Zygmuntowskie czasy/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
W tłumie który w tej chwili z kamienicy żywo wszystkiemi otwory odpływać zaczął i rozlał się na ulice, Maciek otoczony przez studentów współtowarzyszy, niesiony tą falą posunął się ku bramie. Ale tu uczuł się pochwyconym za rękę i głos na który zadrżał szepnął mu w ucho.
— Poczekaj. —
Żywiej niż kiedy odwrócił się Maciek, postrzegł kobietę, która go za opończę wziąwszy, w tył pociągała, oglądając się bacznie, czy na nią kto nie patrzy. —
Kobieta ta była już nie młoda, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, ciemnych włosów, czarnych oczu, chuda ale silnie zbudowana. Ubior jej okazywał ubóstwo i dowodził, że się na żebraczy chleb puściła. Ciemna chusta poszarpana zarzucona na głowę, podwiązana niedbale pod szyją, spadała jej na ramiona, szara siermięga okrywała plecy, podpasana rzemiennym z klamrą mosiężną pasem. Od pasa wisiał różaniec z krzyżykiem i medalem. W ręku miała kosztur wypolerowany rękami, sękowaty; przez ramię torbę w której chleba kawałek ciężył, na sznurku z drugiej strony pasa — garnuszek. —
Na twarzy niegdyś pięknej, a teraz wyrazu pełnej, czytać było można wzgardliwą dumę, bolesne zniechęcenie, smutek i niepokój. Czarne brwi zmarszczyły się i pofałdowały czoło, oczy zaczerwieniły, górna warga drżała konwulsyjnie, a w głowie jej było utajone łkanie. Kiedy po cichu chwytając Maćka za rękę wymówiła — Poczekaj, zdało się że łkaniem dokończyła wyrazu. Sierota też zatrzymał się jak osłupiały i wlepiwszy w nią oczy zdziwione, zawołał:
— Ty tu — ty tu!
Ona nic na to nie odpowiadając, poruszona, niespokojna, spoglądała na odpływający tłum, jakby oczekując, żeby się rozszedł i samych ich zostawił.
W tem kampsor Hahngold, zszedłszy z galerji na której się bitwie koguciej przypatrywał, zdawał się zmierzać do Maćka i postrzegłszy kobietę, mocno w nią oczy wlepiać począł. Ona dostrzegłszy to usunęła się nieco, a żyd postąpił ku Maćkowi, coś mrucząc pod nosem.
— A nu, jakże się wam tu powodzi? odezwał się powoli do Maćka.
— Jak wszystkim — nic szczególnego mnie nie spotkało, wpisałem się, uczę i żebrzę.
Na to ostatnie słowo kampsor szydersko się sam do siebie uśmiechnął i rzucił wejrzeniem niedocieczonego wyrazu na żaka.
— A czemu nie zajrzeliście do mnie?
— Po cóż ja do was? spytał Maciek.
— Choćby za jałmużną, rzekł żyd gładząc brodę — wszak ci to chociem nie waszej wiary, ale u mnie ubogi ubogim, sierota sierotą!
Sierota — wymówił z szczególnym przyciskiem i oczy wlepił w chłopca.
— Dziękuję wam za dobre chęci, ale niech to będzie na ostatni ratunek w biedzie.
— Wszak ci insi żacy często do mnie przychodzą. —
— Ja jeszcze miasta i mieszkań nie znam.
— To wam Urwis pokaże, on wie gdzie ja mieszkam. Jabym chciał z wami pogadać, ja wam dobrze życzę. —
Żak coś niewyraźnie odbąknął, a żyd postrzegłszy że pan Czuryło, wpatruje się w niego zdaleka i śledzi rozmowy, ustąpił z niechęcią.
Przez cały czas tej rozmowy, kobieta stojąca na ustroniu, niecierpliwie rwała wiszący u pasa różaniec, a ujrzawszy odchodzącego kampsora, posunęła się ku Maćkowi znowu.
On także już jej szukał oczyma. —
Niemem spojrzeniem porozumiawszy się wysunęli na ulicę, a żebraczka chwyciwszy za rękę sierotę, pociągnęła za sobą w jedno z tych ciemnych, ciasnych przejść, w które dawne miasta stawiane bez planu obfitowały.
Była to uliczka nie wiodąca nigdzie, zamknięta jak podwórze spiczastym gotyckim frontem domu, otoczona kamienicami kilkopiętrowemi, a w tej chwili zupełnie pusta. Od okien do okien przeciągnione sznury utrzymywały schnącą bieliznę, przepiórki i szczygły szczebiotały w klatkach na oknach, i niekiedy tylko ciszę głuchą przerywał stukot ciężkich drzwi, lub wrzawa z przyległego rynku dochodząca.
Kobieta obejrzawszy się na wszystkie strony poczęła żaka ściskać i całować z macierzyńską czułością, ze łzami, z jękiem radości. On stał niemy, ale poruszony i niespokojny.
— Jakim sposobem wy tu Agato? jakim sposobem wy w Krakowie?
— O mój miły — nie pytaj mnie o to! zawołała żebraczka ręce załamując. Bóg mnie za tobą przywiódł aż tutaj, dzięki mu niech będą, że mi sił starczyło, na długą ciężką podróż, żem cię widzieć mogła i czuwać nad tobą będę. O! ty nie wiesz com się nalękała o ciebie. — Sierota! sam jeden! podróż tak długa, z nikąd opieki. — Żebrać! tobie trzeba było żebrać!
— Anioł stróż mnie prowadził — widzicie, doszedłem szczęśliwie i wiedzie mi się lepiej niż spodziewać mogłem. Ale wy Agato, w tym wieku, porzuciliście dom, krewnych, spokojny dach. —
— Musiałam moje dziecko — musiałam! Dzięki Bogu, że mnie tą myślą i odwagą natchnął! tylem się nalękała o ciebie.
— Czegoż się o mnie lękać było?...
— Daj Boże abyś nigdy nie wiedział o tem.
Westchnęła kobieta i usiadła znużona na wschodach kamiennych najbliższej kamienicy, podparłszy się na ręku..
Po chwili odjęła ręce od twarzy zalanej łzami i przyciągnąwszy ku sobie chłopca, znowu go ściskać i całować zaczęła, mrucząc:
— Jam cię karmiła własną piersią — jam się do ciebie przywiązała jak matka, a ty się pytasz dla czego biegłam za tobą w ślad aż tutaj? Biedne dziecię, ty jeszcze ani siebie, ani swojej doli nie pojmujesz. I lepiej ci z tem.
— Moja Agato — rzekł żak — powiedzcież mi tę wielką tajemnicę, którą mi tak dawno obiecujecie. Niech-że ja wiem kto jestem, co mi grozi — mam już lata, nie jestem dziecko, zrozumiem ciebie, a tajemnicę potrafię utrzymać.
— Nie śpiesz się pytać! Lepiej ci o tem nie wiedzieć — cicho odpowiedziała żebraczka — im później się dowiesz tem lepiej dla ciebie. Tajemnica to łez, nie pytaj mnie o nią, wszak się jej dowiesz... Ale powiedz mi, powiedz mi — dodała żywo — tu w Krakowie nikt że cię nie wypytywał, nie zaczepiał, nie starał przybliżyć do ciebie?
— Owszem, Agato, owszem... Modliłem się jeszcze i płakałem postrzegłszy zdaleka Kraków, gdy mnie już nieznajomi ludzie litością i jałmużną witać poczęli. Wziąłem to za dobrą wróżbę. Jakaś kobieta mieszczka dała mi gomółkę i chleba kawałek, zaraz potem dostałem jałmużnę od nieznajomego szlachcica, którego i dziś spotkałem i znowu mnie on obdarzył, a co więcej dawał jakieś przestrogi.
— Któż on, kto taki? — żywo spytała kobieta: — młody, stary?
— Stary, siwiejący... Rusin, zdaje mi się, że go nazywają Czuryło.
Kobieta rzekła do siebie — wiem teraz.
— A więcej? — spytała — więcej nikt cię nie zaczepiał?
— Żyd któregoście widzieli i którego mi się strzedz kazał szlachcic.
— Strzeż się go moje dziecko, strzeż się go proszę. Co on ci mówił teraz.
— Kazał mi przyjść do siebie?
— Nie idź do niego... nie idź do niego! — dodała żywo — unikaj go.
I do siebie mówiąc powstała.
— Oni go już zapłacili, oni już czyhają na sierotę! Biedne dziecko!
— Kto oni? Agato!
— O! nie pytaj mnie, nie pytaj! Ale słuchaj... Ty wiesz żem tu przyszła dla ciebie, żeby czuwać nad mojem dzieckiem, któremu przysięgłam być matką. I pozostanę w Krakowie, aby cię bronić.
— Od kogo? Agato.
— O! nie pytaj, nie pytaj... Jeźli ci się co złego przytrafi, jeźli rady lub pomocy będzie ci potrzeba, przychodź do mnie, przychodź. Ja będę siedzieć u kościoła Panny Marji.
— Żebrać!
— Tak, żebrać, moje dziecko, dla ciebie i za ciebie. Znajdziesz u mnie radę, znajdziesz chleb, znajdziesz grosz zawsze. Mnie tak nie wiele potrzeba, a ty tak młody. Ty się nie kalaj prosząc o chleb, będziesz go miał odemnie, bądź spokojny! Będziesz go miał, bodajbym kraść miała!
Ostatnie słowa wymówiła z egzaltacją, chwyciła kij i chciała odchodzić.
Maciek ją zatrzymał.
— Ja bym miał żyć twoją pracą! Ale ja tego nie potrzebuję, wierz mi Agato, ludzie tu poczciwi i pieśń żaka prędzej od modlitwy żebraczej wyprosi chleb i strawę.
— Ale ja nie chcę żebyś ty żebrał!
— My tak żyjemy wszyscy.
— Wszyscy niech tak żyją, ale nie ty.
— Cóż ja od nich lepszego?
Kobieta chciała zdaje się coś powiedzieć, potem zastanowiła się, zmięszała i posunęła kilka kroków.
Maciek ją za suknią wstrzymywał.
— Poczekajcie, słowo jeszcze, słowo... Agato!
— Jutro! jutro! znajdziecie mnie u wrót Panny Marji, a teraz muszę śpieszyć.
— Może potrzebujecie pieniędzy — rzekł dobiegając do oddalającej się żak — oto co mi dał Czuryło, weźcie, weźcie.
— Ja! od ciebie! daj-że mi pokój dziecię! nie miała bym sumienia.
I wyrwała się mu chcąc ujść.
W tem w cichej uliczce, dał się słyszeć stłumiony gwar, szelest kroków i chód kilku pośpieszających osób. Nikogo jednak widać nie było, gdy nagle z ciasnego oszyjka między dwoma wysokiemi kamienicami, wyrwało się kilku żebraków, zmierzając ku uchodzącej Agacie.
Na przodzie szedł ogromny, barczysty chłop z nagą, obrosłą czarnym włosem piersią, z rozczochraną głową owiniętą szmatą zbrukaną, z kijem w jednym ręku, długim biczem w drugim. Kawał sukna granatowego związany pod szyją spadał mu na plecy, zdarte buty powiązane łykiem i sznurami do nóg poranionych okrywały niespełna stopę. Na żylastej szyi, którą włos głowy i brody w części osłaniał, spadał zwieszony na sznurze cynowy medal z N. Panną. — Twarz sroga, zmarszczona, czarna od słońca i wiatru, zaczerwieniona ku policzkom i przy oczach, świeciła białkami, które czarnym ślepiom dodawały blasku i wyrazu zbójeckiego. Torby na ramionach zawieszone, krzyż z różańcem u pasa, oznajmywały dziada z pod kościoła. Gdyby nie to, z twarzy, z olbrzymiej postawy i błysku oczów czarnych, można go było wziąść za zbójcę.
Za nim szedł jakby na przekorę, nizki, garbaty z przekrzywioną na ramię głową, zbytecznie wyrosłą i zupełnie łysą, drugi żebrak o kuli. Jeden przy drugim postawieni wydawali się, ten wyższym, a ten poczwarniej małym jeszcze, niż byli w istocie.
Garbus trzymał także bicz w ręku i choć sparty na kuli, poskakiwał żywo za wielkiemi kroki posuwającym się olbrzymem.
Baba zgarbiona w granatowej opończy z garnkiem u pasa, szła za niemi i kilku jeszcze dziadów dalej.
Kobieta wskazywała niespokojnie palcem na Agatę i wołała do swoich:
— To ona! to ona!
— Stój! stój — zaryczał olbrzym machając biczem.
— Czekaj włóczęgo! — cienko powtórzył garbus. I oba poskoczyli ku Agacie, która z początku rzuciwszy się uciekać, potem zastanowiła namyśliwszy i sama postąpiła ku goniącym.
Maciek zatrzymał się i szedł za nią.
— Idź sobie, idź sobie! — odpychając go zawołała Agata — idź sobie.
— Ale oni.
— Nie bój się o mnie, powracaj, idź sobie...
Odepchnięty żak, stanął na uboczu.
Tymczasem dwaj żebracy pochwycili kobietę i łysy garbus smagał ją biczem nielitościwie.
— Co ty za jedna? — spytał wpatrując się w nią zmarszczywszy olbrzymi dziad.
— Co ty za jedna? — powtórzył garbaty.
— Coś ty za jedna? — zawołali wszyscy obstępując do koła, tak aby nie dać jej uciec.
— Widzicie przecie, com za jedna — śmiało odpowiedziała Agata — gdybym nie była tem, czem jestem, nie żebrała bym po ulicach.
— A kto ci pozwolił żebrać po naszem mieście?
— Jakto? a od kogoż ubogi brać ma pozwolenie żebrania?
— Patrzajcie, udaje niewiniątko — rzekł łysy. — Czort jej nie wziął, języka w gębie nie zapomniała!
— Albo to nie wiesz, nicpotem jakaś, że w stolicy, bo i w każdem uczciwem mieście, ba i w wiosce, ręki wyciągać nie można, póki się do urzędu nie opowiesz. Albo to wy na odpuście czy co, gdzie każdy włóczęga pan? — Gdybyście na wioskę się przyciągnęli, i tam w Babińcu nie siąść, nie poznawszy się ze swemi i nie pokłoniwszy plebanowi, a wy tu myślicie sobie wolno z przed nosa chleb nam zbierać, nie kiwnąwszy głową nikomu!
— Patrzcie ją! — zakrzyczeli wszyscy.
— Do gospody, do bractwa — dodali drudzy żwawo się poruszając. — Osądzić, obedrzeć i wysmagawszy won za miasto.
— Kto całe życie żebrał — odpowiedziała śmiało Agata — to mu dobrze, bo wie jakie tam ustawy macie, ale mnie to nowa rzecz.
— O! gotowa się kląć, że w złocie chodziła do tej pory! — rzekł łysy.
— W złocie nie w złocie, ale pewnie nie w łachmanach.
— Otóż to! a teraz pewnie jakieś nieszczęście — dorzucił śmiejąc się i podnosząc biczysko. — Mężysko ją odumarło, co go nigdy nie miała, albo majątek straciła, niewidomy. — Cha! cha!
Maciek rzucił się bronić kobiety, ale ona go odepchnęła.
— Idź sobie — idź, ja sobie dam rady z niemi — szepnęła — bądź o mnie spokojny, idź, zaklinam i bądź spokojny znajdziesz mnie gdziem ci przyrzekła.
Żak odstąpił, ale nie odszedł.
— No — no, moja królowo! do gospody — zawołali żebracy — do gospody. Niechaj Bractwo osądzi... Dość nas jest tu i bez ciebie co żebrzemy, a co dzień to ich jeszcze napływa z całego świata. Ale chwała Bogu — jest na to prawo i biczysko.
— Czemuś się nie jawiła do gospody, przyszedłszy do Krakowa?
— A któż tam wie gospodę waszą i zwyczaje?
— Tem ci gorzej że nie wiesz o nich.
— No! dalej! ruszaj!
Ogromny dziad, którego zwali swoi Lagusem, zamachnął biczem na Agatę, a inni otoczywszy ją, powiedli wywrzaskując z sobą.
Szarpiąc i popychając, wyciągnęli Agatę na rynek, minęli kościół Panny Marji, zawrócili się na tył i wązką uliczką brudną pospieszyli ku wrotom nizkiej o jednem piętrze kamienicy, niedaleko zabudowań probostwa stojącej. Kilka starych drzew zwieszały poschłym liściem ubrane gałęzie, nad dach mchem zielonym i trawami pokryty, pośrodku którego wystawał okopcony, pęknięty komin, miejscami cegły żywe, miejscami reszty tynku ukazujący. W grubym murze domu tego kilka nierównej wielkości okien zakopconych, drewnianemi i żelaznemi kraty obronnych czerniały nieforemnie. Jedne drzwi sklepione nizkie, obrukane rękoma, oklapane błotem, z wystającym progiem otwierały się po środku. Obok nich, między wejściem a oknem, wisiał na dwóch kijach naciągniony, zmyty deszczami blady obraz wystawujący niegdyś Łazarza, z obwiązaną głową, na gnojowisku leżącego, któremu psy nogi lizały. Nieco wyżej drewniany krucyfiks czarne wyciągał ramiona. Okuta skarbona, wpuszczona w mur, miała nad sobą dawniej nadpis, teraz zupełnie zatarty.
Wewnątrz wszystkie izby były z grubego muru nietynkowanego, nizkie i sklepione. Cegły czerwone, pokryte kopciem, przybrały barwy smutne i ponure. — Miejscami biały tynk zbrukany świecił tylko resztką dawnej farby. Sień ciemna dzieliła gospodę na dwoje.
Na prawo i lewo otwierały się mało oświecone dwie izby, z których lewa znacznie większa i porządniejsza, służyła za miejsce schadzki tak zwanemu Bractwu Miłosierdzia, to jest zgromadzeniu żebraków, spisanych na liście urzędu. W prawo było mieszkanie bab i dziadów z pod kościoła Panny Marji, wiodących rej między hałastrą.
Izba na lewo oświecona nizkiemi dwoma okny, za grubym murem mało wpuszczającemi światła, miała do koła ławy dębowe, w pośrodku stół, od drzwi piec czarny otoczony siedzeniem gliną wylepionem. W ścianie od głębi była szafa na kilka zamków zamknięta, na której trzy krzyże i litery C. M. B. zdaleka widniały.
Tu to Lagus smagając biczem Agatę, otoczoną coraz zwiększającym się tłumem żebraków, pędził, łając i popychając, aby pośpieszała.
Kobieta zaczerwieniona od gniewu, szła żywo otulając się suknią swoją i po cichu rzucając przekleństwa.
Weszli nareszcie we drzwi i wtoczyli się bez porządku do ciemnej izby schadzek.
— Czego chcecie odemnie? — zawołała Agata stając w pośrodku. Jeżeli wam wolno żebrać w Krakowie, wolno i mnie.
— Otóż bo to, że nie! — zakrzyczał wyłażąc z kąta, siwy starzec siedzący tam nad książką, ubrany w granatowy giermak, pas skórzany i paciorki u pasa, z krzyżem na szyi na czarnym sznurku zwieszonym. Otóż bo to, że nie! — powtórzyli za nim wszyscy, rozstępując się z uszanowaniem.
— Niechaj pan pisarz sądzi i powie co z tą nędznicą robić mamy? Co dzień ich więcej tych włóczęgów, tak że prawdziwym ubogim kawałka chleba wkrótce zabraknie.
I Lagus razem z łysym garbusem, którego zwali Chelpą, smagnęli ją biczami. Agata krzyknęła i rzuciła się ku temu, którego zwali pisarzem, jakby wzywając jego pomocy.
— Precz biczownicy! precz — rzekł pisarz — ja ją wybadam.
I powróciwszy za stół, usiadł poważnie, zabierając się do scrutinium, a dziadowstwo rozstąpiło i porozsiadało na ławach, pod piecem, otaczając zdala Agatę. Lagus i Chelpa stanęli z obu stron obwinionej z biczami, jak by gotowi do smagania.
— Dla czegoś, rzekł pisarz, przybywszy do Krakowa, nie stawiła się do urzędu?
— Do jakiego urzędu? spytała kobieta.
— Do naszego. — Powinnaś wiedzieć, że nie tylko w Krakowie, ale i we Lwowie i Wilnie i po wszystkich większych miastach są Bractwa żebrzących, w których księgi wpisać potrzeba aby mieć prawo rękę pod kościołem wyciągać.
— Nie wiedziałam o tem, odpowiedziała kobieta. —
— Jak mogłaś o tem nie wiedzieć, zakrzyczał Lagus, kiedy i na wiosce, nietylko żebrak, ale nawet pielgrzymi i pokutnicy idący do miejsc świętych, plebanom oznajmywać się muszą i mieć świadectwa pod pieczęcią od swego urzędu, aby po kraju swobodnie jałmużny prosić?
— Nie wiedziałam o tem, powtórzyła kobieta, a to dla tego, że pierwszy raz w życiu żebrzę i żem przyszła, aż z Rusi, gdzie nie pytają ubogich skąd i co zacz są, aby im dać jałmużnę, bo Pan nasz Jezus Chrystus nie przykazał śledzić ubogich i pytać, ale wspomagać.
— No! no! dosyć tego, rzekł pisarz. — Wiesz teraz że nie wolno ci żebrać bez zezwolenia Bractwa — pokaż papiery.
— Nie mam żadnych.
— Osmagać i wypędzić, zawołali wszyscy.
— Cicho! krzyknął pisarz stukając o stół. Skąd jesteś? I to mówiąc zaczął się jej w oczy wpatrywać, podniósł się, twarz jego zdziwienie wyrażała, powiódł ręką po oczach, potarł czoło, usiadł, zadumał się.
— Z Rusi mówiłam wam i tem bardziej uwierzyć temu powinniście, że brat Groński mógłby sobie przypomnieć tę która przed nim stoi.
Pisarz osłupiał, wszyscy spojrzeli na kobietę i szeptali.
— To być nie może! I skąd-że wy to? zawołał pisarz Groński. — To być nie może! Wy! w tem odzieniu, na żebraczce?
— A wy sami bracie Groński, nie mieliżeście lepszego losu? nie pamiętacież lat weselszych?
Stary pisarz westchnął i jakby natrętne odpychając wspomnienia, zwrócił się do kobiety.
— Co było, to było — ale jakżeście tu zaszli?
— Bieda lepiej pędzi od waszych biczowników i gorzej od nich smaga, odezwała się kobieta, choć i oni mało litości mają dla swojej braci!
— Takie to prawo, ozwał się z cicha pisarz — co chcecie. — Musi się każdy wprzód wpisać, nim mu dozwolemy siąść pod kościołem. Dla spokojności to i bezpieczeństwa naszego się dzieje, aby włóczęgi, czarownicy, złodzieje i podpalacze między nami się nie kryli i całemu nie szkodzili Bractwu. — Każdy też z nas, ile nas tu widzicie, dodał pisarz ciągle niespokojnie patrzając w oczy kobiecie, ma wyznaczony kościół i ulicę, za której zakres, krom dni pewnych wyjść nie może. A po domach nawet żebrać nie wolno, prócz wszystkich Świętych, Zadusznych dni i Wielkiej nocy. Takie to prawo! —
— Wpiszcież mnie w swoje Bractwo, rzekła Agata, i pozwólcie siedzieć u Panny Marji.
— U Panny Marji! rzekł łysy garbus, ho! ho! A jakeście przewąchali, gdzie lepiej! To nas starszyzny miejsce, nie żeby lada włóczęga zasiadł przed zasłużonymi. — My tam siedzim. — Podziękujcie jak wam na Kleparzu lub Kazimierzu wyznaczą kościółek, a nie myślcie tu nam prawo pisać.
— Bracie Groński, ozwała się kobieta — wy to dla mnie uczynicie.
— Pan pisarz tu nie król, a prawo starsze od niego, odparł Lagus — którego przestąpić nie godzi się. —
— A jakież to prawo? —
— Kto najpóźniej przychodzi, ostatnie miejsce zasiada; podziękujcie kiedy was z miasta kijmi i biczami nie wypędzim.
Agata wzruszyła ramionami.
Pisarz po chwili namysłu, poszedł do szafy, odczepiwszy klucze, otworzył ją i dobył księgi, począł przewracać karty szybko, potem głośno zawołał.
— Przyjmujecie ją do Bractwa?
— Nie! nie! zawołali wszyscy, przepędzić z miasta, wysmagać. Nie wiadomo co za jedna!
— Ja ją znam, rzekł Groński — przed moją pielgrzymką do Rzymu i Kompostelli widziałem na Rusi. — Ręczę za nią.
— Niech wam Bóg zapłaci, — bracie Groński!
— Niechaj idzie gdzie chce, nas tu i tak dosyć, zawołali Lagus i Chelpa: a do tego, pewnie i wpisu nie ma czem zapłacić.
— Za wpis zapłacić? zdziwiona odparła Agata. — A wieleż?
Dziadowie i baby pokręcili głowami. —
— Dziesięć groszy do skrzynki Bractwa za dusze zmarłe z nikąd ratunku nie mające, a na Bractwo, a na kaleki i chore; — na —
Agata poczęła szukać węzełka pod suknią i rozwiązywać go.
— I pozwolicie mi siąść podle P. Marji.
— Ale to być żadną miarą nie może, bo to miejsce starszych, rzekł pisarz sam z cicha.
— Ja więcej od wpisu zapłacę, a później...
— Obiecanka! wołali drudzy, to być nie może.
Agata dobyła nie wiadomo zkąd, bo nie z węzła, błyszczącą sztukę złota i podnosząc ją w palcach do góry zawołała:
— Tyle dam od wpisu. —
Pisarz niecierpliwie wargi zaciął, a dziadostwo zdumiane stanęło.
— Kiedy jej tak złoto nie kosztuje, rzekł Lagus, widać ma sposoby nabywania go! Czarownica! czarownica! lekarka jakaś tam...! nie chcemy i pieniędzy i jej. — Wysmagać.
— Ja ręczę za tę kobietę, rzekł pisarz.
Lagus głową pokręcił. —
— Jak chcecie, ręczcie nie ręczcie — a pamiętajcie żeby z tego licha nie było. —
— U Panny Marji? spytała Agata.
— Siedźcie gdzie chcecie, zawołał Lagus, aby nie podle mnie, żeby szatan co cię zdławi i o mnie nie zaczepił.
Agata rzuciła sztukę złota na stół i stanęła oczekując.
Pisarz odwrócił kartę, podniósł głowę.
— Agata? —
— Piszcie, Agata rusinka.
— I dodajcie, rzekł garbus — Złotniczka, to jej chrzestne w Bractwie będzie nazwisko.
Agata smutnie się uśmiechnęła.
— A kiedyście się szczęśliwie wpisali, rzekł gburowato Lagus, niechże wam pan pisarz prawa przeczyta, abyście się ich trzymali, bo na to my starszyzna wybrani jesteśmy i Biczownikami nazwani, aby prawa naszego biczem pilnowali.
Tylko co się ten obrzęd dokończył i pisarz ustąpił nieco na bok szepcząc coś do Agaty, gdy dzwony kościelne odezwały się z wieży Panny Marji i dziadostwo spiesznie rozpraszać zaczęło. Pozostał tylko pisarz Groński i Agata.