<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Zbliżała się zima... pora roku, w której świat się zwykł bawić najzapalczywiej, może dla tego, że chciałby zapomnieć o całunie pokrywającym ziemię, o śmierci co ją trzyma w objęciach. Zaludniają się zwykle naówczas miasta, pustkami stoją dwory... a po chatach wieśniacy sprawiają sobie weseliska, żeby też jakoś tę okropną zimę przepędzić.
W Parzygłowach nawet pan Paździerski, przewidując długość zimowych wieczorów urządzał się tak, aby mieć wiseczka u siebie parę razy na tydzień. Obok salonika dosyć ciasnego, sypialny pokój przekształcono na gabinet i razem jadalnię. Państwo przenieśli się do alkierza, w którym było cieplej. W bokówce dosyć się znalazło miejsca na postawienie stolika do gry, do którego przypasowawszy drugi, równej wysokości, podawano na nich wieczerzę.
Pan Paździerski potrafił nawet zyskać sobie pana Mieczysława, który przychodzić obiecał. Skłoniło to i ks. kanonika Hamerskiego, że nie odmawiał zaszczycić poczty przytomnością swą, zwłaszcza, iż tu się ciągle mówiło o tem, że Paździerscy wynoszą się na dzierżawę, byle co upatrzyli stosownego. Poczthalter więc uchodził już za słusznego obywatela... Wachano się z zaproszeniem burmistrza, bo ten też nie grał, chyba w maryasza. Czasem się trafił przejeżdżający znajomy, którego zatrzymać umiała pani czarnemi oczyma, a poczthalter rubaszną gościnnością... O starym Zellerze nie było co myśleć, gdyż ten pędził życie dziwaczne, nie odchodząc prawie od krzesła chorej żony.
Właśnie, późną już jesienią rozpoczynały się te przyjęcia u poczthaltera, i dnia jednego zjawił się Micio, który adorował wielce poczthalterową, z czego mąż niezmiernie był szczęśliwy, chlubiąc się tem przed wszystkimi; — czekano na ks. Hamerskiego, samowar był już nastawiony i kipiał w sieni, czekając aż go wprowadzą do pokoju, gdy z probostwa nadszedł Antek, chłopak co do mszy sługiwał, dając znać, że kanonik musiał do chorego jechać, bo wikary był w łóżku na febrę, której dostał jeszcze w żniwa. Nie ulegało wątpliwości, że to nie była wymówka tylko, bo wikaremu wątroba puchła, a szlachcic z dawna niedomagał.
Z rezygnacyą, ale nie bez złego humoru, przyjęła tę wiadomość gospodyni, która miała przysposobioną gęś na wieczerzę, pieczoną z jabłkami, i ks. kanonikowi nią zaimponować pragnęła. Paździerskiemu szło o wista... Pan Mieczysław tymczasem przysiadał się do gospodyni.
— Szelma jestem, pan mi żonkę bałamucisz? — wstał poczthalter uszczęśliwiony... a Abdank śmiał się i lgnął do niewiasty, która mu się uśmiechała. Płaciło choć to za doznany zawód, bo panna Konstancya Zellerówna, ani mu się zbliżyć do siebie nie dała... a wkrótce po pierwszych próbach pana Mieczysława pierzchnęła na gospodarstwo do brata...
Byłaby ją ze swoim synem swatała też siostra kanonika, pani Burska — w nadziei, że chłopak, ożeniwszy się, ustatkuje... ale i tej prysła z przed oczów panienka, a wyprawiony dla wyrozumienia Zellerów ks. kanonik, z niczem powrócił. — Nie lubiono w ogólności tej rodziny, gdyż się do ludzi nie garnęła ani dawniej, ani teraz, a garnących się do siebie — zrażała chłodem... Każdy coś miał im do zarzucenia, nawet Abdank się krzywił... mimo ogólnej pobłażliwości dla wszystkich... i najlepszego serca. Gdyby mu byli dali choćby poromansować z panną Konstancyą!..
— No i co my teraz z wiskiem robić będziemy? — odezwał się Paździerski... We dwóch... trudna sprawa, a trzeciego nie łatwo znaleść.
Tymczasem wniesiono herbatę. Przed pocztą hałas się zrobił. Poczthalter sam wyszedł dla skarcenia zakłócających spokój publiczny, bo był zły; miał już wpaść na jednego z pocztylionów, gdy ubrany w szubę z szopów, w butach zimowych, z szalem na szyi, w czapce bobrowej, z torebką przewieszoną przez piersi, stanął przed nim... stary jego dobry druh. — Ziomek (oba byli podobno z pod Łukowa) poczciwości szlachcic pan Jerzy Szamiłowicz...
— Jak Boga kocham! szelma jestem — a to ty Jurasiu! — zawołał rzucając mu się w objęcie Paździerski — a to mi tu z nieba spadłeś zkąd? co?...
— A! zachciałeś! biedy! — kłopoty! interesa — odparł Szamiłowicz — człowiek tchnąć nie ma czasu...
— Ale żeby ci jak pilno było — ty — jakiś, nie puszczę — krzyknął poczthalter — koni ci nie dam... Musisz u mnie wieczorem przebyć... Trzeciego mi do wista było potrzeba — rozstąp się ziemio!
Szamiłowicz wzdychał...
— Ale tu nie ma rady! rozbierz się tu w pasażerskim pokoju, a ja cię zabieram... Dokąd jedziesz? do Lublina? Przenocujesz?
— Juściż, — kiedy każesz — rzekł Juraś — nie ma co robić.
Cygan dla kompanii dał się powiesić...
Gdy przybyły w pasażerskim pokoju rozebrał się ze szopów, butów, szalu i czapki, okazał się człowiek nizkiego wzrostu, gruby, nie stary... twarzy poczciwej, która się i u parobków trafia, z czołem nizkiem, włosem twardym postrzyżonym krótko, pucołowaty... z nosem kartoflowatym, białemi zębami... i miną dobroduszną. Jakby naumyślnie na trzeciego do wista stworzony. Ręce miał tłuste, a na nieb kilka grubych pierścieni, które przy kartach dobrze się wydają.
Znać też w nim było zamożnego człeka, bo łańcuch u zegarka i medalion, szczero złote, grube były i masywne na podziw. Guziki u koszuli, też złote, zdumiewały rozmiarami.
— Moję żonę znasz? — rzekł poczthalter — ale mi się, bestyo, nie umizgaj! Dam ja ci! Ho! ho! ty na to jak na lato...
Rozśmiał się Juraś.
— Bądź spokojny... jeszczeby też czego, przyjacielowi żonkę bałamucić!
— A któż to robi jak nie przyjaciele? — zawołał Paździerski.
Przy pani poczthalterowej zastali na straży Micia, który ją szósty podobno raz w tłustą łapkę pocałował; poczthalter narobił niby hałasu... i zaprezentował Jurasia, który też do ręki się dobrał i cmoknął.
Złożyło się tedy małe gronko, bardzo wesołe, którego ognisko stanowiły czarne oczy pani Paździerskiej. Pan Mieczysław Abdank, który nie znał Jurasia, po zaprezentowaniu, odciągnął do pierwszego pokoju gospodarza, aby go spytać co to była za figura...
— To, panie dobrodzieju, kolega mój, i z jednych stron, z kośćmi dobry człek i — nie głupi — rzekł Paździerski. Chodziliśmy razem do szkół, gdy był jak pasternak, ojciec jego ekonomował, dosyć panu powiedzieć, szelma jestem, że on dziś mało czterykroć ma...
— A to jakim sposobem? ożenił się?
— Chowaj Boże! Takim go sprytem Pan Bóg obdarzył. W szkołach już co my wszyscy tracili, to on zbierał i szachrował... Spryt miał osobliwy... potem końmi handlował, wolami, świńmi... jemu to wszystko jedno... aż zaczął pieniędzmi... Jak już się do tego wziął, tak poszło i poszło... Mówią lichwa, a ja powiadam lichwy, panie, niema, szelma jestem... Potrzebujesz, zapłać! Chcesz bierz, chcesz nie bierz... wolnemu wola... Otóż do tego doszedł, że na majątkach ma kapitały... ho! ho! Tylko, tylko co nie widać, szelma jestem, jak gdzieś klucz kupi... Spryt ma, panie, gorzej żyda... I tak, gadaj z nim, baraszkuj, dobry człek, ale jak do pieniędzy przyjdzie — kat! Nie popuści, rodzonemu bratu.
Zdaje się, że to objaśnienie dostatecznem było dla pana Mieczysława, gdyż weszli do pokoju, w którym już piękna gosposia nalewała herbatę... Przyjemna woń jamaiki rozeszła się po pokoju... Karty już były przygotowane i żeby czasu nie tracić — zasiedli, a w interwałach poczęła się rozmowa...
— Gdzież to ciebie licho niesie? — odezwał się poczthalter...
Juraś ramionami ruszył.
— A to prawda że licho, zgadłeś — rzekł — mam głupi interes...
— E! eh! żebyś ty się wdał w co podobnego! — odezwał się Paździerski.
— Juści ja swoje wykołaczę — dodał Juraś — ale biedy zażyję...
— Z kimże?
Juraś się obejrzał po pokoju i oczyma dał znać, że możeby lepiej było nie mówić.
— Ale mów! ztąd nic nie wyjdzie! Pan sędzia...
— O, o mnie proszę być spokojnym — rzekł Abdank — jak w grób.
— Ale bo to, widzi pan, znajome osoby... Wilski mi narobił tej biedy...
— Wilski przecie nie bankrut! — odezwał się Abdank — on w interesach dobrze...
— Ja to wiem — mówił Juraś — nie z nim mam do czynienia.
Po śmierci hrabiego Turskiego, interesa tej hrabiny, wymagały oczyszczenia... Trzeba było około trzechkroć... Ja właśnie miałem tę summę, ale mi się dawać nie chciało. Jak mnie, panie, wziął męczyć ten człowiek, a ręczyć... dałem...
— A, jeśli ręczył! — rzekł poczthalter.
— Co z tego? słowem ręczył nie pismem... a tu, słyszę... około hrabiny kuso ma być, mnie pieniądze na gwałt potrzebne, bo mi się złoty interes trafia... a mojej krwawicy ani dobyć...
Zamilkli wszyscy...
— Czy do Wilskiego jedziesz? — zapytał gospodarz...
— Co już do niego jechać, wodę warzyć, i słówek pięknych słuchać... Jużem ja go męczył... zbył mnie ni tem ni owem. Ratunku innego nie ma... trzeba się pozywać, tarmosić, expensować i biedować, póki się miły grosz odzyszcze...
A tu jeszcze, słyszę — mówił dalej wzdychając i popijając herbatę — innych kredytorów dużo, ruszą się tedy wszyscy... Rwetes będzie jeneralny... gwałt...
Poczthalter głową poruszał... Micio milczał chwilę.
Wilski to załata, nie bój się — dodał — nie darmo opiekunem...
Poczthalterowa siedząca na kanapce, zaczęła chichotać, bez żadnej przyczyny... Zapytana, nie umiała się wytłómaczyć, i wyszła w końcu zarumieniona...
— Pan dobrodziej, panie sędzio — rzekł pochylając się do ucha Paździerski — chyba dawno nie słyszał o niczem... i nikogo nie widział... Tam się z Wilskim coś innego święci...
— Co takiego?
— Ale to może plotki — mówił poczthalter...
— Choćby plotki...
Znowu się do ucha schyliwszy, poczthalter szepnął.
— Wilski słyszę zakochał się w jenerałowej z Uznowa... bodaj żeby się z nią nie ożenił, choć to nie młoda kobieta. Z hrabiną źle... miały tam być jakieś przejścia...
Abdank zdziwił się mocno.
— Nic nie wiedziałem...
— Może plotki...
— Bądź co bądź — głośno dorzucił gospodarz — strachu niema o twoje pieniądze, majątku starczy...
— Już jak tylko proces — to licha warto, prawnicy, adwokaci, dykasterye, kancelarya masło zliże z chleba... a nam sucha kromka... Co to kosztuje — to aż strach. Żaden ręką nie ruszy, żeby mu nie wścibić w nią... Ja to, panie, znam...
Szedł dalej wist, ale wszyscy byli zamyśleni mocno, z Jurasia chwilami podżartowywano, odgryzał się, i dopiero przy gęsi i węgierskim winie, gdy gosposia też wyszła prezydować u wieczerzy i zachęcać do jedzenia, humory do normalnego stanu wróciły...
Po wieczerzy grać już było późno i niedogodnie, pan Mieczysław też zaczął się wybierać do Abdankówki, bo był o ludzi, których tam zostawił, niespokojny, napijały się nieboraczątka z nudów i dom czasem stał pustkami, bo szynczek blizko.
Poczthalter z Jurasiem gawędzili chwilę sami po cichu, aż podróżnemu gęba się zaczęła rozdzierać do ziewania — musiał do snu wybierać.
— Już po nocy nie chce mi się wlec — rzekł — prześpię się jako tako w pasażerskiej izbie, a dodnia mi konie dać każecie.
Paździerski go przeprowadził, ażeby dopilnować posłania na kanapie skórą wybitej, i tylko co się zaczęło do snu przygotowanie, gdy trąbka dała się słyszeć przed gankiem, a w chwilę potem, mężczyzna średnich lat wszedł do pokoju...
Był to pan Alfred Zeller, za pilnym interesem jadący do Lublina tak pośpiesznie, iż nawet do rodziców nie wstępował, mając dopiero być u nich w powrocie. Poczthalter który go tylko widywał z daleka, i nigdy się do niego zbliżyć nie mógł, poznał go zaraz. Rad był ze zdarzenia, i postanowił z niego korzystać, bo mu na sercu leżało zawiązanie stosunków... Mówiono, że Zeller tanio wydzierżawiał folwarki.
— Prosiłbym pana o konie! odezwał się przybyły...
Paździerski zatarł ręce zafrasowany niby, ale z wielką i nie zwykłą sobie, względem passażerów grzecznością.
— Panie dobrodzieju — dałbym z duszy serca, ale ostatnie wzięła poczta rządowa... a te co powróciły, ledwie dyszą. Półgodzinki... a służyć będę. Widzi pan oto, że i ten przed panem dobrodziejem przybyły, czekać musi... Ale... wszak — jeśli się nie mylę? pan Alfred Zeller z Owsina? Miałem honor widzieć go z daleka... Bardzo mi miło mu się zaprezentować. Niech pan siada! Pozwoli pan sobie służyć herbatą? Jestem tu sąsiadem czcigodnych jego rodziców, zatem wolno mi będzie...
Tu się skłonił Alfred, stał, dosyć ozięble przyjmując grzeczności...
— Półgodzinki! — dodał Paździerski.
Zeller zamruczawszy coś usiadł smutny... Juraś skorzystał z chwili, aby mu się zaprezentować. Miał ten defekt, że spotkawszy obcego, zaraz mu o sobie mówić musiał, i popisywać się z głową i kieszenią.
— I mnie to właśnie spotyka, że muszę podnocować — rzekł — i ja jadę do Lublina. Człowiek ma interesów przez wierzch głowy...
Zeller nie odpowiadał.
— Zwyczajnie w dorobku... mówił Juraś... Chce człowiek chleb jeść, pracować trzeba.
Przyniesiono herbatę, która przerwała rozmowę, Paździerski przysiadł się do nich. Zeller ciągle milczący, odzywał się jednak półsłówkami, tyle ile potrzeba, ażeby się to rozmową nazywać mogło...
— Pan ma wielkie interesa, zwyczajnie jako obywatel — mówił Juraś... Słyszałem że pan kupił klucz Owsiński... i tanio słyszę powypuszczał folwarki.
— Co to za szkoda, że ja, co tak dawno szukam dzierżawy — wcisnął poczthalter — nie wiedziałem o tem, byłbym też kontrahentem...
— Bardzo żałuję — rzekł Zeller.
— Wolałbym i ja dzierżawę — dorzucił Juraś — niż takie lokaty kapitałów, jak moje! Gdyby też nie Wilski... nigdybym tego nie zrobił!
— Wilski jest dobrze w interesach — wtrącił Zeller — o ile słyszałem.
— Ale on nie dla siebie, tylko dla hrabiny Maryi wyłudził u mnie... Teraz, słyszę, interesa jej zachwiane... pozywać muszę — śliczna rzecz. Prawnicy to taki naród, że ze skóry człeka obedrą.
Zeller żywo bardzo zwrócił się ku mówiącemu, usłyszawszy ostatnie słowa; drgnął cały, chociaż wprędce bardzo zmiarkowawszy się, udał obojętnego.
— Wieleż pan tam pożyczyłeś? — zapytał.
— Co pan myśli? Krwawicy mojej, potu mojego — rzekł Juraś — przeszło dwakroćstotysięcy...
— I chcesz pan o to pozywać? — spytał Zeller...
— Muszę... Tam się słyszę wszystko zwichnęło — mówił Juraś żywo. — Wilski się wprzódy mocno interesował, opiekował, teraz zamierza ręce umyć. Zadurzył się w jenerałowej z Uznowa, czy ona go durzy, tamtę porzucił. Ludzie nosy mają, wszyscy wierzyciele padną na majątek hrabiny. Trzeba innych wyprzedzić.
Zellera oczy zajaśniały i zdawał się coraz żywiej zajmować przedmiotem rozmowy. Uśmiechnął się do poczthaltera, przysunął z krzesłem do Jurasia.
— Nie raz się to trafia — rzekł — że ludzi popłoch ogarnia bez przyczyny. Naturalnie jak się wszyscy rzucą żądając wypłat... hrabina zbankrutuje... a waćpanowie potracicie. Mogłaby znaleść kredyt przecie, gdyby czas miała...
Juraś i poczthalter się rozśmieli.
— Hrabina? a któż jej pożyczy — dodał pierwszy. Ja, stan hypoteki znam doskonale! Oprócz tego co w księgach, długi są nieintabulowane... Kto jej da kredyt? Dopóki ludzie sądzili że się Wilski z nią ożeni... co innego było...
Zeller się uśmiechał i głową kiwał dziwnie.
— Więc pan byś swój dług zapewne ustąpił? — zapytał — gdyby się kto trafił.
Juraś oczy wytrzeszczył — zląkł się.
— Jak to pan rozumie? ze stratą?
— Jeżeli procesowanie ma kosztować, jak pan sam powiadasz? — rzekł Zeller.
— Ale koszta procesu jej zaliczę! — zawołał spekulant, — jasna rzecz.
— A jeśli z przeciążonego majątku wyzyskać ich nie będzie można? — podchwycił Zeller.
Szamiłowicz się zaciął. Przyszło mu na myśl najprzód, że może Zeller chce nabyć pretensyę, a bał się wygadać, iżby z niej coś ustąpił. Z drugiej strony tak się jej rad był pozbyć i lękał — iż zrażać fantastycznego nabywcy — nie chciał.
— Jeśli ma zanadto pieniędzy, głupi człek, i chce je rzucić w błoto? czemu nie korzystać? — mówił sobie w duchu. — Ale Jurasiu, kochanie, nie gorączkuj się! powoli!
Popatrzał więc na stół, usta wydął i rzekł obojętnie.
— Proces, rzecz paskudna, zwłaszcza dla człowieka w dorobku jak ja, co i tu i tam ma potroszę grosza, i wszędzie potrzeba mu zaglądać... Zbyć by się zbyło pretensyę — ale tracić... z tej krwawicy...
— Co bo ty ciągle o krwawicy pleciesz, — rozśmiał się Paździerski, zdecydowawszy się brać stronę Zellera, dla przypodobania mu się — gdzieżeś ty to tak krwawo pracował?
Szamiłowicz koso, gniewnie nań spojrzał.
— Juściż — rzekł — żem pracował... Po rodzicach nie wziąłem nic... Co mam tom sobie winien.
Poczthalter rozśmiał się znowu.
— Pewnie — dodał — ale nie krwawym potem... chyba językowi co wyśmienicie mleć umiał!
Zeller dobył cygara z kieszeni i poczęstował poczthaltera i Jurasia, zapewniając ich, że dobre były. W istocie dla tych znawców były aż nadto doskonałe, a Juraś zapaliwszy zawołał...
— Cygaro, słowo honoru... fiu fiu fiu.
— A jak ciągnie!! — odezwał się poczthalter — czysto halbańskie...
Rozmowa o pretensyi — urwała się. Szamiłowiczowi przychodziło na myśl, że bogatego a nieznającego stosunków człowieka możnaby oporządzić — jak on to w swoim języku nazywał.
— Żebym ja miał znaczniejsze kapitały — odezwał się — wolałbym nie budzić licha, wyczekać, a potem majątek, ponabywawszy inne długi, zagarnąć!!
Zerknął na Zellera, który siedział zimny i napozór obojętny.
— Zanadto długo na to czekać — odezwał się z cicha... Ja... mam, przyznaję się, trochę kapitału jeszcze do dyspozycyi, ale wolałbym go inaczej użyć.
— A toć panie złoty interes dla niego — ożywiając się począł Szamiłowicz. Lasy owsińskie przytykają do klucza hrabiny... Gdybym ja był na jego miejscu — dodał śmiejąc się — gdyby mnie traf zetknął z takim biednym Jurasiem na stacyi pocztowej, zgadało się o tem, tobym mu zaraz rękę podał, i interes ubił w dwóch słowach... Dalipan! — zawołał ożywiając się — nabywaj pan.
Paździerski się śmiał. Zeller kiwał głową...
Szablon:Korekts pan co — rzekł — żart żartem... jadę do Lublina listy zastawne kupować — pieniądze mam, — nie byłbym od tego aby interesu nie zrobić, — ale, kochany panie — mnie życie nauczyło ostrożności... Poślę panu mojego plenipotenta, z nim się ułożycie, prawa nie znam.
Szamiłowiczowi aż się gorąco zrobiło z radości na samą myśl, że się pozbędzie tego — kołtuna. Lękał się wszakże, aby plenipotent nie odradził... czego był pewnym...
„Oporządzić“ mógł naiwnego kapitalistę, tylko póki on na swój rozum i niedoświadczenie się spuszczał. Nie przyszło nawet na myśl szlachcicowi, że jeśli on gorąco sobie życzył zbyć się utrapionej pretensyi, na której strata była pewną, to — Zeller stokroć gorącej chciał ją nabyć, choćby z ofiarą... Oba jednak udawali obojętnych... Gdy Juraś usłyszał o plenipotencie — począł sykać.
— Już to z tymi... pełnomocnikami — fuknął — niech ich wszyscy... wezmą... to drugi tom adwokatów, smarować ich trzeba... a, żeby rozum swój pokazali, kręcą. Wie pan co? Na co nam plenipotenci, prawnicy, dyabły...
Mam procentów samych piętnaście tysięcy zaległych. Pal dyabli — odstąpię! niechaj moje przepada.
Zeller schylony palił cygaro.
— Co pan na to? — wtrącił Paździerski.
Pan Alfred wzdychał, udając symplicyusza wielkiego.
— Prawda — rzekł, jakby się dał pochwycić — że dziś z kapitałami lokata trudna.
— Okrutnie trudna! ja to wiem! — buchnął Juraś... Namyśl się pan — i interes gotowy... dla obu dobry.
Oczy mu się aż iskrzyły.
— Matko miłosierdzia — myślał — nie oświecajże go poczciwego człowieka... Ja w dorobku, on bogacz... nie lepiej że, aby on stracił... niż ja nieszczęśliwy!... Św. Antoni Padewski... ratuj mnie... i moją krwawicę.
Zeller wciąc dym puszczał z ust, ale ani słowa... Paździerskiemu biło serce zupełnie tak, jak gdyby przy stoliku sztosa patrzał na ciągnienie — vabanque! Przyszło to tak niespodzianie.
— Bogacz — myślał — co jemu tam te dwakroć, trzykroć! On gdzieś musiał kasę rozbić... Ale... spekulator nieciekawy, żeby też na popasie dać się ściąć Szamiłowiczowi! A już by też to było... jak Boga kocham, szelma jestem...
W tem Zeller głowę podniósł i rzekł flegmatycznie.
— Odstąp pan co z kapitału!
Juraś się zasępił...
— Nie — co tego to nie mogę! Z kapitału! a to śliczna rzecz! To dopiero! zapewne! z kapitału... Jużem sobie i tak krzywdę wyrządził mówiąc o procencie... ale co się rzekło...
Pan Alfred ziewał i myślał... Tymczasem konie mu zaprzęgano...
Juraś truchleć zaczął, aby mu nie uciekł...
— Nic — z kapitału.
Pocztylion zajrzał do izby... konie gotowe.
— Poczekają — rzekł Paździerski — cóż, czy będę miał to szczęście, że u mnie się interesik ubije?
Zellera trudno im było zrozumieć, widzieli tylko jasno, że wcale interesów nie umiał prowadzić, nie znał, i że na gładkiej drodze, można mu było wyciągnąć z kieszeni kapitał. Każdy inny — mówili sobie — ani by chciał gadać.
Juraś tak natarczywie nalegał i następował, poczthalter, któremu dawał znaki pewne palcami, tak mu zaczął pomagać, że się Zeller niby znudzony, odezwał w końcu.
— No — to zgoda! nabywam, ale u mnie, kiedy robić, to porządnie... Spiszmy umowę przy świadkach...
— Za pozwoleniem — podchwycił Paździerski — u Kurzejpiętki nocuje notaryusz z Lublina... Posłać po notaryusza.
Zeller się nie przeciwił... Juraś, cały czerwony z niecierpliwości, modlił się w duchu... A! żeby się to skończyło, a tobym Paździerskich błogosławił!
W półgodziny rozbudzonego ze snu, chmurnego i gniewnego, obiecującego sobie przerwany sen zlikwidować, przyprowadzono notaryusza. Juraś dobył papiery... Umowa została spisana. Z wielkiem podziwieniem przytomnych Zeller dobył pugilares, i gotówką na stół cały kapitał wyliczył.
— O to — osioł! Daj mu Boże rozum za to! — mówił do siebie Juraś.
Podali sobie ręce — Zeller przeprosiwszy notaryusza, prosił Paździerskiego o pozwolenie posłania do Kurzejpiętki po szampana... Przyniesiono koszyk... On sam kieliszka dotknął tylko ustami, tłumacząc się, iż nie pije nigdy, zapraszał drugich.
Papiery już były pochowane, Szamiłowiezowi czupryna się jeżyła z radości, a Paździerskiemu z podziwu, gdy Zeller wstał i dziwne jakieś spojrzenie szyderskie rzuciwszy na Jurasia, rękę doń wyciągnął.
— Pozwól pan sobie podziękować — rzekł...
— Za co?
— Ułatwiłeś mi pan — swoją uprzejmością, interes, dla którego jechałem do Lublina.
— A! — odezwał się Juraś — tak! ulokowanie kapitału... Uśmiechnął się ironicznie.
— Nie — odparł Zeller. — Przyznam się panu, że jechałem właśnie, dowiedziawszy się o tem, że pan masz pozywać — umyślnie dla nabycia pańskiej pretensyi.
Uśmiechnął się.
— Byłbym dał panu i procenta i może jeszcze coś dodatku... a tak, bez kłopotu... bez expensu... gładko i pięknie wszystko skończone. I nie mam po co już do Lublina się trudzić.
Szamiłowicz, który kieliszek w ręku trzymał, upuścił go na stół i ręce załamał, a Paździerski do góry podskoczył.
Notaryusz z uwielbieniem spojrzał na klienta.
— Widzisz pan — dodał Zeller — niech się pan nauczy odemnie, jak się interesa robią. Panu się zdawało że mnie nieświadomego, weźmiesz gołą ręką i skorzystasz z mojej dobroduszności. Ja wcale nie jestem tak dobroduszny, wiem co i dla czego robię...
A teraz — dodał śmiejąc się — zapijmy tę sprawę... Pan nie zrobiłeś złego interesu — pociesz się — bo mnie nie o pieniądze chodziło. Kapitału byś nie zyskał łatwo... miał byś straty... ale, gdybyś się był nie spieszył a mnie nie brał za dudka... byłoby to wyszło lepiej jeszcze...
Szamiłowicz spuścił głowę mrucząc...
— Zdrowie pana Szamiłowicza! — zawołał Zeller śmiejąc się.
— Zdrowie twoje Jurasiu! odbijesz się drugim razem! — zawołał Paździerski.
— Komedya — zakończył notaryusz... słowo daję — komedya.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.