<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Zmierzch cesarza
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
DZIEWIĘTNASTY CZERWCA

Ku zdumieniu ujrzał na drodze jakąś panią, Jadącą przed nim na mule, w otoczeniu służącego. Eskortę tworzyli kawalerzyści. Kurt szybko dogonił oddziałek. Jako człowiek uprzejmy, uchylił kapelusza. Ku swemu zdumieniu usłyszał z pod welona następujące słowa:
— Czy mnie wzrok nie myli? Pan tutaj, poruczniku?
Dama zatrzymała muła. Kurt ściągnął cugle koniowi.
Ponieważ nieznajoma przemówiła doń po niemiecku, rzekł w tym samym języku:
— Ah, mam zaszczyt rozmawiać z Niemką?
— Tak. Czy pan porucznik Kurt Unger?
— Nie omyliła się pani. Skądże mnie pani zna?
— Widzieliśmy się w Wiedniu, lub w Darmstadcie na dworze arcyksięcia. Mam wrażenie, że mnie pan pozna.
Odsunęła gęsty welon. Kurt ujrzał ku swemu zdumieniu znajome rysy.
— Jakto, łaskawa pani tutaj? Odważyła się pani wyjechać poza miasto?
— Pan wiedział, że przebywam w Quertaro?
— Wiedziałem, iż me opuściłaby pani męża, który całem sercem oddany jest cesarzowi. Śledziłem pani losy z wielkiem zainteresowaniem.
— Dziękuję! — Wyciągnęła doń rękę. — Cóż pan robi w Meksyku?
Kurt ujął wyciągniętą rękę i przycisnął do ust. Eskorta zawoalowanej damy odsunęła się dyskretnie wbok.
Damą, którą Kurt spotkał, była księżna Salm, małżonka księcia Salma, który jako wierny adjutant cesarza trwał i cierpiał przy nim do ostatniej chwili panowania. Książę i jego małżonka byli niezwykle przywiązani do cesarza, ale nadaremnie starali się los jego zmienić.
— Łaskawa pani, czy nie rozmawialiśmy raz w Darmstadcie o dziwnych stosunkach, panujących w rodzinie Rodrigandów?
— Ależ tak. Przypominam sobie.
— Ta właśnie sprawa sprowadza mnie z za oceanu. Teraz dopiero praca nasza zaczyna wydawać owoce.
— To mnie cieszy. Cóż pan jednak robi we wrogim obozie? Mam wrażenie, że znają tu pana i szanują.
— Co robię? — rzekł Kurt z uśmiechem. — Poprostu oblegam Queretaro.
— Pan także — rzekła księżna, uśmiechając się również, przekonana, że Kurt żartuje.
— Tak, ja także. Biorę udział w pracach oblężniczych.
— Naprawdę?
— Mówię zupełnie serjo — odparł Kurt.
Na twarzy księżnej zjawił się wyraz niemiłego zdumienia.
— Nie chce mi się wierzyć.
— Ależ to szczera prawda. Oddałem się do dyspozycji Juareza i Escobeda.
— Będąc Niemcem? Odszczepieniec... Zdrajca...
Ostatnie słowa wypowiedziane zostały bez szczególnej zapamiętałości. Brzmiała w nich tylko powaga i smutek.
— Jestem przekonany, że mi pani wybaczy, — rzekł Kurt. — Czy wolno zwierzyć się z pewną tajemnicą?
— Nie zdradzę jej.
— Powinna ją pani zdradzić tylko dwom osobom.
— Komuż to?
— Cesarzowi i mężowi. — Oblegam cesarza tylko poto, aby go uratować.
— To brzmi nieprawdopodobnie.
A jednak rzecz zrozumiała. Dotychczasowe moje wysiłki, niestety, nie przyniosły rezultatów.
— Nasze również. Właśnie przybywam od prezydenta.
— Od Juareza? To mnie bardzo dziwi.
— Zostałam przyjęta, rozmawiałam z nim.
— Z czyjego polecenia?
Księżna ostrożnie obejrzała się na wszystkie strony, zanim odrzekła:
— Posłało mnie do Zapoteki własne serce. Mogę panu jednak ponadto w zaufaniu powiedzieć, że poleciła mi to pewna osoba, której nie chciałabym wskazywać palcem. Wystarałam się u Escobeda o list żelazny. Dzięki niemu dostałam się do Juareza.
— Wizyta była daremna?
— Niestety. Wracam z niczem. — W oczach księżnej stanęły łzy. Ciągnęła dalej: — Boże mój, jakiż ten Juarez twardy i nieczuły!
Kurt potrząsnął głową.
— Myli się pani. Tylko pozornie wygląda na człowieka nieprzystępnego i twardego. W istocie to człowiek wielkiego serca, pełen zrozumienia i współczucia dla innych.
— To niemożliwe. Nie, to niemożliwe!... Przyjął mnie chłodno, nie okazał najmniejszego współczucia — pozwolił mi odejść...
— Chłodno, bez współczucia? To tylko pozory! Indjanin rzadko zdradza swoje uczucia mężczyźnie, wobec kobiety zaś ukrywa je zawsze.
— Gdyby coś odczuwał, wysłuchałby moich błagań.
— O co go pani prosiła?
— O darowanie cesarzowi życia. Dał odpowiedź więcej niż twardą, nieuprzejmą, niegrzeczną. Oświadczył, że cesarz sam rozporządził swem życiem, że, jako prezydent, nic dlań zrobić nie może. Powiedział dalej, że prośba moja jest dowodem nieostrożności. Wkońcu dodał, że nie życzy sobie, aby go na przyszłość nagabywano w tej sprawie. Czy nie jest to niegrzeczne, a nawet obrażające?
— Nie uważam.
— Jakto? A więc i pan nie ma serca?!
— Uważam, że Juarez powiedział tylko prawdę.
— Nie rozumiem w takim razie cesarza...
— Niech pani posłucha! Juarez miał rację, twierdząc, że cesarz sam rozstrzygnął definitywnie o swym losie. Zapoteka chciał go ratować, nawet wysłał ludzi z wyraźnem poleceniem ratowania cesarza. Sam byłem u Maksymiljana w tej sprawie. Prezydent wystawił mi list żelazny na okaziciela wraz z eskortą. Na podstawie tego glejtu mogłem przejść przez wszystkie oddziały i pozycje. Każdemu, ktoby go nie chciał uznać, groziła kara śmierci.
— Mój Boże! Nie uwierzyłabym, gdyby mówił mi to kto inny. Pan był u cesarza?
— Tak. Przed kilkoma dniami. Ale odprawił mnie z kwitkiem. Przeczytawszy, Maksymiljan zwrócił mi glejt — więc odszedłem.
— Znowu nic nie rozumiem.
— Ja w pewnym stopniu również. Powinienem się był właściwie cieszyć, że mnie nie rozstrzelano jako „republikanina“, który się wkradł tajemnie.
— Czy to nie przesada?
— O nie! Jeszcze ktoś znajdował się również przez dłuższy czas wpobliżu cesarza, aby z rozkazu prezydenta ratować Maksymiljana.
— Któż to był taki?
— Niech mi pani wybaczy, ale nie jestem pewien, czy mi wolno wymienić nazwisko. Osobie tej udało się pozyskać zaufanie generała Mejii.
— Mejia jest człowiekiem wiernym i dzielnym.
— Napróżno starali się oboje spełnić życzenie prezydenta. Miramon, uważany przez nas wszystkich. za zdrajcę, pokrzyżował plany ratunku. U boku jego stoi tajny związek, który pragnie zmusić cesarza do przetrwania w kraju do tej chwili, aż odcięta zostanie ostatnia droga ratunku. Związek chce, aby krew cesarza splamiła ręce Juareza. Później chcą prezydenta i postawić pod pręgierz i obalić jako zabójcę cesarza.
Kurt naszkicował zdarzenia dni ostatnich.
— Biedny, nieszczęśliwy cesarz! — zawołała księżna z westchnieniem. — A to zdziwi się mój mąż, skoro się o tem dowie. Będzie musiał natychmiast uzyskać audjencję u cesarza.
Kurt wzruszył ramionami.
— Wątpię, czyby się naco przydało. Jak pani widzi, Juarez nie życzył źle Maksymiljanowi. Podpisując dekret z 3-go listopada, cesarz sam ustanowił prawo odwetu, zostanie więc bezwątpienia skazany na śmierć. Przypłaci gardłem, ponieważ nie chciał słuchać rad prezydenta. Czyż Juarez nie ma racji?
— Cóż mam panu odpowiedzieć, drogi poruczniku? To straszne!
— Juarez wyciągał rękę kilkakrotnie. Maksymiijan odtrącał zawsze. Nie chciano mówić z Indjaninem, nie chciano jego osobie powierzyć życia. Czyż prezydent może, nie ubliżając sobie, raz jeszcze zwracać się do cesarza i to w chwili, gdy o ratunku niema prawie mowy?
— Ma pan rację. Jako prezydent — nie może; ale jako człowiek powinien się wzdragać przed przelaniem tej właśnie krwi. Bądź co bądź, odtrącił mnie bez skrupułów.
— Ah, wracamy do wrzekomej nieuprzejmości Juareza. Niech mi pani zechce odpowiedzieć, czy Juarez mógł oficjalnie dbać o ratunek cesarza? Mojem zdaniem, stanowczo nie mógł.
— Dlaczego?
— Wywarłoby to fatalny wpływ na jego zwolenników. Utraciłby aureolę, która go otacza, może nawet godność prezydenta. Pani się dziwi? Ależ tak, tak! Jestem przekonany, że Juarez jeszcze dziś uczyniłby niejedno, aby przynajmniej nie narażać życia cesarza.
— Naprawdę? — zawołała. — Wraca mi pan straconą nadzieję!
— Już dawniej musiał kryć się z tem, że usiłuje ocalić cesarza, a cóż dopiero teraz, gdy republikanie, pewni swego, nie pozwolą wydrzeć sobie Maksymiljana. Można go będzie wyrwać z ich rąk tylko podstępem.
— Rozumiem.
— Akcja Juareza musi być utrzymana w najgłębszej tajemnicy. Niechaj nikt nie przeczuwa nawet, że Juarez choćby przez chwilę myśli o czemś, co Maksymiljanowi mogłoby przynieść korzyść...
— Ma pan rację. Jakiż jest jednak cel tego energicznego dowodzenia?
Kurt potrząsnął ręką i ciągnął dalej:
— ...a pani tymczasem zwraca się do Juareza wręcz oficjalnie i prosi w oczach tych wszystkich, którzy pragną śmierci Maksymiljana, o darowanie życia cesarzowi.
— Zaczynam rozumieć.
— Niech mi pani powie, czy Juarez nie miał prawa nazwać panią osobą nieostrożną?
Oh, nawet więcej, niż nieostrożną!
— Nawet to określenie było z jego strony wielkiem ryzykiem. Mówiąc bowiem o nieostrożności, przyznaje, że pragnie ostrożności. Jest to dowodem, że się zajmuje sprawą, o którą pani chodzi.
— Panie poruczniku, — rzekła księżna, ujmując Kurta za rękę, — jestem niesłychanie wdzięczna za oświetlenie sytuacji.
— Chciałem pani tylko dowieść, że Juarez nie był wobec pani ani niegrzeczny, ani źle wychowany. Poprostu zapewnił panią w dyskretny, dyplomatyczny sposób, że zrobi wszystko, aby spełnić pani prośbę.
Po tych słowach smutek księżny nagle ustąpił. Twarz zajaśniała radością. Odrzekła z ożywieniem:
— Dał mi pan wskazówki, których wcalebym nie oczekiwała. Teraz rozumiem, dlaczego się pan cieszy opinją dzielnego oficera. Po naszej rozmowie doszłam do przekonania, że jest pan również świetnym materjałem na dyplomatę.
— Zbyt dużo zaszczytu, łaskawa pani, — uśmiechnął się Kurt. — Nie odbiegajmy jednak od tematu. Mogę pani nawet udowodnić, że słusznie interpretuję odpowiedź Juareza, skierowaną do pani. Jak mówiłem, oblegam cesarza poto, aby go uratować. Juarez wie dobrze, że Meksyk mnie nie obchodzi i zupełnie mi obojętne, czy w kraju panować będzie monarcha, czy prezydent. Nie z entujazmu dla republiki leżę w okopach pod Queretaro i staram się przebić mury obwarowań.
— Przypuszcza pan, że zna pańskie zamiary i zgadza się na nie?
— Oczywiście. Inaczejby nie tolerował mnie, nie korzystałby z moich usług.
— Miał pan sposobność wypowiedzenia się przed nim?
— Ściśle mówiąc, nie. Padły jednak pewne słowa i aluzje, które są dla mnie wystarczającym drogowskazem.
— Uważa pan więc, że cesarz jest zgubiony.
— Nie, choć przyznaję, że niełatwo go będzie uratować. Nastąpić to może jedynie wtedy, gdy sam zapragnie ratunku. Dotychczas nie chciał.
— Trzeba się starać, aby zmienił zdanie.
— Tak. Ale przedewszystkiem trzeba złamać i sparaliżować wpływ tych, którzy wyprowadzają go w pole. Na to, niestety, mało mamy czasu. Wskazałem pani dostateczną ilość środków, prowadzących do celu.
— Jestem panu niezmiernie wdzięczna i postaram się skorzystać z nich natychmiast. Więc mogę mówić o panu z cesarzem.
— Owszem. Niech go pani zapewni o mojej życzliwości. Niech go pani prosi usilnie, aby mnie chciał wysłuchać przy najbliższem spotkaniu.
— Kiedy to nastąpi?
— Podczas — — zdobywania Queretara.
— Okropność! Czy miasto padnie?
— Za kilka dni. Najchętniej spotkałbym cesarza w ubraniu cywilnem, bez broni. Mam nadzieję, że go uratuję, o ile zechce mnie usłuchać. No, teraz musimy się rozstać.
— Nie odprowadzi mnie pan?
— Niech mi pani wybaczy, ale uważam to za niewskazane. Ludzie wiedzą, w jakich zamiarach pani opuściła miasto. Obecność moja przy pani mogłaby wywołać podejrzenia, których chcę uniknąć. Wybiorę nawet drogę okrężną.
Pożegnali się serdecznem uściśnieniem ręki. Księżna wróciła do miasta pełna nadziei, że jednak wyjście się znajdzie. — — —
Minęło kilka dni. Nastał ranek 14-go maja. Generał Velez odbył z Kurtem długą naradę. Kurt wrócił do namiotu niezwykle poważnie usposobiony.
W namiocie czekał nań André, który przebywał w kwaterze głównej, wypatrując spotkania z Emilją.
— Dlaczego taka ponura mina, panie poruczniku? — zapytał.
Kurt nie odpowiedział. Przeszedłszy się kilkanaście razy wzdłuż ciasnego namiotu, przystanął przed strzelcem i zapytał:
— Gdzie jest Sternau?
— W obozie Escobeda.
— Musimy osiodłać konie i jechać do niego!
— Poco?
— Niech pan o to nie pyta!
Po upływie dziesięciu minut opuścili kwaterę wodza. Przypuszczenia André’go okazały się słuszne. Zastali Sternaua w mieszkaniu. Zdziwił się nieco, gdy obydwaj zziajani towarzysze stanęli na progu.
— Dlaczegoście tak pędzili? Musiało się stać coś ważnego?
— Owszem — odparł Kurt. — Możemy mówić swobodnie?
— Najzupełniej. Skądże jednak to pytanie?
— Mam ci coś niezmiernie ważnego do zakomunikowania.
— Siadajmy!
Sternau zaryglował drzwi, wyjął pudełko caballeros, poczęstował cygarami gości, sam również zapalił, i, wyciągnąwszy się w fotelu, czekał spokojnie, co powie Unger.
— To sprawa ściśle poufna — rozpoczął Kurt. — Dzisiejszej nocy opanujemy Queretaro.
André skoczył na równe nogi.
— Naprawdę? Nareszcie! Ah, jakże się cieszę!
Sternau zapytał:
— Czy miasto ma być wzięte szturmem? Escobedo nic o tem nie mówił.
— Queretaro zostanie zdobyte dzięki zdradzie. Pułkownik Lopez otworzy generałowi Velezowi furtę wypadową. Przybyłem z tą wiadomością do ciebie, gdyż jesteś mi potrzebny do przeprowadzenia trudnego zadania. Chcę uratować cesarza.
Sternau zapytał z uśmiechem:
— Jakżeto możliwe?
— Furta będzie od północy otwarta. Velez wkradnie się na czele dwustu ludzi...
Ah! — przerwał Sternau. — Spryciarz z niego. Chce się naprzód przekonać, czy nie zastawiono pułapki.
— Tak. Mając do mnie zaufanie, powierzył mi dowództwo nad tymi dwustoma ludźmi. Zechce natychmiast wziąć cesarza do niewoli, mam jednak nadzieję, że go uprzedzę. Prosiłem cesarza, aby włożył ubranie cywilne.
— Prosiłeś za pośrednictwem księżny Salm?
— Cóż ci o niej wiadomo?
— Wiem, że rozmawiałeś z nią, gdy wracała od Juareza. Zajmuję się więcej twoją osobą, aniżeli przypuszczasz.
— Zgadłeś. Przy furcie zostanie tylko jeden wartownik. Gdy się wypad uda, Velez nadeśle posiłki. Od chwili wtargnięcia naszego do fortu La Cruz aż do nadejścia posiłków będziemy mieli dosyć czasu, aby cesarza niepostrzeżenie wyprowadzić przez furtę.
— A wartownik?
— Nie będzie z nim żadnych trudności.
— Gdy wyjdzie najaw, że cesarz uszedł i że wychodziłeś w towarzystwie osoby cywilnej, podejrzenie padnie na ciebie.
— Sądzę, ze nietrudno będzie odwrócić na chwil kilka uwagę wartownika.
— Dobrze. Dokądże zaprowadzisz cesarza?
— Naprzód do mego namiotu. Tam będzie czekać André.
— Ja? — zapytał mały André w radosnem podnieceniu. — Ja mam ratować cesarza?
— Tak — odrzekł Kurt. — Przyprowadziwszy cesarza do namiotu, będę, oczywiście, musiał wrócić do fortu. Wtedy sennor umieści Maksymiljana w jakiemś bezpiecznem miejscu poza obozem. Będziemy musieli zastanowić się nad wyborem miejsca.
— Już dawno wybrałem — rzekł Sternau z uśmiechem.
— Gdzie?
— Tutaj. Najlepiej będzie, jeżeli się cesarz schroni w mojem mieszkaniu.
— Rzecz to bardzo niebezpieczna! Miałżebym wysyłać zbiega cesarskiego do kwatery Escobeda.
— W pewnych warunkach człowiek jest bezpieczniejszy w jaskini lwa, aniżeli gdziekolwiek indziej. Postarasz się o przebranie dla cesarza, André przywiezie go do mnie na koniu.
— Nie będzie mógł tutaj pozostać pod żadnym pozorem.
— Oczywiście. Zabawi najwyżej pięć minut. Postarałem się już dawno o komunikację z miejscem zupełnie bezpiecznem. Wspólnicy nasi czekają na zlecenia.
— Gdzież jest to bezpieczne miejsce?
— Nie domyślasz się? Musi to być punkt, leżący na uboczu, gdzie nikt nie będzie szukać cesarza, gdzie Maksymiljan będzie mógł pozostać dopóty, aż otworzy się dlań droga do morza. Mam na myśli hacjendę del Erina.
Słowa te wzbudziły entuzjazm Kurta i André’go.
— Tak, jedynie hacjenda! — rzekł André.
— Nie byłem tam jeszcze — wtrącił Kurt — Sądzę jednak, że wybór odpowiedni. Któż go tam zawiezie?
— Ja — odrzekł Sternau.
— Ty? Musisz w takim razie wziąć urlop.
— Rozporządzam swoja osobą; mogę przyjść i odejść, kiedy mi się podoba.
— Ale Juarez odczuje twój brak.
— Nie powie ani słowa. W głębi duszy będzie się cieszył, że mu nie powiedziałem, dokąd jadę.
— Co? Sądzisz, że przeczuwa...
— Juarez jest mądrzejszy i bardziej ludzki, niż ci się wydaje.
— A jeżeli Velez lub Escobedo zwąchają pismo nosem i trafią na ślady?
— Wtedy cesarz będzie się mógł schronić w tej części pieczary skarbu królewskiego, której tajemnicę udało się zachować dotychczas. Tam nikt go nie znajdzie.
— Mówiłeś już o tem z Bawolem Czołem?
— Owszem. Oświadczył, że wraz z Niedźwiedziem Sercem zaprowadzi tam chętnie mnie i cesarza.
— Co? Przecież obydwaj walczą przeciw Maksymiljanowi!
— Dopóki jest cesarzem. Zwykłego śmiertelnika będą w myśl mego polecenia ochraniać i bronić.
— To ciekawe! — rzekł Kurt ze zdumieniem. — Cóż się stanie z jeńcami w Santa Jaga, gdy odjedziesz?
— Wrócę przecież. Zresztą, możesz się w tej sprawie zdać w zupełności na Juareza.
Plan był naszkicowany. Należało tylko omówić szczegóły. Kurt i André pożegnali się ze Sternauem i wrócili do obozu. — — —
Nadszedł wieczór dnia, tak doniosłego dla dziejów Meksyku. Był tak łagodny, że wojsko w Queretaro biwakowało na ziemi. Karabiny poustawiano w kozły. Dokoła siedzieli żołnierze, gawędząc.
Cesarz wyznaczył na wczesny ranek wypad generalny. Obiecywał sobie po nim więcej, niż po wszystkich atakach dotychczasowych, które stale odpierano.
W przewidywaniu długiej, ostrej walki żołnierze walili się na ziemię jak snopy, aby wyspać się na cztery boki, zanim zabrzmi pobudka. Po jakimś czasie całe miasto było pogrążone we śnie. Czuwało tylko kilku wyczerpanych i zmęczonych wartowników, klnąc na czem świat stoi.
Maksymiljan nie mógł usiedzieć w swoich apartamentach. Niezauważony przez nikogo, udał się wraz z adjutantem księciem Salmem do ogrodu, przypuszczając, że w rozbitym namiocie prędzej uśnie, niż w ponurym gmachu klasztornym. — — —
Była północ. Z klasztoru podkradła się ku furcie wypadowej jakaś postać. Zgrzytnął klucz w zamku, furta się otwarła. Obok leżał wypchany portfel. Tajemnicza postać — pułkownik Lopez — podniosła portfel, cofnęła się we wnękę drzwi, która tworzyła bezpieczne schronienie, zapaliła światło i zaczęła badać zawartość portfelu. Po pewnym czasie światło zgasło i Lopez mruknął z zadowoleniem:
— W porządku, Generał dotrzymał słowa.
Wśród wojsk oblężniczych panowała głucha cisza. Nikt nie przeczuwał, co się ma stać za chwilę. Coprawda, na dalszych pozycjach czuwał jeden pułk wpogotowiu, co przecież nikogo nie dziwiło, gdyż każdej nocy przedsiębrano środki ostrożności przeciw wypadom z miasta.
Na uboczu jednak zebrało się około północy dwustu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Ciche kroki zbliżyły się do namiotu Kurta. Kiedy odsunął kotarę, jakiś głos zapytał:
Jesteście gotowi, sennor?
— Tak, generale.
— Chodźcie więc!
Ruszyli we dwójkę ku grupie dwustu żołnierzy i stanęli na czele. Generał wydał rozkazy, poczem oddział ruszył wolno naprzód, zachowując wszystkie środki ostrożności.
Niebo jarzyło się od gwiazd. A przecież powinny były skryć się za chmurami, aby nie patrzeć, jak przeniewierstwo i zdrada triumfują nad wiernością...
Dotarli do furty wypadowej. Była przymknięta. Velez nachylił się nieco i ruchem powolnym, ostrożnym wsunął głowę do sklepienia.
— Sennor! — zawołał stłumionym głosem.
— Generale! — odpowiedział ktoś szeptem.
— No i cóż?
— Wszystko w porządku. Śpią. Nie przeczuwają nawet, jakie ich czeka przebudzenie.
— Gdzie cesarz?
— Udał się już dawno do sypialni. Doskonale się stało, żeśmy wybrali czas północy. Tuż przed świtem miał się odbyć generalny atak.
— Byłoby nam nie na rękę. A więc poprowadzicie nas?
— Tak.
— Niech stu ludzi wejdzie do wnętrza klasztoru.
— A reszta?
— Porozstawiam ich na górze.
— A więc naprzód!
Wyciągnął szablę z pochwy, wziął w lewą rękę pistolet. Potem cały oddział z Lopezem i generałem na czele zaczął się skradać naprzód.
Po chwili rozdzielono się. Kurt objął grupę, która od miała obsadzić ogród, Lopez zaś poprowadził generała do wnętrza klasztoru.
Kurt miał zaledwie piętnastu żołnierzy. Pod ogrodem kazał im rozwinąć się dokoła płotu w wyciągnięty szereg, aby nikt nie mógł ujść. Sam zaś ruszył na poszukiwanie cesarza. Podążył W kierunku namiotu, oświetlonego blaskiem gwiazd.
Z wnętrza klasztoru rozległ się brzęk broni. Maksymiljan, obudzony hałasem, wyszedł z namiotu. Ujrzał postać, idącą wprost ku niemu.
— Co...
Pst! Na miłość Boską, cicho! — szepnął Kurt, a poznawszy Maksymiljana, dodał: — Najjaśniejszy panie...
— Tak, to ja, — rzekł cesarz również szeptem. — Czego pan sobie życzy?
— Chcę Waszą Cesarską Mość ratować. Proszę za mną!
— Ratować? Kimże pan jest? Cóż się stało?
— Jestem porucznik Unger. I...
— Pan? Jakże się pan dostał do miasta?
— Velez wdarł się do Queretara dzięki zdradzie. Błagam Waszą Cesarską Mość, aby poszedł za mną jak najśpieszniej!
— Wielki Boże! Dokądże to?
— Wydostaniemy się z miasta przez furtę wypadową. Droga jeszcze swobodna. Za minutę może być za późno.
— Cóż potem?
— Mamy szereg przyjaciół. Skoro miniemy furtę, nic już Waszej Cesarskiej Mości grozić nie będzie.
Maksymiljan nie odpowiedział. Był oszołomiony tem, co usłyszał. Kurt chwycił go za rękę i zaczął prosić energicznie:
— Na miłość Boską, błagam, niech Wasza Cesarska Mość nie traci czasu, gdyż za chwilę może być za późno!
Cesarz odzyskał równowagę i rzekł:
— Dziękuję. Jeżeli ratunek jest możliwy, nie będę się opierał, nie pójdę jednak bez mego wiernego Mejii i bez tego pana.
Wskazał na adjutanta, który wyszedł z namiotu.
— Któż to taki? — zapytał Kurt, z trudem chwytając oddech.
— Książę Salm, mój adjutant.
— Dobrze, zgoda. Gdzież jest Mejia?
— Na Cerro de las Campanas.
— W takim razie niema dlań ratunku.
— A więc i ja pozostanę.
Brzęk oręża dolatywał coraz groźniejszy. Kurt usłyszał, jak kilku ludzi podbiegło do furty wypadowej po posiłki.
— Na miłość Boską, niech Wasza Cesarska Mość nie zwleka! — nalegał Kurt. — W przeciągu kilku minut ogród zostanie zajęty, a republikanie wedrą się do miasta!
— Bez Mejii nie ruszę się stąd — brzmiała niezłomna odpowiedź.
— Błagam w imieniu wszystkich zwolenników Waszej Cesarskiej Mości, zaklinam Waszą Cesarską Mość na dobro ojczyzny, na sławę Austrji! Będę — — Ah! Za późno, za późno! Chodźmy, chodźmy!...
Ujął cesarza pod ramię i poprowadził w jedną z alei. Książę Salm pobiegł śpiesznie za nimi.
Tymczasem generał Velez wpadł do ogrodu ze swym oddziałem i ryczał wściekłym głosem:
— Niema go w klasztorze! Szukajcie tutaj, szukajcie!
Od pól rozległy się szybkie kroki nadciągających posiłków wojskowych. Po opanowaniu ogrodu przez Veleza, wyjście było przez chwilę wolne. Kurt pociągnął cesarza.
— Boże, na ucieczkę już za późno! — jęknął. — Żeby się tylko wydostać. Musimy dotrzeć do Cerro de las Campanas, Najjaśniejszy Panie!
Ujął opierającego się Maksymiljana za rękę; adjutant wziął cesarza za drugie ramię. O jednem tylko myśleli — byle ujść z ogrodu! — — Nagle wyrósł przed nimi nowy oddział republikanów.
— Stać! Kto idzie? Dokąd? — zawołał dowódca, wyciągając szablę z pochwy.
— Czego chcecie, Orbejo? — zapytał Kurt. — Czy nie widzicie, że to spokojni obywatele.
— Obywatele? Ktoby w to uwierzył! Kimże wy jesteście?
Podszedł do Kurta. Przyjrzawszy mu się zbliska, poznał.
Ah, to wy, sennor Unger! To co innego. Czegóż chcą ci dwaj hidalgowie?
— Wracali z knajpy do domu. Przybiegli tutaj, zwabieni podejrzanemi szmerami.
— No, no. Na drugi raz lepiej siedzieć w domu, niż słuchać szmerów! Niech idą z Bogiem.
Oddalił się w kierunku ogrodu. Przybyłe posiłki waliły naprzód.
— Trzeba uciekać jak najprędzej — rzekł Kurt, ciągnąc za sobą cesarza.
Maksymiijan zatrzymał się nagle.
— Niech mnie pan zostawi — rzekł z niezwykłym spokojem. — Widzę teraz, że należało pana słuchać Niestety, nie chciałem nawet wierzyć słowom księżny Salm, która mi o panu opowiadała. Chciał mnie sennor ratować. Był pan jednak bezsilny wobec przeznaczenia, którego słuchać muszę. Teraz już za późno. Proszę przyjąć najgłębsze podziękowanie i dowidzenia! — skończył cesarz, ściskając rękę Kurta.
— Najjaśniejszy Panie, niechaj Bóg ochrania Was lepiej, niż mnie się to udało!
Maksymiljan i książę Salm zniknęli w mrokach nocy. Kurt stał zasłuchany w echo ich kroków. Nagle ktoś uderzył go pięścią w plecy.
Hola, leniuchu! Cóż się tak gapisz, jakgdybyś spał. Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje republika! Niech żyje Juarez! Niech żyją Escobedo i Velez!
Kurt obruszył się. Podniósł ramię i powalił natręta z taką siłą, jakgdyby w pięści miał młot kowalski.
— Masz, krzykaczu! — syknął. — Chętnie zdzieliłbym w tej chwili całą ludzkość. Precz, precz! Nie mam tu już nic do roboty!
Odwrócił się i ruszył w kierunku furty. Nikogo przy niej nie było, wyszedł więc swobodnie. W milczeniu udał się do namiotu. Tu podszedł doń mały André.
— Nareszcie! Gdzież jest cesarz?
— Tam — odparł Kurt, wskazując na miasto.
— Nie udało się?
Pah! Byłoby się udało, ale nie chciał.
— Nie chciał? Mój Boże, co za nonsens! Dlaczegóż nie chciał?
— Niech mnie pan zostawi w spokoju, inaczej gotów pan coś oberwać!
Nie dbając o to, co się dzieje dokoła, Kurt rzucił się na łóżko i zakrył twarz kołdrą. Przeleżał tak ranek i południe. Po południu przyjechał Sternau, aby się dowiedzieć, dlaczego plan spełzł na niczem. — — —
O świcie fort La Cruz i miasto Queretaro dostały się w ręce Escobeda, który przybył na niespodzianą wieść, że żołnierze jego odnieśli bezkrwawe zwycięstwo.
Cerro de las Campanas było otoczone przez wojska oblężnicze. Schronił się w niem cesarz.
Nie było mowy, aby pozycja ta mogła się utrzymać dłużej, niż kilka godzin.
O siódmej wysłał Maksymiljan parlamentarjusza, oświadczając, że postanowił się poddać. O ósmej odbyła się bezwzględna kapitulacja. Cesarz oddał szpadę generałowi Escobedo.
Tak więc Queretaro wraz z całą załogą dostało się w ręce nieprzyjaciół. —
W miesiąc później, 21-go czerwca, kapitulowała również stolica. Wkroczył do niej generał Porfirio Diaz, po opuszczeniu miasta przez nikczemnego komendanta, generała Marqueza, który wykradł się chyłkiem. 27-go czerwca oddziały prezydenta zajęły Veracruz.
Juarez wrócił więc za sztandarem Meksyku, tak oplutym i shańbionym przez monarchistów, do doliny Anahuaku i zatknął go zwycięsko na Plaza mayor.
W całym Meksyku przywrócono rządy republikańskie. Juarez powrócił do dawnej władzy.
Skończyło się cesarstwo. A — cesarz? — — —
15-go maja wysłał generał Escobedo następujący list do ministra wojny wojsk republikańskich, przebywającego w San Luis Potosi:

Obóz w Queretaro 15 maja 1867.

Dziś o trzeciej rano wojska nasze zdobyły fort La Cruz. Wkrótce potem wzięto całą załogą do niewoli, miasto zaś obsadzono naszemi oddziałami. Nieprzyjaciel cofnął się w nieładzie z częścią wojska w kierunku Cerro de las Campanas. Artylerja ostrzeliwała go skutecznie. O godzinie ósmej Maksymiljan kapitulował. Proszę przesłać obywatelowi prezydentowi z okazji tego triumfu sprawy narodowej moje serdeczne życzenia.

Generał Escobedo.

W raporcie powyższym niema ani słowa o zdradzie pułkownika Lopeza. Gdy mówiono o tem później, wyżsi oficerowie republikańscy odpowiadali:
— Skoro tacy ludzie okażą się zbyteczni, dostają odprawę. — — —
Kiedy się stało powszechnie wiadomem, że cesarz został pojmany, przedstawiciele wszystkich niemal mocarstw zaczęli energicznie zabiegać o jego uwolnienie. Zapoteka był jednak głuchy na prośby. Jakże miał słuchać tych, którzy zgadzali się na jego poniżenie i uznali cesarstwo!
Poseł austrjacki w Waszyngtonie zwrócił się do rządu Stanów Zjednoczonych z prośbą o starania o ułaskawienie cesarza. Stany Zjednoczone zwróciły się do Zapoteki, lecz Juarez odpowiedział krótko:

Przyznaję chętnie, że arcyksiążę cierpi za winy nie swoje. Ale krok jego był zamachem na niepodległość mego kraju i dlatego nie mogę go ułaskawić. Czyż mam Habsburga oszczędzać, aby nadal knuł intrygi na szkodę Meksyku? Przyznaję, że ułaskawienie Maksymiljana dodałoby chwały republice, lecz sprzeciwia się elementarnej racji stanu.
Juarez.

21-go maja odbyło się spotkanie Maksymiljana z Escobedem. Cesarz zgodził się na abdykację, żądał jednak wzamian żelaznego listu dla siebie, dla swych austrjackich oficerów i żołnierzy, dla Mejii i dla swego meksykańskiego sekretarza prywatnego. O Miramonie nie było mowy.
Juarez, odrzucił propozycje Maksymiljana, wychodząc z założenia, że pojmany cesarz, nie mający ani kraju, ani poddanych, nie może mówić o abdykacji.
Jednakże nie pragnął zguby Maksymiljana. Wyjął jego sprawę z pod kompetencji sądu doraźnego, przekazując specjalnie utworzonemu sądowi wojennemu. Chciał w ten sposób zyskać na czasie, przypuszczając, że, skoro namiętności opadną, będzie można wpłynąć na sąd, aby zmienił karę śmierci na karę banicji. Tak też stałoby się, gdyby eks-cesarz, którego Juarez chciał uratować, nie działał wbrew intencjom prezydenta.
Maksymiljan wydał bowiem orędzie, w którem oświadczył, że abdykuje na rzecz słabego starca Iturbide oraz że mianuje panów Lareza, Lakunza i Marqueza członkami rządu tymczasowego. A byli to wrogowie Juareza.
Ponadto z wielu stron poczęto zabiegać o oswobodzenie Maksymiljana. Nic dziwnego, że dzięki temu podniecenie republikanów wzmogło się bardzo. Juarez uczuł się zmuszony do zrezygnowania z wszelkiej akcji na rzecz jeńca.
Trybunał, złożony z siedmiu członków, zebrał się na rozprawę w dniu 13-go czerwca. Oskarżano Maksymiljana o spisek, bezprawne objęcie władzy i znęcanie się nad prawowiernymi obrońcami kraju. Współoskarżonymi byli Mejia i Miramon. 14-go czerwca, o jedenastej wieczorem, wydano na wszystkich trzech wyrok śmierci. Kwatera główna wyrok zatwierdziła. Egzekucja miała nastąpić 16-go, termin jej przesunięto jednak o trzy dni, aby skazani mogli przygotować się do śmierci.
Fakt niedokonania wyroku wyzyskał poseł pruski v. Magnus dla dalszych wysiłków w kierunku ratowania Maksymiljana. Wysłał do prezydenta sądu najwyższego następujące pismo:

Do rąk Jego Ekscelencji sennora ministra Sebastjana Lerdo de Tejada.

Przybywszy dziś do Queretara, uświadomiłem sobie, że skazani w dniu 14-go bieżącego miesiąca jeńcy polityczni, moralnie zmarli w niedzielę 16-go b. m. Cały świat sąd ten podzieli, gdyż w dniu tym poczyniono wszystkie przygotowania. Jeńcy czekali przez godzinę na egzekucję i dopiero po upływie tego czasu zakomunikowano im, że wykonanie wyroku zostało odroczone. Kultura naszej epoki nie dopuści do tego, aby ludzie, którzy już patrzyli przez godzinę w oblicze śmierci, mieli być jutro po raz drugi prowadzeni na rozstrzelanie. W imię honoru i humanitaryzmu zaklinam, aby ich nie mordowano. Powtarzam raz jeszcze, iż jestem przekonany, że władca mój, król pruski, oraz wszystkie koronowane głowy Europy zgodzą się dać Waszej Ekscelencji wszelką gwarancję, że żaden ze skazańców nie wróci nigdy na ziemię meksykańską.

v. Magnus.

Na to pismo minister odpowiedział jak następuje:

Z wielką przykrością muszę panu zakomunikować, że, jak to już wczoraj doniosłem, prezydent państwa nie uważa za możliwe ułaskawić Maksymiljana von Habsburga ze względu na zasady sprawiedliwości i na konieczność zapewnienia Republice pokoju.
Lerdo de Tejada.

W noc przed egzekucją Maksymiljan napisał dwa listy — jeden do żony, drugi do matki, arcyksiężny Zofji. Pierwszy brzmiał:

Skoro przy Boskiej pomocy wyzdrowiejesz i będziesz mogła list ten odczytać, zrozumiesz całą surowość losu, który prześladuje mnie od chwili Twego wyjazdu do Europy. Zabrałaś ze sobą moje szczęście i duszę. Dlaczego nie słuchałem Twego głosu? Nadzieje moje zostały tak doszczętnie zdruzgotane, że śmierć staje się miast męki wyzwoleniem. Zginę w chwale, jak żołnierz na polu walki, jak władca, którego zwyciężono, lecz nie pohańbiono. Cierpię okrutnie. Jeżeli Bóg połączy mnie wkrótce z Tobą, będę błogosławił Jego rękę. Bądź zdrowa!
Twój biedny Maksymiljan.

Do listu dołączył pukiel włosów, które mu ścięła żona dozorcy więzienia.
Zupełnie inaczej zachowywali się towarzysze niedoli. Wierny Mejia przyjął wiadomość o wyroku śmierci z olimpijskim spokojem. Był Indjaninem, nie rozumiał więc, jak można się skarżyć na cierpienia fizyczne, czy moralne, i uważał, że śmierć dla ukochanego przyjaciela jest największym zaszczytem.
Inaczej Miramon. W nocy, podczas której zdobyto Queretaro, Miramon posłał po Lopeza. Lopez zjawił się po niedługiej chwili.
— Cóżto się dzieje? Co znaczy ten hałas? — zapytał Miramon.
Lopez wzruszył obojętnie ramionami.
— Republikanie zawładnęli miastem.
— Do licha! Przypuścili szturm?
— Nie.
— Jakże się dostali?
— Nikt tego nie wie.
— Któż ich prowadzi?
— Velez.
— Przypuszczałem, że zjawi się dopiero jutro w nocy.
— Mam wrażenie, że nie dotrzymał słowa.
Ton odpowiedzi zastanowił i zadziwił generała. Zaczął się domyślać, co zaszło.
— Ale słowo, które panu dał, dotrzymał?
— Należałoby to zbadać.
— Zdrajco! — syknął Miramon.
Pah! Kimże pan jesteś? Czy mam podać do publicznej wiadomości, żeś mi polecił pertraktować z generałem Velezem? Złapałeś się we własne sieci. Spotka pana taki sam los, jakiś chciał zgotować cesarzowi.
Lopez oddalił się po tych słowach z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Miramon uzbroił się. Czuł jednak, że opór jest daremny. Wzięto go do niewoli razem z cesarzem i Mejią.
Od tej chwili siedział w więzieniu, zatopiony w ponurych myślach i wspomnieniach.
Był wrogiem Juareza, chciał go obalić, lecz czuł, że nie starczy mu siły. Nie mogąc znaleźć sprzymierzeńca w Meksyku, wpadł na pomysł obalenia Zapoteki przy pomocy cudzoziemca, którego panowanie będzie i tak krótkie. Należał do tych, którzy ukuli koronę cesarską i ofiarowali ją arcyksięciu austrjackiemu. Arcyksiążę był zarówno narzędziem Napoleona, jak Miramona.
Od chwili przybycia Maksymiljana do Meksyku uważano Miramona za stronnika cesarza. W istocie jednak myślał jedynie o sobie. Przekonany, że cesarstwo nie ostoi się długo, łowił ryby w mętnej wodzie. Wszystkie machinacje rozbiły się jednak o twardość i wytrwałość Juareza. Miramon nie szczędził trudów, aby obalić cesarza, lecz nie osiągnął celu. Ostatnią pułapką, w którą sam wpadł, była zdrada. Zdawał sobie teraz sprawę, że wszystko zgubione. Łudził się jeszcze nadzieją, że cesarz zostanie ułaskawiony.
— Skoro ułaskawienie nastąpi, nie będzie również mowy o rozstrzelaniu generałów. Skończy się jedynie na banicji.. Wtedy rozpocznę znowu swoją działalność — myślał.
O tej ewentualności myśleli również ci, u których zabiegano o ułaskawienie Maksymiljana. W razie ułaskawienia bowiem zachowałby się w osobie byłego cesarza nietylko wieczny pretendent do korony meksykańskiej, lecz pozostałby również Miramon wraz z towarzyszami, a więc przedmiot ustawicznych niepokojów i niesnasek.
Niechaj o tem nie zapominają ci, którzy się oburzali na wiadomość o rozstrzelaniu cesarza. — — —
Miramon siedział w więzieniu, straciwszy wszelką nadzieję. Nie odczuwał żadnej skruchy. Trawiła go złość i wściekłość na Lopeza, który go tak haniebnie oszukał. Chcąc się zemścić na zdrajcy, wezwał sędziego śledczego i zwierzył mu się z działalności Lopeza. O swojej roli nie wspomniał ani słowem.
— W jakim celu mówi sennor ze mną o tej ciemnej sprawie? — zapytał sędzia.
— Mam nadzieję, że pan zakomunikuje tę wiadomość cesarzowi, — odparł Miramon.
— Cóż mu to pomoże? Za kilka godzin ma wszak zginąć.
— Dowie się przynajmniej, komu los swój zawdzięcza!
— Wie o tem dobrze.
— Ah, słyszał o zdradzie Lopeza?
Sędzia spojrzał surowo na Miramona i odparł wolno:
— Cesarz, jak zresztą wszyscy, wie dobrze, że wojska nasze dostały się do miasta nie przez zdobycie fortu La Cruz, ale dzięki Lopezowi, który był właściwie tylko narzędziem w ręku cesarskiego generała.
Miramon udał obojętność:
— Rzecz to dla mnie zupełnie nowa! Wygląda na bajkę. W każdym razie jest to na pewno wymysł Lopeza, który chce zrzucić z siebie część odpowiedzialności.
— Pan się myli! Skądże Lopezowi przyszłoby do głowy mówić o tym fakcie, a tem bardziej go upiększać?
— Chciałbym znać nazwisko człowieka, w którego imieniu działał.
— Zna je pan lepiej, niż ktokolwiek inny.
— Ja? — zapytał Miramon z udanem zdumieniem.
— Tak. Przecież to pan.
Miramon obruszył się.
— Ja? Co też panu wpadło do głowy?!
Sędzia machnął lekceważąco ręką i rzekł:
— Nie mówmy o tem!
— Ależ przeciwnie. Nie mogę pozwolić, aby honor mój splamiono tego rodzaju zarzutem.
— A jednak zarzut pozostaje. Znamy dokładnie treść rozmowy sennora z Lopezem.
— Nie prowadziłem z Lopezem na ten temat żadnej rozmowy! Gdybym zaś nawet prowadził, nikt nie mógłby zdradzić jej treści. Czyżby Lopez?
— Nie! Odkryję panu tajemnicę. Generał, z którym weszliście w tajne porozumienie, cieszy się opinją człowieka chytrego i ostrożnego...
— O jakim generale pan mówi?
— Nazwiska są tutaj zbyteczne. Zresztą, jest pan równie dobrze poinformowany, jak i ja. — Oficer ten zdawał sobie dokładnie sprawę, jakie niebezpieczeństwo kryje w sobie tajemniczy stosunek z panem. Chcąc się przekonać, czy nie zamyślono go okpić, pozyskał człowieka, który należał do najbliższego otoczenia sennora, a utrzymywał równie bliskie stosunki z Lopezem.
— Do licha! Któż to taki? — zapytał Miramon gniewnie.
— Powtarzam raz jeszcze, że nazwiska nie wymienię. Szukaj pan wśród... adjutantów...!
— Oświadczam, że to nikczemne kłamstwo!
— Zbyteczne oświadczenie. Ten człowiek śledził pana dzień i noc, podsłuchiwał każde słowo...
— A jednak to kłamstwo! — wybuchnął Miramon.
Pah! — brzmiała pogardliwa odpowiedź. — Słowa pana nie mają najmniejszego znaczenia. Wiemy, co zaszło. Gdy wszyscy trzej pójdziecie na miejsce kaźni, ludzie będą się litować nad Maksymiljanem, będą podziwiać wiernego Mejię. O tem, jakie uczucia panu towarzyszyć będą, wolę nie mówić. Przypuszczam, że się sennor sam domyśla.
Po tych słowach sędzia opuścił więzienie.
Miramon pozostał w okropnym nastroju.
— Ten człowiek chciał powiedzieć, że będę otoczony — — pogardą! Ah, gdybym był wolny! Kreatury Zapoteki nietylko odnosiłyby się do mnie z szacunkiem, lecz nauczyłyby się strachu przede mną!
Był niezdolny do skruchy. Nawet spowiednikowi nie udało się skłonić go do niej. — — —
Jedno z pism amerykańskich podało następującą wiadomość:

Maksymiljan i jego najwybitniejsi generałowie zostaną zapewne w dniu jutrzejszym rozstrzelani.

Widać z tego, że zagranica nie miała wątpliwości co do losu jeńców. Każdy rząd ma prawo do uznawania za zdrajców i karania tych, którzy siłą i podstępem godzą w podwaliny państwa. Zasadą tą kierował się sąd, wydając wyrok śmierci. Miano go wykonać 19-go czerwca, na położonem we wschodniej części miasta Cerro de las Campanas.
Maksymiljan odrzucił pomoc Kurta, która go mogła uratować. Uciekł na Cerro. Był to pierwszy krok ku mogile, dokonany z własnej woli.

Gdy nadszedł ranek dnia egzekucji, w Queretaro panowała głucha cisza, choć nikt nie spał tej nocy. Meksykanie wstają wogóle bardzo wcześnie i dlatego w tych częściach miasta, przez które przechodzić musieli skazańcy, zebrały się tysiące ludzi. Na placach, placykach i uliczkach tłoczyli się obywatele, żołnierze, vaquerzy konni i piesi, Indjanie i biali, murzyni, metysi, mulaci, terzeroni, quarteroni, Chińczycy. Cały ten różnorodny i różnobarwny tłum pragnął się przyjrzeć egzekucji człowieka, który był cesarzem.
W oczach napół cywilizowanego tłumu nikt nie odczytałby wyrazu dzikiego zadowolenia, przeciwnie, widać było, że barbarzyńcy współczują skazańcom.
Nie prowadzono głośnych rozmów, szeptano tylko. Miasto robiło wrażenie kościoła, lub cmentarza.
O siódmej wyprowadzono skazańców z więzienia. Dla każdego przeznaczony był powóz, strzeżony przez silną eskortę. Niesiono również krzyże drewniane, pod któremi skazańcy mieli stanąć.
Na głównej ulicy spotkały się wszystkie trzy powozy. Tłum tak gęsto się tłoczył, że trzeba było jechać na miejsce kaźni niezwykle wolno. Pochód otwierał szwadron ułanów. Za nim szła muzyka, grająca marsza żałobnego. Eskorta powozów składała się z jednego pułku. Żołnierze szli czwórkami, z karabinami na plecach.
Za powozami niesiono trzy trumny. Każda spoczywała na barkach czterech Indjan.
Gdy kondukt doszedł do rynku, Mejia obrzucił tłum wyzywającem spojrzeniem i zawołał głośno do cesarza:
— Najjaśniejszy Panie, proszę dać po raz ostatni dowód swej szlachetnej odwagi! Idziemy za wami na śmierć!
W tej samej chwili przeszli przez rynek Franciszkanie, prowadzeni przez biskupa Meksyku. Dwaj idący na przodzie nieśli krucyfiks i wodę święconą. Reszta trzymała w rękach świece.
Twarz Maksymiljana przez całą drogę tchnęła szlachetnym smutkiem — niezapomnianym.
Skoro powóz opuścił rynek, Maksymiijan zwrócił wzrok ku Wschodowi. Tam leżała jego ojczyzna i wszystko, co opuścił, idąc za ułudą władzy i dostojeństw, — za ułudą, która go teraz prowadziła do grobu. Tam za morzem leży również Miramar i obłąkana cesarzowa chodzi po salach i ogrodach jego, nie zdając sobie sprawy, jak są piękne.
Na ustach cesarza wykwita bolesny uśmiech. Jedną rękę, białą jak śnieg, położył na poduszkach powozu, drugą gładzi piękną, gęstą brodę.
Gdy przybyto na miejsce kaźni, wojsko utworzyło czworobok, z jednej strony otwarty, i zagrodziło drogę tłumowi.
Escobedo, który osobiście kierował egzekucją, zbliżył się do powozów i polecił jeńcom wysiąść.
Vamos nos à la libertad! — Umieramy za wolność! — oto słowa, któremi Maksymiljan powitał słońce, wschodzące dlań po raz ostatni.
Potem wyciągnął zegarek i nacisnął sprężynę. Koperta zegarka otworzyła się, ukazując podobiznę cesarzowej Karoliny. Ucałował ją i, podając spowiednikowi zegarek, rzekł:
— Proszę przesłać tę pamiątkę do Europy. Niech ją wręczą mej ukochanej żonie. Gdyby kiedyś odzyskała zmysły, niech powiedzą cesarzowej Karolinie, że pożegnałem świat z obrazem Jej w duszy.
Głucho zabrzmiały śmiertelne dzwony. Skazańcy stanęli przed grubym murem cmentarnym.
Krokiem pewnym i śmiałym podszedł Maksymiljan do drewnianego krzyża. Mejia zachowywał się równie odważnie I spokojnie, jak cesarz. Miramon natomiast szedł chwiejnie. Błagał wzrokiem o ratunek.
Odczytano wyrok śmierci wraz z motywami, poczem pozwolono skazańcom na ostatnie słowo. Miramon wyjąkał parę słów. Mejia dał znak dumnym ruchem ręki, że rezygnuje z tej łaski. Cesarz postanowił skorzystać ze sposobności i przemówić po raz ostatni. Rzekł więc głosem pewnym, donośnym:
— Umieram za słuszną sprawę — za wolność i niezależność Meksyku! Oby krew moja odwróciła na zawsze nieszczęście od mego kraju. Niech żyje Meksyk!
Słowom tym nikt nie zaprzeczył, czuć jednak było, że padają w próżnię.
Zbliżyły się trzy grupy żołnierzy, każda złożona z pięciu ludzi i dwóch podoficerów. Żołnierze przystanęli przed skazańcami w odległości trzech kroków.
Cesarz skinął na sierżanta, prowadzącego żołnierzy, i wyciągnął garść złotych monet.
— Dajcie to po mojej śmierci żołnierzom. Powiedzcie im, aby celowali prosto w piersi. Niech trafią w serce!
Sierżant i cesarz cofnęli się o kilka kroków. Żołnierze przyłożyli karabiny do ramienia. Miramon zachwiał się pod krzyżem. Cesarz objął Mejię. Wzruszony do głębi generał, odpowiedział coś, czego nikt nie usłyszał. Potem skrzyżował ręce na piersi, mężnie oczekując egzekucji.
Biskup podszedł do Maksymiljana.
— Najjaśniejszy Panie, złóż na mem czole pocałunek zapomnienia. Niechaj będzie dowodem, że przebaczyłeś ludowi swemu i krajowi!
Maksymiljan pozwolił, aby biskup objął go i ucałował. Był niezwykle wzruszony. Rozumiał myśl biskupa. Po krótkiem wahaniu rzekł głośno:
— Powiedzcie Lopezowi, że mu przebaczam zdradę!
Większość obecnych przy egzekucji płakała. Nawet ci, którzy nie mieli łez w oczach, byli w głębi serca wzruszeni. Trudno było odgadnąć, co się dzieje w sercu Escobeda. Twarz jego miała wyraz poważny i nieruchomy. Maksymiljan zwrócił się doń w następujące słowa:
A la disposicion de usted! — Jestem do pańskiej dyspozycji!
Wyprostował się przed krzyżem, który dlań przygotowano. Sierżant spojrzał na Escobeda. Generał skinął głową i rzekł:
Adelante! — Naprzód!
Żołnierze stanęli rzędem. Na znak, dany szablą, pochyliły się. lufy karabinów. Szabla uniosła się raz jeszcze. Wśród grania rogów i szczęku bębnów padła salwa.
Cesarz, trafiony w serce, padł na krzyż, przed którym stał. Podniesiono go i włożono natychmiast do trumny.
Miramon zwalił się w piach i skonał. Mejia stał wyprostowany i machał rękami. Jeden z podoficerów podszedł, przyłożył mu do ucha lufę karabinu i pociągnął za cyngiel. Wierny generał padł nieżywy na ziemię.
Libertad y independencia! — Wolność i niezależność! — rozległo się nad trzema trumnami.
Oto mowa pogrzebowa, wygłoszona przez naród meksykański na uczczenie pamięci zmarłego cesarza i jego generałów. —

∗             ∗

Tak zmarł Maksymiljan austrjacki. Ostatnie dni jego życia dowiodły, że wart był zginąć za lepszą sprawę. — — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.