuje to, na co zasłużył. Oszukam cię za to, żeś sprowadził na cesarza nieszczęście. Zginiesz tak samo, jak on!
Nie mógł się doczekać północy. Miał wrażenie, że godziny dnia i wieczora posuwają się żółwim krokiem. Nareszcie nadeszła upragniona chwila. Podkradł się ku furcie wypadowej, otworzył cicho i, znalazłszy się poza murami, równie cicho zamknął.
Zaczął się rozglądać. Opodal stała oparta o mur jakaś postać.
— Kto tam? — szepnęła postać.
— Wysłannik Miramona — odparł również szeptem.
— Witajcie!
Postać zbliżyła się.
— Generał Velez? — zapytał pułkownik.
— Tak. A pan?
— Pułkownik Lopez.
— Ah, znam pana! Posłał mi pan niedawno przemiłą dziewczynę.
Rozległ się tłumiony śmiech generała.
— Posłałem panu dziewczynę? — zapytał Lopez ze zdumieniem. — Nie rozumiem.
— Dobrze, dobrze! Chciał ją pan zawlec do Tuli i tam powiesić.
— Ah, dajmy temu pokój!
— Miejmy nadzieję, że dziś rzec pójdzie gładziej. — Czego żąda Miramon?
— Wolności dla siebie i dla mnie.
Hm. Nie Jest jej wart. Niechętnie pozwolę mu umknąć.
— To niepotrzebne.
— Jakto? — zapytał generał ze zdumieniem.
— Nie jest mym przyjacielem.
— Do kroćset! Przecież jesteś pan jego pełnomocnikiem?
— Jestem nim. Lecz czy to on musi otworzyć bramę? Czy nie mogę sam tego uczynić. Udam, że zawarłem umowę pod warunkiem, iż pozornie najserdeczniejszy przyjaciel cesarza będzie mógł pójść wolno.
— Do licha! Będzie przekonany, że to nie sennor, tylko ja postąpiłem nieuczciwie.
— Niech się pan o to nie troszczy! Musimy przecież oznaczyć termin. Generałowi podam dzień późniejszy. Jeżeli stanie się o dzień wcześniej, nie będzie przypuszczał, że miasto dostało się w ręce pana wskutek naszej umowy.
— Ma pan rację, Pilno mi. Nie chcę tracić czasu, nie chcę, aby zauważono moją nieobecność.
— Oczekuję propozycyj pana.
— A więc chce pan zawrzeć umowę na własną rękę, nie wtajemniczając nikogo?
— Tak.
— Wiadomo panu dokładnie, gdzie cesarz?
— Mieszka nad nami, w klasztorze La Cruz. Znam jego apartamenta.
— Żądam, aby mnie wpuszczono o godzinie oznaczonej.
— Oznaczenie tej godziny należy do pana.
— Zaprowadzi mnie sennor do sypialni cesarza. Oto wszystko, czego żądam.
— Mogę na to przystać — rzekł Lopez półgłosem. — Co do mnie, żądam zupełnej swobody dla siebie i mego mienia. Rzecz zrozumiała, że wymagam tego również dla swej rodziny.
— Zgoda.
— Prócz tego muszę otrzymać coś w gotówce, lub dobrych papierach.
— Jakaż to suma? Jeżeli będzie za wysoka, zrezygnuję z interesu. A więc?
— Uważa pan, że dziesięć tysięcy pesów będzie za dużo?
— Słono pan liczy, ale zapłacę tę sumę. Ustalmy więc szczegóły. W nocy z 14-go na 15-y maja, o godzinie 11-tej, otworzy pan tę furtkę. Obok niej znajdzie sennor wymienioną sumę w papierach angielskich. Będzie leżała w portfelu. Do północy będzie mógł sennor przejrzeć papiery i, jeżeli okaże się, że są niewystarczające, czyli że nie dotrzymałem przyrzeczenia, zamknąć furtkę zpowrotem. Jeżeli jednak naliczy pan dziesięć tysięcy pesów, wkroczę o północy na czele dwustu ludzi. Przekonam się, czy dotrzymał pan słowa. Więcej ludzi nie chciałbym narażać. Skoro przekonam się, że zachował pan milczenie, poślę po posiłki, poczem zaprowadzi mnie sennor do cesarza, a, wskazawszy jego mieszkanie, będzie mógł robić, co mu się podoba. Dla uniknięcia wszelkich podejrzeń zostanie pan, oczywiście, uwięziony na pewien czas. Ręczę jednak, że po dwóch tygodniach będzie mógł sennor odejść swobodnie wraz z całym swoim dobytkiem. Zgoda?
— Zgoda.
Podawszy sobie dłonie, rozstali się. Generał Velez wrócił do obozu, Lopez zaś udał się do generała Miramona, który nań czekał z utęsknieniem.
— No, jakże poszło? — zapytał niecierpliwie.
— Będzie pan zadowolony, generale, — odrzekł zapytany.
— Dzięki Bogu! — rzekł Miramon, odetchnąwszy z ulgą. — Przyznam szczerze, że się nieco obawiałem. Wszczęcie z nieprzyjacielskim oficerem tego rodzaju pertraktacyj jest bądź co bądź krokiem ryzykownym. Gdyby plan się rozchwiał, bylibyśmy narażeni na niemiłe konsekwencje.
Lopez zmarszczył brwi i odparł nieco ironicznie:
— Krokiem ryzykownym? Przyznaję, że ma pan rację. Któż go jednak podjął?
— My dwaj.
— Śmiem przeczyć. Pan trzymał się w cieniu, wysyłając mnie na pierwszy ogień. W razie niepowodzenia mnieby przedewszystkiem ujęto.
— Działał pan w mojem imieniu i jestem pewien, że powołałby się na mnie. Jasna więc rzecz, że obydwaj narażaliśmy się na to samo niebezpieczeństwo.
— Może — rzekł Lopez, widząc, że trzeba ustąpić. — W każdym razie to szczęście, że plan się udał.
— Jakże brzmi umowa?
— Otworzymy tajemnie fort i klasztor La Cruz. Cesarz wpadnie w ręce Veleza, my zaś otrzymamy wolność.
— Jakież gwarancje pan uzyskał?
— Żadnych, prócz słowa honoru.
Generał pokiwał głową.
Hm. Czy to wystarczy?
— Pan wątpi w rzetelność generała Veleza?
— Nie słyszałem wprawdzie, aby kiedykolwiek złamał dane słowo, lecz w tym wypadku... Hm!...
Generał umilkł. Widać było, że mu ciężko mówić dalej. Lopez zrozumiał wlot i zapytał:
— Dlaczegóż pan sądzi, że mógłby w tym wypadku złamać swój obyczaj?
— Bo — bo — — bo będzie nas uważał za zdrajców.
— Brzydkie to słowo, ale trafne. Są ludzie, którzy wyznają tę dziwną zasadę, że wobec zdraj... — do licha, przeklęte słowo! — że wobec zdrajców można nie dotrzymywać słowa.
— Czyżby Velez należał do nich?
— Nie sądzę, ale szkoda, że się nie udało uzyskać większej gwarancji. Oczywiście i my musielibyśmy dać wtedy jakieś rękojmie. Cóż moglibyśmy ofiarować?
Hm. Nic ponad słowo.
— Nie ma więc w stosunku do nas żadnej przewagi.
— Ależ przeciwnie, położenie nasze jest dla niego dostateczną gwarancją, że dotrzymamy obietnicy. Jakiż los nas czeka w niewoli?
— Z pewnością niebardzo różowy — odparł Lopez i dodał z wiele znaczącym akcentem: — Ale i niezbyt czarny. Po zawarciu pokoju jeńcy wojenni odzyskują przecież wolność.
— Na to nie można liczyć.
Ah! — Lopez wydał ten okrzyk z udanem zdumieniem. Chciał nieco podręczyć znienawidzonego generała.
— Nie — ciągnął Miramon. — Nie odzyskamy wolności. Czy wie pan jednak, jaki los czeka cesarza, gdy republikanie pochwycą go w swe ręce?
— Zostanie rozstrzelany.
— Bezwątpienia. A my? Czy unikniemy tego?
— Sądzi pan, że Juarez każe rozstrzelać wszystkich cd cesarza do ostatniego żołnierza?
— Byłby to obłęd.
— No, więc? Rozstrzela poprostu przywódców, to jest cesarza, kilku generałów i — — koniec na tem!
Miramon zmarszczył czoło.
— Niebardzo to uprzejmie, pułkowniku, malować przede mną takie obrazy przyszłości!...
— Według umowy — Lopez zmienił temat — Velez przybędzie na czele dwustu ludzi. Gdy zobaczy, żeśmy dotrzymać słowa, wezwie większy oddział.
— Wdać, że pomyślał o środkach ostrożności i bezpieczeństwa. Kiedy i o której godzinie zamierza się pojawić?
— W nocy z 15-go na 16-y maja.
— Do licha! Tak późno?
Lopez podał umyślnie noc z 15-go na 16-y, zamiast z 14-go na 15-y. Kłamiąc nadal jak z nut, odparł:
— Nie może przybyć wcześniej. Mówił, że do tego czasu nie będzie go w obozie.
— Cóż robić. Trzeba ustąpić, Jaką obraliście godzinę?
— Północ.
— Oby noc była jak najciemniejsza! Jeśli plan się uda, może pan liczyć na wysoką zapłatę.
Lopez wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem:
— Trudno żyć samą nadzieją.
— Nie ufa pan moim słowom?
— Ależ tak, lecz...
— Lecz..? — zapytał Miramon.
— Nie można zapominać, że Juarez jest nietylko naszym przeciwnikiem lecz i zaciekłym wrogiem. Gdy zostanie prezydentem, nie będzie pan odgrywać w kraju żadnej roli.
— Zostanę nawet skazany na banicję.
— Jakże więc sennor będzie mógł mnie wynagrodzić?
Hm. Sądzi pan, że naprawdę poddam się zarządzeniom Juareza? Będę wobec niego bezwzględny. Mam jeszcze jakie takie wpływy, — sięgają nawet daleko poza ocean — użyję ich, aby obalić Juareza.
— Ciężkie zadanie, którego nie potrafili rozwiązać ani Napoleon, ani Maksjmiljan.
— Szkoła, przez którą przeszedłem, nauczyła mnie wielu rzeczy. Skoro odzyskam wolność, Zapoteka niedługo będzie stał u steru.
Miramon myślał o tajnym związku, przy pomocy którego będzie mógł objąć władzę.
Łudził się jeszcze, że potrafi związek tak umocnić, że zgotuje klęskę Juarezowi... Oczywiście zataił przed Lopezem szczegóły swych planów, a ciągnął dalej:
— Nie czas teraz mówić o tych sprawach. Gdy chwila odpowiednia nadejdzie, dowie się pan bliższych szczegółów i będzie ze mnie zadowolony. No, na dzisiaj dosyć. Dobrej nocy, pułkowniku!
— Dobranoc, generale!
Lopez odszedł. Miramon udał się na spoczynek. Nie podejrzewał, że Lopez był gotów oszukać go tak samo. Jak on, Miramon, cesarza. Chcąc ukryć przed Maksymiljanem grozę niebezpieczeństwa, wysłał gońca do jednego ze swych zwolenników, przebywającego między Salamanaca a Quantachta.
Goniec miał wręczyć następujące polecenie:

Po otrzymaniu tego pisma ruszycie na czele swego oddziału i nocy następnej napadniecie na tyły Escobeda, wykrzykując, że jesteście zwolennikami Maksymiljana. Atak ten nie przyniesie wam żadnych korzyści, lecz dla mnie ma poważne znaczenie. Będziecie walczyć, dopóki sił starczy, poczem cofniecie się i ukryjecie w obozie.
Generał Miramon.
Posłaniec miał prześlizgnąć się przez linję nieprzyjacielską, a gdyby go schwytano, połknąć kartkę. —

Wyruszył też przed nastaniem nocy i przebył szczęśliwie przez linje nieprzyjacielskie. Odnalazł przywódcę bandy, który natychmiast przystąpił do wykonania rozkazów. — — —
Kurt przydzielony był do oddziałów generała Veleza. Sztab Veleza ustalił nowy plan zdobycia miasta. Velez uznał go za zbyteczny, wiedział już bowiem, że twierdza padnie przez zdradę. Ponieważ nie chciał w to nikogo wtajemniczać, plan został przyjęty, mimo jego protestu. Nie wykonano go natychmiast, gdyż czekano na zgodę generała Escobeda.
Ażeby ją otrzymać, trzeba było wysłać do komendanta kogoś, kto by potrafił przedstawić plan w dobrem świetle. Wybrano Kurta Ungera.
Kurt wyruszył po południu. Kwatera generała Escobeda leżała niedaleko Queretara. Dotarł do niej po godzinie. Po długiej konferencji Escobedo plan zatwierdził. W międzyczasie zapadła noc.
Było ciemno. Chcąc wrócić jak najprędzej, Kurt zboczył z głównego traktu, gdyż ten zaprowadziłby go pomiędzy wojska, oblegające fortecę, nie mógłby więc szybko posuwać się naprzód. Postanowił przeto zatoczyć łuk i jechać wzdłuż najodleglejszego skrzydła wojsk. Wskutek panujących ciemności i braku drogi łatwo było zgubić kierunek. Istotnie Kurt znalazł się po chwili w szczerem polu, nie wiedząc, dokąd jechać dalej.
Zatrzymał konia, aby się zastanowić, gdy nagle wydało mu się, że słyszy parskanie konia, dobiegające zdała, gdzie obrębiało pole jakieś ciemne pasmo. Nie ulegało wątpliwości, że pasmem tem jest brzeg lasu. Po pierwszem parsknięciu nastąpiło drugie, trzecie, czwarte.
Co to? — Z pewnością liczna gromada koni. — Gdzie konie, tam muszą być i jeźdźcy. — Czy to przyjaciele, czy wrogowie? — Bezwątpienia wrogowie. Wojska Escobeda stoją po lewej stronie i nie ukrywałyby się w gęstwinie. —
Odjechał tak daleko, aby ludzie w lesie nie mogli usłyszeć parskania jego wierzchowca. Przywiązał konia do pala, wbitego w ziemię, i cichaczem ruszył w kierunku lasu. Znalazłszy się wpobliżu drzew, padł na trawę i, zwyczajem strzelców prerii, począł się czołgać. Wkrótce, dotarłszy do krawędzi lasu, zaczął się przesuwać pośród drzew. W pewnej chwili usłyszał jakąś rozmowę. Podkradł się w kierunku, z którego dochodziły głosy. Po chwili dotarł do drzewa, pod którem siedzieli dwaj ludzie, pochłonięci rozmową. Słyszał każde słowo.
— Która godzina? — zapytał jeden.
— Diabli wiedzą — odpowiedział drugi. — Zapewne około jedenastej.
— A więc jeszcze godzina.
— Sądzisz, że ruszymy o północy?
— Tak. Atak ma się rozpocząć o pierwszej. Szczerze mówiąc, to zwarjowany pomysł. Jest nas czterystu, a nieprzyjaciel ma dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy.
— Głupstwo! Mamy przecież szczególne i wcale nieciężkie zadanie. Idziemy oczywiście na pewną śmierć.
— Patrzysz przez czarne. Gdym stał dziś na warcie, przechodził koło mnie koronel[1] wraz z gońcem generała Miramona. Doszło mnie kilka słów z ich rozmowy. Koronel wściekał się, że go wysyłają na śmierć.
— A posłaniec?
— Uspakajał, tłumacząc, że niema mowy o poważnej bitwie. Chodzi tylko o to, aby cesarz się łudził, że ma jeszcze na tyłach nieprzyjaciół zwolenników, którzy chcą walczyć w jego obronie.
— Co mu z tego przyjdzie?
— Nie wiem. Nie jestem ani generałem, ani ministrem. Rozpoczniemy atak i cofniemy się, skoro tylko zagwiżdżą kule nieprzyjacielskie.
— Śliczna misja! Mamy krzyczeć „Viva Maximiliano“ i dawać cel kulom republikanów. Mam ochotę zostać tutaj. Niech ten krzyczy, komu się to podoba.
— Boisz się?
— Nic podobnego! Ale co innego walczyć o sprawę, która ma jakieś szanse, a co innego nastawiać karku tam, gdzie wszystko stracone.
— Stracone? Mówisz o sprawie cesarza? Nie wygadaj się z tem przed koronelem, bo gotów ci kulę w łeb wpakować.
— Byłby głupcem, gdyż za prawdę nie powinno się płacić kulami.
Pah! Prawda! — Mieliśmy dotychczas pecha, przypuszczasz więc, że i nadal tak pójdzie. Grubo się mylisz! Miramon to dzielny chłop. Czyż nie był prezydentem? Wie z pewnością, co robi. Nasz pozorny atak ma z pewnością swój sens i swoje podstawy. Może chodzi o to, aby Escobedo skierował na nas uwagę? Może naszym uda się wtedy wypad z miasta, który zniszczy oblegających.
Przed samym końcem rozmowy Kurt usłyszał kroki, na które jednak obydwaj rozmówcy nie zwrócili uwagi. Ktoś zapytał głębokim, rozkazującym głosem:
— Dlaczego rozmawiacie tak głośno?
Ah, koronel! — zawołali obydwaj zbóje, zrywając się na równe nogi.
Kurt był pewien, że właściwy oddział obozuje w lesie, a tutaj wysłano tylko podwójne placówki. Okazało się po chwili, że przypuszczenia jego było słuszne.
— Milczcie! — rozkazał koronel. — Zabroniłem przecież rozmawiać na posterunkach!
Zbóje czuli się winni i milczeli. Koronel ciągnął dalej:
— Zaszło co?
— Nie.
— Zachowujcie się więc ciszej, niż dotychczas! Mieliście natężać słuch, a tymczasem kto inny gotów was podsłuchać. Idę na zwiady. Gdyby co zaszło, zameldujcie majorowi.
Kurt nie widział koronela, lecz po krokach poznał, że zbój zbliża się do jego drzewa. Zmienił więc pozycję i, skuliwszy się, mocno przywarł do pnia.
— Pułkownik szedł w ciemności z wyciągniętemi rękami. Dotknąwszy pnia, chciał go ominąć. Potknął się jednak o nogę Kurta i padł jak długi.
— Do licha! — zawołał. — Miałem wrażenie, jakbym się potknął o but człowieka. Hej, wy tam na posterunku, do mnie! Biegiem — marsz!
Przybiegli tak prędko, że Kurt ledwie zdążył przekraść się wśród drzew i ukryć za jednym z dalszych pni.
Pułkownik podniósł się natychmiast i zapytał.
— Macie zapałki?
— Owszem.
Kurt cofnął się jeszcze dalej.
— Zapalcie! — rozkazał oficer. — Ale kilka odrazu, będzie lepiej widać.
Kurt usłyszał, że pocierają zapałki. Po chwili ujrzał w ich świetle całą trójkę. Na szczęście, do niego blask nie docierał.
— Widzicie coś? — zapytał koronel.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Poszukajcie na ziemi! Usłuchali rozkazu.
Ah — rzekł oficer uspokojony. — Oto korzeń obrośnięty mchem. Zawadziłem o niego.
— Na pewno, sennor, — rzekł jeden z wartowników.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, zwłaszcza w takiej sytuacji, jak nasza. Dlatego miejcie uszy otwarte.
Po tych słowach oddalił się. Niebezpieczeństwo, które groziło Kurtowi, minęło. Prawdopodobnie koronel postanowił obejść łąkę, ciągnącą się za lasem.
Na myśl o tem Kurt powziął decyzję: weźmie pułkownika do niewoli. Zadanie nie było lekkie, czuł jednak dosyć siły, aby plan przeprowadzić.
Pochylony ku ziemi zaczął się skradać za oficerem. Pułkownik wyszedł istotnie na łąkę i posuwał się brzegiem lasu. Kurt skradał się za nim dopóty, aż obydwaj znacznie oddalili się od posterunku. W pewnej chwili oplótł gardło pułkownika palcami obydwu rąk. Oficer jęknął półgłosem, wyciągnął ręce, ale napastnika schwytać mu się nie udało. Kurt ścisnął go Jeszcze mocniej za szyję. Pułkownik zacharczał i upadł na ziemię.
Szybkim ruchem wyciągnął Kurt chustkę do nosa, skneblował nieprzytomnego pułkownika, zdjął z biodra lasso i związał mocno ręce i nogi jeńca tak, by się pułkownik po obudzeniu nie mógł ruszyć.
Potem wziął go na plecy i ruszył do swego konia. Odnalazł wierzchowca, chociaż panowały ciemności. Wciągnął jeńca na grzbiet konia, dosiadł, i, podtrzymując pułkownika, ruszył naprzód, z początku wolno i ostrożnie, potem coraz szybciej, o ile oczywiście pozwalały na to ciemności i rodzaj terenu.
Zamiast zdążać w dawnym kierunku, któryby go szybko zaprowadził do przednich posterunków republikanów, jechał prosto. Po pewnym czasie zaczęto nań wołać. Przystanął. Wylegitymowawszy się umówionem hasłem, zapytał stojącego wpobllżu oficera.
— Kto jest waszym dowódcą?
— Generał Hernano — odparł zapytany.
— Zaprowadźcie mnie do niego jak najprędzej. Na pierwszą planowany jest przeciw wam atak.
— Do kroćset! Kogóż wieziecie na koniu?
— Jeńca. Nie traćmy jednak czasu na szczegóły. Śpieszmy!
Zaleciwszy żołnierzom największą czujność, oficer udał się z Kurtem na swój posterunek. Dosiadł tu konia, poczem pognali jak wicher do kwatery generała.
Kwatera mieściła się we wiosce, odległej od Queretara o jakieś półgodziny. Komendant siedział ze swym sztabem przy kolacji. Gdy zameldowano Kurta, mruknął niechętnie:
— Cudzoziemskie nazwisko. Wątpię, czy przynosi coś ważnego. Niech wejdzie!
Kurt wszedł, niosąc na plecach swego jeńca. Na ten niezwykły widok oficerowie zerwali się z miejsc.
Valgame Dios! Cóż niesiecie na plecach? — zapytał zdumiony generał.
— Jeńca, sennor, — odrzekł Kurt, a położywszy koronela na podłodze, złożył przed generałem ukłon wojskowy.
— Domyślam się. Co to za człowiek?
— Pułkownik cesarski.
Hm. Nie wygląda na takiego. W każdym razie złapaliście mysz zamiast słonia.
Generał uśmiechnął się ironicznie. Oficerowie uważali za swój obowiązek naśladować zwierzchnika.
— Proszę się przekonać — rzekł Kurt swobodnie.
— Nie nosi przecież cesarskiego munduru!
— A jednak służy cesarzowi. Ja również nie noszę munduru Escobeda, czy prezydenta, i tak samo, jak mój jeniec, ubrany jestem w strój meksykański.
— A jednak jesteście republikaninem? To chcieliście powiedzieć?
— Nie.
— A cóż? Zameldowano was jako porucznika.
— Jestem nim też. Służę w armji pruskiej. Przybyłem do Meksyku w sprawach rodzinnych i z pewnych przyczyn oddałem się do dyspozycji prezydenta.
Ah! W jakimże charakterze służycie prezydentowi?
— W charakterze inżyniera. Jestem przydzielony do saperów.
Hm. Wolę kawalerję. Inżynier to kret, uciekający przed światłem dziennem. — Zameldowano mi was jako porucznika Ummera. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.
Kurt rozumiał doskonale, co to ma znaczyć, odpowiedział jednak spokojnie i uprzejmie:
— Oficer nie dosłyszał mego nazwiska. Nie nazywam się Ummer, lecz Unger.
Generał rzucił nań bystre spojrzenie.
— Unger? — zapytał. — Należycie do oddziałów generała Veleza?
— Tak.
— Ah, to zmienia postać rzeczy! Bardzo przepraszam. Gdyby mi podano prawdziwe nazwisko, byłbym was przyjął zupełnie inaczej. Sennores! Przedstawiam wam najwybitniejszego reprezentanta naszych pracowników fortyfikacyjnych.
Oficerowie podeszli do Kurta. Każdy podał mu rękę, witając się jak z kolegą. Generał ciągnął dalej:
— Wróćmy do przyczyny waszej wizyty. A więc twierdzicie, że jeniec jest istotnie cesarskim pułkownikiem?
— Tak. Uważam jednak, ze to raczej przywódca guerillów i bandytów. Kamraci nazywali go w mojej obecności koronelem, czyli pułkownikiem.
Kurt opowiedział, co zaszło w lesie. Słuchano go uważnie. Wreszcie generał zawołał:
— Do licha! Mają na nas napaść, a tymczasem tracimy czas na bezcelowe rozmowy!
— Nie moja w tem wina — rzekł Kurt, potrząsając ramionami.
— Dlaczego nie zwróciliście na to mojej uwagi?
— Jest pan generałem, a jam tylko porucznik, — odparł Kurt, zkolei uśmiechając się szyderczo. — Mogłem więc tytko odpowiadać na pytania.
— Ze słów waszych widać, że panowie Prusacy nie są zbyt uprzejmi. — Dam natychmiast rozkaz, aby jeden z oddziałów posunął się pod las. Czy zechcecie łaskawie być przewodnikiem tych ludzi?
— Ależ chętnie. Proszę jednak, aby się pan generał naprzód zajął nieco tym koronelem.
— Poco? Czas nagli.
— Nie tak bardzo, byśmy przedtem nie mogli zadać koronelowi kilku pytań i przeszukać jego kieszeni.
— Racja. Według waszej relacji atak ma się rozpocząć o pierwszej. Zaczną się przygotowywać o północy?
— Tak jest.
— Teraz dopiero wpół do dwunastej, mamy więc jeszcze sporo czasu. Trzeba go uwolnić z więzów.
Jeniec odzyskał tymczasem przytomność. Widać to było po szeroko otwartych, ciemnych oczach. Obrzucał otaczających wściekłem spojrzeniem. Zdjęto mu z ust chustkę, uwolniono z pęt i kazano stanąć. Wyprostował zbolałe członki.
— Nazwisko? — zapytał generał.
Zapytany wymienił je.
— Słyszeliście, co ten sennor mówił?
— Owszem.
— Przyznajecie, ze to prawda?
— Jako generał rozumie pan, że nie wolno mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Uważacie, że obowiązek każe wam milczeć? Nie przeczę, że macie rację. Muszę jednak zapytać, czy istotnie planowany jest na nas atak?
— I na to nie odpowiem.
— Od kogo otrzymaliście rozkaz, aby dziś...
— Uwaga! Stać! — zawołał nagle Kurt, przerywając generałowi.
Przekonany, że nikt nie widzi, jeniec sięgnął ręką do kieszeni i chciał dotknąć ust. Kurt zauważył to i ujął w przegubie podniesione ramię koronela. Jeniec chciał się wyrwać, ale nadludzki wysiłek jego był daremny. Schylił więc głowę nagłym ruchem. Zanim ktoś z otaczających zdołał podbiec, koronel zbliżył rękę do ust. Lecz Kurt nie dopuścił do wykonania zamiaru. Trzymając jeńca lewą ręką, walnął z całej siły prawą pod brodę. Drugie uderzenie w skroń powaliło jeńca na ziemię. Stracił znowu przytomność. Kurt trzymał go jeszcze ciągle w żelaznym uścisku.
— Do licha! — zawołał generał. — Cóżto ma znaczyć?
— Ten człowiek wyciągnął coś z kieszeni i chciał połknąć.
Kurt wyjął z ręki zemdlonego zwitek papieru. Wygładziwszy, podał papierek generałowi. Generał przeczytał i zawołał:
— Rozkaz generała Miramona!
Oficerowie nie ukrywali zdumienia.
Generał rzekł po chwili:
— Fakt znalezienia przy tym człowieku tego papieru dowodzi, że albo miasto nie jest w zupełności zamknięte, albo też, straże nasze są zbyt mało czujne.
Odczytał głośno rozkaz Miramona i dodał:
— A więc sam zdawał sobie sprawę, że atak nie przyniesie bezpośrednich rezultatów, Nasze forpoczty uderzyłyby na alarm. Miramon mówi o pośrednich korzyściach. Co też to może znaczyć?
Jeden z obecnych oficerów rzekł:
— Mojem zdaniem, to jasna sprawa. Miramon ma zamiar dziś o północy przedsięwziąć atak i odwrócić naszą uwagę.
— Jestem innego zdania — odparł Kurt. — Wszystkie wypady Miramona zostały odparte. Ostatni odbył się 5-go maja. Zapomocą jednej miny sparaliżowałem cały plan. Gdyby nawet Miramon nie był generałem, ale zwyczajnym żołnierzem, wiedziałby bezwątpienia, że wszystkie obwarowania są przez nas podminowane. Jeżeli spróbuje ataku, wysadzimy je w powietrze. Nie, ten człowiek ma inne zamiary! Chce zniszczyć cesarza, chce, aby Maksymiljan przypuszczał, że na tyłach naszych wojsk znalazła się dostateczna ilość jego zwolenników, którzy potrafią zaatakować Escobeda i zmusić do odstąpienia od miasta.
— A więc chodziło mu tylko o walkę pozorną?
— Tak, pozorną, lecz nie bezcelową. Czy uważacie, że to niemożliwe, aby cesarz mógł jeszcze ujść? Wysłańcowi Miramona udało się przekraść niepostrzeżenie. Dlaczegóż to samo nie miałoby się udać Maksymiljanowi?
Hm. Trzeba będzie zwiększyć czujność.
— Aby odciągnąć cesarza od myśli tego rodzaju, Miramon gra przed nim komedję.
— Cóż będzie miał z tego, gdy cesarz, zamiast ujść, dostanie się do niewoli?
— Może ma nadzieję, że nieprzyjaciel zadowoli się unieszkodliwieniem władcy.
Ah? Przypuszcza, że w ten sposób sam ujdzie cało?
— Mam poważne podstawy do przypuszczenia, że tak jest. Wiadomo ci dokładnie, iż z pewnej strony czynione są wysiłki wprowadzenia cesarza w błąd. W każdym razie trzeba natychmiast przesłać rozkaz Miramona wodzowi naczelnemu i zawiadomić o planowanym napadzie oraz o przedsięwziętych dla jego odparcia środkach.
— Należy tak postąpić. Z ilu ludzi składa się oddział guerillów?
— Według tego, co podsłuchałem, z czterystu.
— Kawalerja, czy piechota?
— Słyszałem parskanie koni. Zdaje mi się również, że wartownicy mieli ogromne ostrogi, — słyszałem ich brzęk. Zresztą, bandy składają się przeważnie z jeźdźców.
— Sądzicie, że powinniśmy czekać na atak?
— Nie, gdyż w takim razie stracimy paru ludzi.
— A więc zaatakujemy ich?
— I to nie. Las ich osłania. Narazilibyśmy się na kule, mimo, iż w ciemnościach trudno trafić. Osaczymy ich poprostu.
— Będą się starali przedrzeć.
— To się nie uda, nie wątpię bowiem, że wyślecie sporą ilość żołnierzy.
— Ale skoro spróbują się przedrzeć, narażą się nasi ludzie na śmierć lub ciężkie rany, a tego przecież chcielibyście uniknąć.
— Otoczymy las i zawiadomimy o tem oblężonych przez parlamentarjusza.
— Do licha! To gra niebezpieczna. Te łotry nie uznają partamentarjuszy. Zakłują naszego wysłannika.
— Nie obawiam się tego, oczywiście, o ile wysłany człowiek będzie człowiek, który potrafi z tymi ludźmi gadać.
— Nie zapominajcie, że to nie wojsko regularne, tylko zwykła banda. Żaden z mych oficerów nie odważy się być parlamentarjuszem.
— Czyżby? W takim razie zgłaszam się i proszę o tę godność.
— Co? Chcecie pertraktować z guerillami? — zapytał generał zdumiony. — Ależ to pewna śmierć!
Kurt potrząsnął głową.
— Wcale nie mam ochoty, aby mnie rozstrzelano lub powieszono. Dajcie mi tylko odpis rozkazu Miramona.
— Każę zaraz zrobić kopję, poczem odeślę oryginał naczelnemu wodzowi.
Generał wręczył jednemu z oficerów kartkę Miramona. Kopję sporządzono w jednej chwili, poczem Hernano ciągnął dalej:
— Sennor Unger, przypuszczacie, że dwa bataljony wystarczą?
— Ależ z pewnością — odrzekł Kurt. — Wybierzcie dobrych strzelców, dajcie im pochodnie i rakiety, gdyż trzeba będzie oświetlać teren.
Generał wydał potrzebne rozkazy, poczem zrewidowano koronela. Po rewizji, która nie dała żadnego rezultatu, umieszczono go pod strażą. Kurt ruszył wkrótce na czele dwóch bataljonów. Marsz odbywał się w ciszy. Do lasu dotarli przed półą i w przeciągu dziesięciu minut otoczyli go w zupełności.
Ustalono, że skoro Kurt zapali rakietę, republikaninie pozapalają również swoje na znak, że cały las jest otoczony. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.
  1. Pułkownik.