Straszny Strzelec/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Straszny Strzelec
Podtytuł Powieść z rękopisu Muzyka
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLJOTEKA MRÓWKI T. 45.
Seweryn Goszczyński.



STRASZNY STRZELEC.
Powieść z rękopisu Muzyka.





LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ.
Z drukarni zakładu nar. im. Ossolińskich.
1877.






I
OBJAŚNIENIE WSTĘPNE.

W pierwszych latach mojej emigranckiej pielgrzymki po Galicji, poznałem się z pewnym młodym muzykiem. Znajomość nasza była krótka: pędzeni oba wichrem jednejże niedoli w przeciwne strony, musieliśmy się rozstać, zaledwośmy się spotkali. Mimo to znajomość nasza nie była powierzchowna. Oprócz spólności położenia i powołania, wiązało nas jeszcze braterstwo sztuki i braterstwo przekonań politycznych. Zeszliśmy się więc jak dawni znajomi, a pożegnaliśmy się jak przyjaciele. Powieść, którą ogłaszam, jest drogą pamiątką tej krótkiej chwili, a razem pięknej duszy muzyka. Składa się ona z kilku zarysów od ręki życia emigranckiego i życia góralów.
Młody artysta, człowiek ludu sercem i przekonaniem, korzystał ze swego pobytu w stronie mało znanej reszcie Polski, pomiędzy ludem równie nieznanym, a korzystał nie pod samym względem sztuki. Nie był to tylko człowiek smyczka, nie sama muzyka gminu zajmowała jego troskliwość. Widział on ważniejsze skarby w jego głębinach i po te się zapuszczał. Przestrojony po góralsku, przebiegał góry, zamieszkiwał w najsamotniejszych chatkach, mięszał się pomiędzy juhasów, a zawsze z myślą polską. Czasami rzucił im słówko, którego dotąd nie słyszeli, rozjaśnił myśl, której dotąd nie pojmowali, odsłonił stronę życia którą dotąd obojętnie pomijali: za to też dowiedział się nie jednej rzeczy nieznanej sobie. Za tajemnicę kupował tajemnicę; a wtedy smyczek zamieniał na pióro i zamiast nót muzycznych, pisał duszę ludu. Ta praca nie była pośledniejszą od pierwszej; on sam przynajmniej przenosił ją nad pierwszą.
Żałuję że tylko ten jeden nabytek został moją własnością. Nie śmiałem prosić go o więcej, jemu też skromność przeszkadzała więcej ofiarować. Dzisiaj mocno tego żałuję. Nigdy już później nie spotkałem mojego muzyka: nie mogłem nawet śladu po nim schwycić. Los jego dalszy całkiem mi niewiadomy. Kto wie co się z nim stało? Może i on i wszystkie jego nabytki tak szanowne zginęły na zawsze! Miło mi że chociaż ogłoszeniem tej powieści, mogę uczcić jego pamiątkę.
Co się tyczy samej powieści, zostawiając o niej sąd czytelnikom, powinienem ostrzedz, naprzód: że nie znajdą w niej może tej sztuki pisarskiej, jakiej się spodziewają; a potem, że będąc jedynie wydawcą, nie biorę na siebie obowiązku rozjaśniania, cokolwiek w tym utworze wydać się może za nadto dziwne, czasem zaś niepojęte. Ogłaszam pracę cudzą bez żadnej mojej zmiany; tembardziej nie pozwalam jej sobie tam, gdzie osoba pisarza występuje.




II.
POCZĄTEK RĘKOPISU.

Oto jest rękopism muzyka:
Opowiem tu jedno ze zdarzeń mojego życia, które może nie będzie bez użytku, a nawet bez zajęcia. Żebym je dobitniej odmalował, muszę o sobie kilka słów powiedzieć. Jakkolwiek osoba moja w tym obrazie jest podrzędna, koniecznie jednak wchodzi do jego całości.
Podczas rewolucji Listopadowej służyłem jej z bronią w ręku. Zakończyłem schronieniem się do Galicji, wraz z korpusem jenerała Różyckiego, pod którego dowództwem przy końcu wojny walczyłem. Zostawiony tym sposobem własnej woli i tułaczemu życiu, chciałem jeszcze i to smutne położenie obrócić na korzyść Polski, o ile obrócić się dało.
Miałem z urodzenia zdolność do muzyki; rozwinąłem ją znacznie przez długą i szczerą naukę i pracę; nadto widziałem że prawdziwe dla niej żniwo jest na polu gminnem zaniedbanem dotychczas, że tam dopiero może się przeobrazić w narodową a tem samem pożyteczną; postanowiłem więc jako muzyk schronić się w głębie przyrody i ludu, i tam przeczekując wielką naszą nawalnicę, pracować tym czasem ażeby przy wróconej pogodzie i dniu nowej walki, nie wypłynąć bez korzyści dla siebie i drugich.
Wybór miejsca pracy nie długo mi zawadzał. Zrodzony na mazowieckich płaszczyznach, nie miałem wyobrażenia tak o śpiewie góralskim jak o samych górach. Ujrzałem je raz pierwszy z pod Krakowa, i wnet natchnienie miłości pół tajemniczej porwało mię ku Tatrom. Żądzy mojej nie stało nic na zawadzie: co pomyślałem to wykonałem natychmiast.
Na nieszczęście, było to już pod zimową dobę. Wiadomo że w tej porze zamiera w górach życie bardziej niż gdziekolwiek: ta śmierć przyrody krzyżowała bardzo moje zamiary. Utrudniała mi ona pielgrzymkę pomiędzy ludem, jako tułaczowi, i zasłaniała przedemną świat muzyczny, który tylko w swobodnem letniem życiu góralów jaśnieć może w zupełności.
Kiedy tak duch Tatrów zamknął wnętrze swojej krainy, musiałem z razu ograniczać się na jego przysionku. Osiadłem więc w jednej ze wsi około Nowego-Targu, i obróciłem zimę na przygotowanie sobie lata. Wychowany śród wieśniaków, miałem ja dawną znajomość wiejskiego ludu, miałem nawet nałogi jego życia. Miejscowej mowy prędko się nauczyłem, to mi wiele ułatwiło drogę mojego zawodu. Resztę trudności ułatwiła szczera i mocna miłość nowo przybranego świata: ona zwaliła zaporę nieufności, która jest prawie wrodzona siermiędze ku sukni z kołnierzem. Zetknąwszy się raz sercami, coraz bardziej zbliżaliśmy się wzajemnie, miłowali się i poznawali.
Wszakże mój zamiar nie ograniczał się tem jedynie, aby z nich wybadać co mi było potrzeba; założyłem sobie także odkryć im co oni wiedzieć powinni. Stosownie do tego postępowałem, i dobrze na tem wyszedłem. Obiedwie czynności tak się wspierały wzajemnie, że obu celom stawało się zadość. Dowód tego powodzenia miałem dotykalny: byłem jak pomiędzy swoimi. Znajomości moje rozchodziły się kręgiem coraz obszerniejszym; wieś wsi, ludzie ludziom podawali mię kolejno, tak przejrzałem całą okolicę Podtatrzańską, tak doczekałem wiosny i wszedłem w osnowę zdarzenia, które chciałbym opowiedzieć szczegółowiej nieco i z całem wrażeniem jakie mi po niem zostało.




III.
BIESIADA JUHASÓW.

Właśnie czerwiec się zaczynał. Błękit nieba płowiał gorętszem co dnia światłem: ziemia w bujniejszą porastała zieloność. Tatry, płukane ciepłemi deszczami, wychodząc z ich kąpieli, co ranek młodsze, wystąpiły nakoniec w zwyczajnej swojej szacie z przejrzystego błękitnego blasku. Na mglistem ich czole błysnęła korona tęczy; w przepaścistych piersiach ozwał się oddech głuchego grzmotu, było to jakby hasło dla góralskiego świata — do nowego życia, pasterskiego. Jakby na hasło życie to budzić się zaczęło.
Otwierały się zagrody wiejskie, skupiały się trzody, wypływały z ogniska gór, ciągnęły w setnych promieniach na dalsze polany i ginęły za wzgórzami. Jedne ginęły, następowały inne, i znowu inne jak fala za falą, aż napełniły swoją powodzią całą okolicę. Gdzie rzuciłeś okiem, bielały trzody w zieleni lasów i polan; po skałach snuli się pasterze i pasterki, po uboczach dymiły się bacówki. Gdzie zwróciłeś ucho, wrzał gwar bydła, odgłos kołatek, dźwięk rozlicznej muzyki, przeciągłe echa śpiewu góralskiego. Wszystkie widoki i dźwięki splatały się niejako w jedną pieśń młodego pasterskiego świata. Ogromne słońce zachodu podnosiło ją do najwyższej wrzawy; w tej porze wszystko wracało do koszar i szałasów, wesołe i dniem ubiegłym i nocą nadchodzącą. Uciszało się w miarę jak gasła zachodnia zorza, w miarę jak ciemność rosła. Otóż i noc, a z nią spokój zupełny. Na niebie tylko gwiazdy, po górach tylko ogniska jak gwiazdy po niebie, błędne, niepewne, a odpowiadają im, daleki gwar biesiadujących juhasów, jeszcze dalej ostre hukanie góralskiej dziewicy albo głuchy szum potoku rozmawiającego z wiatrem nabrzeżnej dziczy.
Pod taki to wieczór siedziałem pomiędzy juhasami na polanie zwanej Kołatówką. Nie opodal szumiała Białka; przed nami pałało ognisko. Towarzysze moi byli dziarscy i weseli, jak zwykle juhasy, zwłaszcza o tej porze. Wieczerza tylko co ukończona, dodawała nowej rzeźwości ciału i umysłowi: znalazła się i gorzałka; jednem słowem zawiodła się mała biesiadka.
Łatwo pojąć, że jako muzyk miałem w podobnych zabawach niepośledni udział. Przez czas mojego pobytu między góralami, obeznałem się z ich piszczałką, kobzą i tym podobnemi instrumentami używanemi przez nich; nadewszystko schwyciłem tak ducha rodzimej, góralskiej muzyki, że mogłem grać im nie tylko znajome pieśni i tańce, ale i nowe tworzyłem. Niekiedy także pożyczałem u innych okolic; bo miłując oddawna namiętnie muzykę ludu, starałem się poznać wszystkie jej rozgałęzienia na ziemi polskiej i znałem ją dobrze. Trzeba było widzieć jak ucho góralskie dziwiło się z razu wesołym śpiewom mazowieckim, skocznym kołomyjkom, posępnym dumkom ukraińskim: z czasem oswoiło się z niemi i rade im było. Jednakże na dzisiejszy wieczór przygotowałem coś całkiem nowego — niespodziankę. Był to rodzaj poemaciku muzycznego. Myśl jego obejmowała wszystkie plemiona Polski, wszystkie koleje jej losów, całe życie.
Wstęp malował Polskę przedchrześciańską, w życiu patryarchalnem, na łonie przyrody cichej, sielskiej, śród szumu lasów, śpiewu ptaków. W tej części panował brzęk gęśli. Charakter jej był prosty, spokojny, rzewny, coraz bliższy melancholji: oznaczał przyszłą Polskę w zawiązku. Na raz głucho zahuczały nieznane wiatry organów, jak uderzenie gwałtownego przelotnego wichru — było to pierwsze objawienie się chrześcjaństwa — umilkły, a natomiast gęśl odpowiedziała. — Tu przez chwilę ozwały się na przemian to gęśl, to organ, niby walka Polski pogańskiej z chrześcjańską; ale akord organu coraz mocniejszy, uroczystszy, akord gęśli coraz słabszy, posępniejszy, aż nagle zajęczał bolesnym płaczem i umilkł zagłuszony trąbą wojenną — a w tym jęku, w tej pobudce wojennej trąby był pierwszy płacz niemowlęcy Polski chrześcjańskiej, i zarazem pierwszy jej okrzyk wojenny, było znamię jej posłannictwa, jej przyszłości, całe jej życie dalsze. Z uciętego hałasu trąby, jak ze źródła, wypłynął strumień pieśni prostej, poważnej, religijnej, powracającej razy kilka, z odgłosem trąby po każdej zwrotce — ta pieśń to Boga-Rodzica, to polska walcząca w imię chrześcjaństwa. Dźwięki pieśni coraz mocniejsze, coraz pełniejsze, coraz nowy odgłos przybywa do chóru, coraz nowe uczucie wpływa do ogółu muzyki: to dzika kobza góralska, to ruska lira, to kozacki torban, to róg litewski — polski duch rozszerza się, wypełnia się duchami postronnych plemion. Po chwili ze zlewu wszystkich narzędzi podnosi się marsz uroczysty tryumfalny — Polska na szczycie potęgi. — Trąba uderza coraz mocniej, coraz głośniej, coraz niestrojniej zagłusza dzikim gwarem całą muzykę: znać że rycerska część, część narodu podnosi się nad cały naród. Wkrótce zaczyna się swar różnych dźwięków, nieład, dysharmonja. Wybuchają gwałtownie, jedne po drugich: lira, kobza, róg, i nikną jedne po drugich nagle, jęcząc, jak gdyby struny pękały. Trąba tylko brzmi jeszcze, ale coraz słabiej; jeżeli wzmoże się niekiedy, to na to aby się tem ciszej odezwała; w końcu ucichła całkiem.
Taka była mniej więcej muzyka, którą ułożyłem dla góralów, wiecznie pod myślą, aby każdą okolicę Polski wiązać z ogółem wszystkiemi włóknami jej ducha; wiecznie w przekonaniu, że jej dzieci tem szczerzej i mocniej kochać się zaczną, tem ściślej złączą się, im lepiej się zrozumieją; a zaczną zaś lepiej się rozumieć w miarę tego, jak zaczną lepiej pojmować wzajemny swój język, który nie w samych tylko wyrazach leży, ale najważniejszą może częścią w uczuciach i w języku uczuć bezpośrednim.
Wykonanie tylko miało niezwalczone trudności. W układ dzieła wchodziły różnorodne tony. Chcąc je wykonać jak należało, wypadało złożyć orkiestrę, co było niepodobne; ograniczyłem się przeto jednym instrumentem, i wybrałem skrzypce. Z niemałą pracą dokazałem jednak, że naśladowania tonów, obcych skrzypcom, dosyć je dobrze oddawały. Poświęciwszy nie mało tygodni samotnemu ćwiczeniu się w wykonaniu, przyszedłem nakoniec do pewnej biegłości, przeznaczyłem dzisiejszy właśnie wieczór na mój koncert.
Chwila była prześliczna, jak ją opisałem, słuchacze weseli, rozgrzani uciechą, dobrze usposobieni. Zażądałem cichości, i otrzymałem ją łatwo; górale lubili moje granie. Zacząłem nie bez wewnętrznej obawy. Dla czego? wszak nie pierwszy raz im grałem? wszak miałem słuchaczy nieukształconych, których nagana i pochwała powinny były, zdaje się, być mi obojętne? Drżałem jednak wewnętrznym dreszczem. Byłże to dreszcz artysty rozmiłowanego w swojem dziele i lękającego się o jego powodzenie? Byłoż to coś bardziej tajemniczego, nieodgadnionego, dreszcz przeczucia? Tej zagadki nie mogłem sobie na razie rozwikłać, nie mogłem równie otrząść się z niepokoju, a chciałem; wstyd mi było mojej słabości. Przez tę walkę znalazłem się w dziwnym stanie wewnętrznym, w stanie jakiejś gorączki, zapomnienia się, które mi posłużyło nad moje spodziewanie. Siły ciała, energja woli rozumnej, upadły w prawdzie, ale natomiast powstało coś wewnątrz mocniejszego jak wszystko co dotąd w sobie znałem rozpłynęło się po całem ciele, owładło tak całą moją istotę, że zamieniłem się w jego machinę. Natchnienie to rozciągnęło się dalej, wylało się na zewnątrz, wpłynęło w smyczek, w struny, w drzewo instrumentu; tak objęło jednym duchem, jednem życiem niezwyczajnem i mnie i skrzypce, że zdało mi się jakbyśmy jedno ciało stanowili, jeden instrument w rękach artysty niewidzialnego, niepojętego mimo to wszechmocnego. Uderzyłem smyczkiem bez wiedzy.
Z pierwszym dźwiękiem wzrosła moja odwaga, ale coraz bardziej traciłem przytomność; nakoniec zupełnie wyszedłem z siebie. Jak grałem? nie wiem. Musiało być jednak w mojej grze coś nadzwyczajnego. Miarkuję to po wrażeniu jakie sprawiłem na słuchaczach, a które postrzegłem dopiero zakończywszy granie. Siedzieli nieruchomi. Oczy wszystkich tkwiły na mojej twarzy. Oblicza jednych osłupiały podziwem, inne znowu mieniły się grą wewnętrznych wzruszeń. Kiedy przestałem, pojrzeli po sobie: zdawało się, że prowadzili rozmowę oczami, że oczami udzielali sobie wzajemnego podziwienia.
— To to muzyka — szeptali jakiś czas pomiędzy sobą.
— Do góralskiego serca! prawdziwa góralska! — zawołał jeden na głos.
— To nie góralska! nie! — odpowiedział inny.
— Ba! nie góralska! a ja wam powiadam że ją gdzieś słyszałem: — odezwał się Juzek, muzyk z rzemiosła, i dla tego może najwięcej zachwycony graniem i milczący dotąd.
Juhasy zaśmieli się. — Słyszałeś, a nie grałeś nigdy, choć ty nie chowasz dla siebie swoich piosnek.
— Nie wygram, to prawda, ale słyszałem i nieraz.
— No, no, nie udawaj mądrałę! Już to ty wszystko widzisz i słyszysz czego ludzie nie znają.
— Juzek dobrze mówi — przerwał inny juhas — bo ja także słyszałem tę pieśń.
— I ja ją znam. — I ja. — I ja — odezwało się kilka głosów.
— A gdzie? — zapytał jeden z niedowiarków.
— Gdzie? — odpowiedział Juzek — tego nie wiem; ale przysięgnę, że ją słyszałem. Kiedy Stach grał, to mnie było, jakby ją ciągnął z mojego serca.
— A to prosimy zagrać. — My gotowi drugi raz posłuchać.
— Ba! żebym potrafił, to byłbym wnet bardzo bogaty.
— A cóż by ci z tego przyszło?
— Poszedłbym do jamy pod Gewont, gdzie ten stary duch, co to wiecie, siedzi na wielkiej kupie złota. Jakbym jemu zagrał, to choćby był najtwardszy djabeł, musiałby się pokazać i dać swoich pieniędzy. Już co takiem graniem, to pewniebym go zaklął.
— Juzek dobrze mówi. Nie taki głupi jak się zdaje: szkoda że nie taki mądry jak potrzeba. Wielka szkoda że nie umie grać jak Stach, a byłby czarnoksiężnikiem.
— A toć się można nauczyć. Żebym tylko jeszcze raz posłyszał. Stachu! zacznijcie no jeszcze raz.
— Proście pierwej niech skończy — zawołał ktoś z boku.
Na ten głos nieznajomy, zwróciliśmy wszyscy oczy w stronę skąd się odezwał, i ujrzeliśmy w rzeczy samej obcego człowieka. Nikt go nie widział kiedy i jak przyszedł, a siedział jednak nie opodal od ogniska. Juhasy spojrzeli po sobie milczkiem, a w ich milczących obliczach przebijały się zdumienie, bojaźń i uszanowanie.
Ja również nie mało byłem zdumiony. Przyczyną jednak mojego zdumienia nie było nagłe przybycie nieznajomego; ale najprzód jego osoba. Ubrany był po góralsku; przez plecy wisiała długa strzelba, w ręku miał wałaszkę, za pasem parę pistoletów. Kolosalna budowa ciała, ogromne barki, dłonie z palcami, którym podobnie grubych dotąd nie widziałem, szyja tej niemal objętości co głowa, wydęte przestronne piersi, wyzierając bujnym zarostem z pod rozkrytej koszuli, zapowiadały olbrzymią siłę. Odpowiednią jej energją tchnęło całe oblicze: było ono przytem doskonałej męskiej piękności, poważne, nadzwyczaj spokojne, i szlachetne wyrazem jakiejś duchowej szlachetności. Oczy pełne, ciemno niebieskie, błyszczały jak gwiazdy; zdawało się że opromieniały twarz i czoło. Długie, ciemne włosy, rozpuszczone obyczajem góralskim, podobneż wąsy i broda skędzierzawione, osłaniając większą część twarzy robiły jeszcze dobitniejszym wyraz jej w częściach odsłanianych. Głos jego tak był czysty, i silny, pełny i dźwięczny, przenikający i miły, w takiej harmonji z budową ciała, że z tego głosu można było odgadnąć całą prawie postać. Podobny widok musiał zrobić wrażenie; ale najmocniej zastanowiło mię jego zdanie o mojej muzyce. Odpowiedziałem jakiem był powinien, że pieśń była całkowita i wygrana do końca.
— Nie! wy niegraliście całej. —
A potwierdził to głosem tak pewnym, że zachwiał prawie mojem własnem przekonaniem. Przynajmniej widziałem, że mogłoby się zanieść na spór trudny i zabawny; dla tego postanowiłem ustąpić i rzekłem z uśmiechem: — Szanowny ojcze, wy to zapewnie lepiej wiecie; ale ja nie umiem więcej. —
— Kiedy tak — odpowiedział nieznajomy — to ja za was skończę. Dajcie mi wasze skrzypce. —
Machinalnie posłuszny żądaniu, które na rozkaz zakrawało, podałem skrzypce nieznajomemu. Pociągnął smyczkiem, dał kilka tonów, podstroił, a z tej pierwszej próbki poznałem, że nie był to zwyczajny wiejski skrzypek. Przyłożył drugi raz smyczek, przeleciał przez wszystkie struny, przez wszystkie tony jednym pociągiem, jakby w przegrawce; podziwienie moje wzrosło; posłyszałem granie jakiego nigdy nie słyszałem. — To mistrz! — wyrzekłem w zapomnieniu się głośno, i zdawało mi się, że za mało powiedziałem. Lubo o podobnej biegłości nie miałem wyobrażenia, niczem ona jednak była obok tego czucia, tej duszy jaką wlał w instrument. Skrzypce moje jak oczarowane, ozwały się głosem jakiego nigdy nie miały, jakiego w żadnych skrzypcach nie znałem; zdawało mi się, że zaśpiewały, a śpiewając przemówiły. Przez chwilę pauza. Wlepiłem oczy w nieznajomego. Żadnej w nim zmiany, żadnej oznaki zewnętrznej nadzwyczajnego wewnętrznego wzruszenia, ten sam wyraz co przed chwilą, tylko oczy patrzały w księżyc. Naraz skrzypce jakby westchnęły z cicha, i powlokło się długie, równie ciche jęczenie, jak ciche nieskończone echo westchnienia. Zdawało się, że melodja promieni księżycowych, spływając przez oczy do serca muzyka, grała z jego głębi w echu skrzypców: wciąż cicho, boleśnie, ponuro, pogrzebowo; kiedy niekiedy, w wymierzonych zwrotach, dziki wtór zaszedł się łkaniem, lub brzękiem jakoby żelaza, a czasem bardzo rzadko chrapliwem wrzaśnięciem trąby. Pieśń pogrzebowa konała kilka razy i kilka razy podnosiła się — w końcu ucichła.
Nieznajomy zawiesił smyczek nad strunami i przemówił:
— Słuchacie grania, ale czy rozumicie? Czy wy się domyślacie, że w graniu Stacha patrzaliście na matkę waszych pradziadów, na waszą własną matkę, na matkę Polskę, na jej życie przez tysiąc lat? A to granie tak wam o niej gadało. Była ona wielka, szczęśliwa, sławna; prowadziła wojny w imieniu Boga prawdziwego i dla szczęścia bliźnich. Przyszedł szatan dumy i rozpusty, rozdzielił naród na panów i chłopów, oddał w ręce panów życie narodu i szczęście chłopów; natchnął jednych nienawiścią dla drugich; odebrał rozum jednym i drugim; wzbudził potem nieprzyjaciół obcych, i wszystkich oddał im w kajdany: Polska pogrzebiona. To wam Stach skrzypcami powiedział. Nie powiedział wszystkiego. Polska w grobie, ale żyje. Zagrzebano ją żywcem. Głosu jej nie słychać na ziemi, ale pod ziemią. Słyszeliście go na własne uszy w mojem graniu. Teraz patrzajcie jak zmartwychwstanie. —
I wrócił znowu do pieśni pogrzebowej. Wszakże niebył to jeż ten akord niski, głuchy, ponury, przewlekły, podgrobowy co wprzódy; postąpił o jedną oktawę wyżej; jęczał jeszcze, ale w tym jęku widać już było więcej życia, coraz więcej; ruch tonów był szybszy; stopniami wchodziła do nich rozmaitość, coraz widoczniejsza, coraz tłumniejsza; przystępowały znowu jedne po drugich, kobza, torban, róg leśny; dźwięk gęśli odezwał się z początku w oddaleniu, następnie wracał coraz częściej, i wybitniej; owładał nakoniec pierwsze miejsce; wszystkie inne tony na wtór się zamieniły; a pieśń w najdoskonalszej harmonji płynęła czarodziejską melodją miłości, podnosiła głos, podwajała siłę, i takt po taktcie urosła w bicie kotłów, grzmot trąby, w muzykę męskiej energji. Naraz zawrzała całym pozornym nieładem walki wszystkich tonów, całą jego dzikością, zawsze pod kierunkiem gęślowego pierwiastku. Tak wrzała chwilę, wzmagała się, słabła, znowu się wzmagała silniej, silniej, aż podniosła dźwięk trąby nad wszystkie dźwięki, który jakby dał hasło do ozwania się wszystkich narzędzi jedną powszechną pieśnią tryumfalnej radości, a cała muzyka zlała się w uroczysty, pobożny akord organów.
Skończył nieznajomy, oddał mi skrzypce z tą samą spokojnością, którą przez cały czas zachował, podniósł się, przewiesił strzelbę przez plecy, wziął w rękę swoją wałaszkę, powiódł po słuchaczach pogodnem, uroczystem wejrzeniem, zwrócił się ku mnie, powiedział tylko do mnie: — bądź jutro rano przy źródle białego Dunajca — a innym: — Bóg z wami! — i odszedł.
Byłem w stanie duszy niepodobnym do opisania i pojęcia. Dopiero, straciwszy nieznajomego całkiem z oczu, przyszedłem cokolwiek do siebie. Żeby nie granie jego, które mi jeszcze brzmiało w uszach i sercu, i w całej tej nocnej ciszy brzmieć się zdawało, żeby nie widok juhasów koło mnie, równie jak ja osłupiałych z podziwienia, byłbym myślał, że całą tę scenę śniłem.
Dobra chwila upłynęła, zaczem byliśmy w stanie porozumieć się spojrzeniami i przemówić. Wtedy dopiero spostrzegłem, jak rozmaite uczucia owładły moimi towarzyszami. Jedni rzucali jeszcze błędne oczy w ostatku muzycznego zachwycenia, innych obejmował przestrach; niektórzy, uważałem, żegnali się; tamci mruczeli coś w nadąsaniu ale dotąd wszyscy milczeli.
— Co to jest? kto to jest? — przemówiłem ledwie zdolny uporządkować moje myśli, zgodzić język z myślami. Górale wzruszyli ramionami i milczeli. — Czy zna go ktokolwiek z was? — zapytałem znowu.
Za całą odpowiedź górale głowami potrząśli i znowu milczeli. Wszakże po chwili zaczęły rozwiązywać się języki jedne po drugich, i następna wytoczyła się rozmowa. Pierwszy odezwał się Romek, najwyższy z tej gromadki:
— No, Juzek! — zawołał z przymuszonym śmiechem, — nie potrzebujesz chodzić za djabłem Gewontu, on sam przyjdzie do ciebie, zagraj tylko pieśń Stacha.
— To ty myślisz? — zapytał któryś — że to dziwowisko — — ? zatrzymał się, nie śmiał kończyć.
— Jużci że to on sam. Stach zagrał, Juzek wspomniał, i oto jest.
— Juhasy! juhasy! — zawołał Kuba, który uchodził za poważnego między swoimi — zły macie zwyczaj gadać pod noc o takich rzeczach. Ja zaraz wiedziałem, że głupia gadanina Juzka nie skończy się ni siak ni tak. A teraz moja rada, żebyście już o tem skończyli.
— Ba, ba! — zawołali niektórzy — cóż nam może stać się gorszego jak się stało. Poszedł jak przyszedł. Ale co gra to gra. Takiemu skrzypkowi nie żal sypnąć krajcarami.
— Ej! nie żartujcie — podchwycił milczący dotąd Antek, — kiedy nie wiecie z czego żartujecie. Ja nie żartuję, bo ja coś wiem.
— Co ty wiesz? Może wiesz kto on jest? Może go znasz? — zapytano ze wszystkich stron.
— Ja czy znam, czy nie znam, ale są ludzie co go znają. A słyszeliście wy o Strasznym Strzelcu? —
— On że to? myślisz? —
Antek potwierdził skinieniem głowy.
— To dzięki Bogu, nic nam się złego nie stanie; wszak my nie strażniki. On lubi góralów, on nasz brat. —
Ten obrot rozmowy zajął mnie jeszcze żywiej nieznajomym. Wmieszałem się także do niej i prosiłem, aby i mnie chciano przypuścić do tajemnicy o Strasznym Strzelcu.
— Czemużby nie? — odpowiedział Antek. — Co ja wam powiem, to wiem od mojego dziadka, a żaden z was nie wie tego co mój dziadek: powiada mi wszystko co sam tylko wie. Straszny Strzelec to nie dzisiejszy człowiek. Cóż na to powiecie, że mój dziadek widział go jeszcze jak byli u nas konfederaty? Straszny Strzelec trzymał wtedy z konfederatami, chodził po górach, napędzał górali do Polaków. Starzy ludzie co to widzieli albo zasłyszeli, powiadają, że dużo wtedy góralów poszło z siekierami, kosami i rusznicami na Moskali i nabili ich nie mało. Przyszli potem cesarscy ludzie i powiedzieli góralom: nasz pan to wasz pan! a górale uwierzyli. Od tego czasu Straszny Strzelec rzadko się pokazuje. Wszyscy o nim słyszą a mało go kto widzi. I nie ma czego chcieć, powiedziawszy sumiennie. Prawda, że góralom nic złego nie robi, raczej dobrze; ale dosyć popatrzyć na niego, żeby się człeku źle zrobiło. Od jakiegoś też czasu, ma być gniewniejszy jak dawniej i góralom dokucza. Ta wielka zima niedawno, pamiętacie; albo ta straszliwa powódź, powiadają, że to przez niego. A wszystko to dla tego, jak prawią starsi nasi, że górale pozwalają spokojnie siedzieć u siebie cudzemu: bo cudzych cierpieć nie może. Oni wiedzą o tem; ale nic mu nie zrobią, bo się boją gorzej djabła. Jakże się nie bać kiedy ma siłę za półtora niedźwiedzia a za stu Czaraparów. Oho! nie zaczepi go żaden tabacznik, żaden strażnik graniczy; żegna się tylko jak go zajrzy i ucieka, a potem dziękuje Bogu, że uciekł, przed jego kulą, bo już nie jednego znaleziono między górami, jak psa co dawno parę wyzionął. Przeszły nasz strażnik, wiecie przez co się od nas wyniósł? Oto raz w nocy spotkał się na linji ze Strasznym Strzelcem, i chciał się z nim popróbować; ale nie uśpiał jeszcze do rusznicy, a Straszny Strzelec już go trzymał w garści; potem straszliwie zgrzytnął i zawołał: daruję cię życiem boś Lach, ale przysiąż mi tu zaraz, że porzucisz służbę. Strażnik tak się przeląkł, że przysiągł, plunął na swoje rzemiosło i dziś pono jest poczciwym gdzieś tam gazdą.
— O już to że góralów lubi, to ja powiem coś o tem — przerwał jeden ze słuchaczy. — Znacie Hankę i jej krowę jedynaczkę. Zdarzyło się raz, że na górze, kędy Hanka swoją krówkę pasła, zerwał się piekielny wicher, porwał krówkę i już ją rzucił w przepaść; ni stąd ni zowąd wyskoczył Straszny Strzelec, uchwycił w powietrzu krowę za rogi i postawił ją znowu na bezpiecznem miejscu. —
— To święta prawda! — przytwierdził Antek, chcąc zdaje się, uchodzić za człowieka, który wie najwięcej o Strasznym Strzelcu. — Ale ja wam powiem jeszcze większą ciekawość. Wy wiecie, że Polszcza to wielki kawał świata: Bóg wie jak wiele mil od ściany do ściany, a Straszny Strzelec jest w całej Polszcze jak w domu. Trafiało się naszym ziemiakom, że poszedłszy na zarobek aż za Warszawę, tam go spotykali. A jeszcze ciekawsza, że o tej samej porze pokazywał się i tu w górach; tylko że na dolinach jest jak tamtejszy człowiek. Ale zaraz go poznano, bo i tam nazywa się jak tutaj i wyrabia te same dziwy. —
Ciekawie słuchałem całej tej gawędy, z mniejszem może podziwieniem jak inni, ale z pokornem uczuciem, że równie jak inni byłem niezdolny rozwikłać powszednim rozumem zagadki Strasznego Strzelca. Bujałem na domysłach jak na falach, i w żadnym utwierdzić się nie mogłem.
Zważywszy jednak wszystko, co o nim krążyło w powieściach ludu, co sam widziałem, jego sposób życia, nienawiść ku urzędnikom cesarskim, skarbienie krajowców oznakami przychylności, to uzbrojenie, tę tajemniczość, którą się osłaniał, tę grę, która w nim dowodziła niezmiernych zdolności i niepowszedniego ukształcenia, skłoniłem się najwięcej ku myśli: że mógł to być jeden z owych ludzi śmiałych, zdolnych, przeznaczonych do wielkiego w społeczności zawodu, ale przez smutną jaką okoliczność wypartych z kolei szlachetnej w kierunku przeciwnym społeczeństwu: krótko mówiąc, jeden z owych zbójców, jakim powieści ludu nadały nazwiska Waligórskich, Bogusławskich i tym podobne.
Wiele, wiele nie wchodziło w ramy tego domysłu, ale wziąłem tymczasem najdorzeczniejszy z tych, które miałem pod ręką, i chciałem, o ile można, zbliżyć go do pewności; w tym celu rzuciłem juhasom zapytanie: — Wiecie tyle o Strasznym Strzelcu, a sami powiadacie, że nikt go nie widział przynajmniej od dawnego czasu?
— To prawda — rzekł Kuba z powagą — ale czegoż ludzie nie wiedzą. I Pana Boga nikt nie widział, a przecież ludzie go znają; bo to, mój Stachu, ludzka powieść pewniejsza często jak własne uszy i oczy.
— Już to ja widzę, Stachu — podchwycił Antek — że wam trudno uwierzyć w góralskie baje, to będziecie mogli przekonać się o prawdzie sami, wszak Straszny Strzelec, pamiętacie, obiecał się wam jeszcze pokazać.
— Dobrze mówicie — zawołałem — od niego samego najlepiej o nim się dowiem.
— I nam powiecie.
— A tymczasem pora spać juhasy! — zawołało kilka głosów.
— Spać! spać! — powtórzył chór liczniejszy. Po chwili ognisko samotnie już dogorywało.




IV.
MAJOR NIKOROWICZ.

Ja tylko nie mogłem usnąć. Gra życia, ogłuchłszy do koła, nie ustawała we mnie, szła na wyścigi z muzyką czarodziejskiej nocy. Promienie nocnych świateł biły po strunach duszy, jak po strunach gęśli; płynęły dźwiękami, myśli za myślami, jak strumień żywego źródła, a tem źródłem był nieznajomy góral.
Stał mi on ciągle przed oczami, unosił się na wszystkich falach myśli, opanował całą duszę. Przypuszczenie że był zbójcą nie mogło mnie zaspokoić; podobnie upadły same z siebie wszelkie inne domysły. Żadna z miar zwyczajnego człowieka nie przypadała do jego miary, skoro wszedłem w głębsze zastanowienie się. Jego gra, powieści miejscowe o nim, wrażenie jakie na mnie zrobił, jakie zrobił na wszystkich, sama jego powierzchowność, a nadewszystko wyraz oblicza, oznaczały człowieka niepośledniego, a co większa, niepowszednią istotę.
Tu muszę zrobić wyznanie, które mię wcale nie rumieni, że jestem skłonny do wiary w pojawy nadprzyrodzone, a czemu daleko właściwiej służy nazwisko nadzwyczajności. Nie mając zamiaru robić wyznawców mojej wierze, nie będę jej usprawiedliwiał systematycznie; wiele byłoby o tem do powiedzenia, a miejsce nie po temu; dosyć że każda nadzwyczajność robi na mnie wrażenie, które mnie pobudza raczej do głębokiej rozwagi, jak do szyderskiego uśmiechu. Znajdowałem się właśnie teraz w tym przypadku. Może to była gorączka bez snu, a może też gorączka całego życia, ale mniejsza o to jak na ten raz.
Przypuściwszy raz nadzwyczajność w objawieniu się nieznajomego, już nie mogłem zejść z toru tej myśli, dopóki nie zaszedłem do jej kończyn, dopóki tylko blask mi jej przyświecał. Niepodobieństwem byłoby dzisiaj zdać sobie sprawę z tych wszystkich marzeń, to tylko dobrze pamiętam, że mię rzuciły naprawdę w stan gorączki, przez którą całkiem się ze snu wytrzeźwiłem, tak, że widząc nakoniec niepodobieństwo uśnięcia, postanowiłem tej nocy jeszcze udać się do źródła białego Dunajca. Pora przytem osobliwie sprzyjała mojemu przedsięwzięciu. Noc była nadzwyczaj jasna i miła, znałem już cokolwiek bliższe drogi przez góry. Wędrówka ta wytężyła jeszcze silniej moje czucie, podniosła duszę jeszcze wyżej. Żyłem zupełnie w innym świecie. Nie postrzegłem się jak stanąłem na miejscu. Niespotkałem nikogo. Do dnia było jeszcze daleko; wschód zaledwie płonić się zaczął.
Usiadłem o podal źródła: czekałem, rozglądałem, rozsłuchiwałem się: nikt nie przychodził. Poczęło świtać. Powiał wietrzyk poranny; poranną piosnkę zaszczebiotały ptaszki, tym lubym szczebiotem, którym na pół przebudzeni kochankowie sny sobie rozpowiadają; głośniej zaszeleściły liście, niby niewidzialna służba krzątająca się około uprzątnienia domu dla nadchodzącego pana; silniejsze uczucie życia przeniknęło do duszy, uciszyło niepokój oczekiwania.
Owionęło mnie natchnienie ciche, błogie, rzewne; dobyłem fleta, zawtórowałem przyrodzie pieśnią samorodną, po raz pierwszy graną i zapomnianą w tejże chwili; dźwięk jej szeroko się rozlegał po zroszonych górach, i skonał w chórze echa na skalistych szczytach. Przestałem grać, echa ucichły; jeszcze sam byłem. A słońce zbliżało się: widać to było po złotawszej coraz barwie obłoków, po tchnieniu ziemi coraz cieplejszem. Czułem je także po coraz większej wewnątrz spokojności: za którą przyszło wkrótce takie znużenie w skutek niespanej nocy i wytrzymanego boju myśli, że ani się postrzegłem kiedy zasnąłem.
Sen mój był dziwny; jeszcze dziś wątpię czy spałem. Pozostałem w tym samym stosunku do świata rzeczywistego. Słyszałem szelest drzewa, czułem każdy powiew wiatru, widziałem jak słońce wschodziło; tylko że wszystkie wrażenia były cośkolwiek złagodzone jak w żywem przypomnieniu; a wszystkie widoki przedstawiały się jak za szkłem zwierciadła. Z resztą widziałem i tę samą okolicę i kamień, pod którym siedziałem, i pieniący się Dunajec i jego źródło; nie odstąpiła mnie nawet myśl o Strasznym Strzelcu; czekałem jego przybycia, upatrywałem go jak na jawie, aż nakoniec ujrzałem. Siedział naprzeciw mnie, przy samem źródle, z tem samem co wczoraj obliczem, tak samo jak wczoraj ubrany i uzbrojony. Widok jego przejął mnie dziwną bojaźnią, a raczej uszanowaniem; nie śmiałem pierwszy powstać i przemówić. On zaś jakiś czas patrzał na mnie spokojnie, dobył potem z torby piszczałki, i grać zaczął. Początek był smutny, bolejący; wkrótce potem przeszła w coraz wyraźniejsze jęki, potem zaczęła słabnąć, a skończyła się głuchemi pogrzebnemi tonami. Słuchałem z taką uwagą, z tak chciwem uczuciem, że dotąd ją pamiętam prawie całą. Skończywszy granie, Strzelec wstał, przeszedł koło mnie, dotknął mego ramienia lekkiem jak powiew dotknięciem i tylko te słowa powiedział:
— Za trzy dni w Poroninie. —
W tej chwili obudziłem się. Oczy moje zwrócone były za odchodzącym; ale zamiast jego ujrzałem biegącego ku źródle człowieka w koszuli tylko, bez obuwia; miał on piersi szeroko odkryte, na głowie zawiązaną chustkę, w twarzy rozpalenie, gadał głośno do siebie; we wszystkich ruchach widać było stan nadzwyczajnego wzruszenia. Zbiegł szybko o kilka kroków niżej źródła, gdzie Dunajec potokiem już skakał po głazach, przypadł na brzegu, i począł pić tak gwałtownie, tak długo, że zląkłem się czy nie stało mu się co złego. Powstałem szybko, zbiegłem w dół; jeszcze leżał; trąciłem go z lekka.
Na dotknięcie zerwał się równemi nogami, spojrzał mi w oczy z wyrazem dzikiej radości i ciekawości i zawołał gwałtownie: — Ha! jesteś więc! gdzież ona? gdzież ona? —
Na zapytanie moje: — Kto taki? — Zapałał cały gniewem: — Ty drwisz ze mnie. Na twoje słowo przyleciałem co tchu, jak mię o to tu widzisz, a teraz pytasz: kto taki? jakbyś nie wiedział, że dla niej przybiegłem. Zabij mnie, jeśli tego potrzeba, abym ją tylko natychmiast zobaczył. Śpiesz się, i zabijaj! —
Z tej mowy poznałem, że nieznajomy był przy chorych zmysłach.
Wziąłem go za ręce, wpatrzyłem się w oczy jego z dobrocią. Ręce pałały jak ogień, pulsa biły z podwójną szybkością, twarz oblana była niezwyczajnym rumieńcem, oczy iskrzyły się, to latały na wszystkie strony, to stawały w miejscu jak kamienne. Przecież mimo to wszystko była w rysach pewna szlachetność, a twarz, okazująca człowieka około lat czterdziestu, ujmowała jakimś wyrazem dziwnie przyjemnym. Zrazu chciał się wyrwać, ale trzymałem silnie. Czy uczucie mojej przewagi, czy mój wzrok niezmrużony upamiętały go wkrótce. Uspokoił się, a gdy mię obejrzał spokojniejszym przez chwilę wzrokiem, zdumiał się widocznie i zawołał:
— To nie on! Podobny, strój taki sam, ale nie on!
Nie wdając się z chorym i nieprzytomnym w badawcze zapytania, zdawało mi się stosowniej pomódz mu, aby jak najprędzej do łóżka się dostał; zrobiłem więc uwagę, że chłód poranny jest za mocny, a on za lekko ubrany, że to może mu zaszkodzić, i zapytałem gdzie się każe odprowadzić.
— Do Dubna! — zawołał — do mojej żony. Ale nie trudź się, poczciwy bracie, ona sama tu przybędzie, tylko co niewidać. Dziwna rzecz, że jej dotąd nie ma. —
Z tych dopiero słów doszedłem, że biedny chory był to jeden z towarzyszy mojej niedoli, emigrant major Nikorowicz. Znalazł on przytułek w Zakopanem; ale znać go nie mogłem, bo nie wyzierałem za sferę wieśniaków. Wiele jednak bardzo dobrego słyszałem o nim. Mając stopień majora w wojsku rosyjskiem, wielkie zaufanie u naczelników i dowództwo placu w Dubnie, poświęcił to wszystko, kiedy powinność Polaka powołała go w szeregi narodowe, i przeszedł do wojska polskiego. Wszystkie te ofiary nie kosztowały go wcale; ale miał żonę młodą, piękną jak anioł, z którą musiał się rozstać, i nie mógł dotąd połączyć się: tu była nieuleczona rana jego duszy. Nie zdołał nigdy oswoić się z nieobecnością żony. Zdawało się, że ta miłość wzrastała z czasem i zawadami, które leżały pomiędzy nimi. O żonie mówił ciągle, o niej myślał nieustannie, do niej tęsknił coraz więcej. Przedsięwziąwszy pewne środki sprowadzenia jej do siebie, miał on wprawdzie nadzieję, ale ta nadzieja niespełniona dotąd, rozdrażniała tylko niecierpliwy smutek. Oddawna już postrzeżono w nim skłonność do melancholji, i zaczęto lękać się o jego zdrowie. O tem wszystkiem wiedziałem z wieści: nie wiedziałem że już zachorował.
Że to on był, a nie kto inny, miałem wszelkie rękojmie, i nie omyliłem się. Widok ten ścisnął mi serce niewymownym bólem ale była to dopiero przygrywka do pieśni najboleśniejszych uczuć.
Widząc chorego w usposobieniu łagodniejszem, puściłem ręce, które dotąd trzymałem, przywiodłem go nadto do tego, że usiadł na jednym z głazów nadbrzeżnych. Po krótkiem zamyśleniu się, znowu zaczął mówić, niby do siebie:
— Dziwna rzecz! powiedział wyraźnie, śmierć twoja u źródła białego Dunajca; znajdziesz ją, zobaczysz żonę. Ani śmierci, ani żony. Kto wie, może już przyjechała? — Zwracając się potem do mnie: — Może ty wiesz o tem? Powiedz. Ale ty jej nie znasz. Nie znasz; a jednak widzisz ją tutaj! — I pokazał na czoło. — Tu zawsze jej obraz, gdzie tam! obraz, ona żywa tutaj. Mógłżebym ją zostawić, żyć bez niej choć chwilkę. Wziąłem ją z sobą. Ona sama nie wie o tem że jest ze mną. Wszak mi przyświadczysz? Widzisz ją? Nie widzisz. A! prawda, musiała odejść — do dzieci. Ach! żebyś wiedział co to za matka! A to tak daleko i tak pilnują! Słuchaj, czy nie mógłbyś jej sprowadzić? Wy górale! lud dowcipny. Sprowadź ją choćby czarami. Dam ci co zechcesz. Ja wiem, że to trudno. I daleko i pilnują. Ale będę ją miał na złość im. Wyraźnie dziś mi powiedział: — Śmierć twoja u źródła; znajdziesz ją — to żonę zobaczysz. Przyszedłem: ani śmierci, ani żony. Cóż robić? trzeba czekać. Ależ ja tak dawno czekam! A żyć bez żony-anioła, to tak ciężko! a czekać to tak nudno. Już tyle lat czekam, a jednak to tylko tygodnie. Ani śmierci, ani żony.
Jeszcze jakiś czas prowadził rozmowę podobną, zwracając zawsze jak piosenka do ostatnich wyrazów. Kiedy ucichł, zasłonił oczy rękami i płakał; potem zaczął śpiewać, głosem coraz cichszym, coraz smutniejszym, dziwnie rzewny wierszyk, który jak się później dowiedziałem, sam ułożył błąkając się w górach.
Czy to skutek wody, którą pił tak chciwie, czy świeżość chłodnego poranku jak zwykle w górach, gorączka wolniała, policzki bladły, oczy gasły, głos brzmiał mniej silnie, i całe ciało widocznie słabło. Drżały już pod nim nogi kiedy siadał, siedząc słaniał się; skończywszy śpiewanie, chciał powstać, próbował po kilkakrotnie i nie miał mocy. Nakoniec zupełnie zbladł, wyciągnął ku mnie rękę, ręka opadła; chciał coś przemówić, język się plątał; oczy zamknęły się, stoczył się z kamienia na murawę. Myślałem że skonał; skoczyłem ku niemu, dotknąłem serca i pulsu, serce i puls biły, po twarzy zimny pot lał się strugami; było to tylko zemdlenie. Porwałem go na ręce, przyniosłem nad brzeg Dunajca, skropiłem wodą czoło i piersi, użyłem wszystkich sposobów trzeźwienia jakie mi się nawinęły, aż w końcu przywiodłem go do zmysłów.
Otworzył oczy, ale mgła półśmierci leżała na nich; oblicze ożyło cokolwiek, ale bladość omdlenia całkiem prawie została; chciał się podnieść, zaledwo mógł się ruszyć; w piersiach grało kiedy milczał; cichy głos był jego, kiedy przemówił: zdziwił się z razu stanem, w którym się znajdował i miejscem, po chwili wszystko sobie przypomniał; pamiętał każdy niemal wyraz w obłąkaniu powiedziany.
— Dziękuję ci, bracie, dziękuję za twoje staranie — mówił słabym i przerywanym głosem: — Bóg ciebie zesłał, bez ciebie byłbym zginął; miałem szalone zamiary. Ocaliłeś mnie; nigdy tego nie zapomnę. Ale kto jesteś? zapewne nie z tego miejsca; nie pamiętam, żebym cię kiedy widział. —
Nie czułem potrzeby robić przed nim tajemnicy z mojego stanu, powiedziałem szczerze kto byłem. To wyznanie wielce go uradowało; ale nie miał siły zdobyć się na wyrazy odpowiednie uczuciu; podał mi tylko rękę, ścisnął mię słabo, i prosił przedewszystkiem aby mu pomódz zmienić miejsce, gdzieby mógł wygodniej odpocząć, zaczem nabierze siły potrzebnej do powrotu. Nogi jednak nie służyły. Wziąłem go znowu na ręce jak dziecię, przeniosłem na suchsze miejsce, rozesłałem góralską moją guńkę i położyłem go na niej.
Gorączka odchodziła widocznie, ale osłabienie powiększało się, a z niem cierpienia. Wtedy dopiero miałem widok dziwny, cudowny. Dusza wrócona do zwyczajnego stanu, odzyskała uczucie wszystkich cierpień, i zarazem całą męską energję. Osłabienie, boleści mocniejsze od sił żywotnych, rozlały się po obliczu, ale nie mogły złamać wyrazu pewnej spokojności, pewnego poświęcenia się, w którem cała dusza na jaw występowała. Twarz ta wyglądała jak chmurka ozłocona blaskiem słońca; zdawała się w tej bladości śmiertelnej, w tej mgle najgłębszego smutku, promienieć wewnętrznym uśmiechem; widziałem świętą twarz męczennika. Wkrótce przejrzałem podobnąż duszę. Samo odkrycie mojego stanu, już nas połączyło wszystkiemi uczuciami i węzłami towarzysza broni, spółtułacza, Polaka, brata. Chory odpłacając szczerość szczerością, zrobił wzajemnie spowiedź własnego życia, otworzył całe serce, wyśpiewał całą pieśń swojego nieszczęścia; a kiedy mówił o żonie, o dzieciach, widać że dotknął najboleśniejszej struny. Konwulsyjna zmiana przebiegła jego oblicze, łzy potoczyły się w nadzwyczajnej obfitości, ale spokój przemógł. Widziałeś łzy z głębin duszy płynące, a jednak obok nich widziałeś moc męża silniejszą od boleści, która takie łzy wyciska. Nie wytrzymałem tego widoku, zapłakałem mimowolnie.
Nie znam nic bardziej wzruszającego jak łzy w oczach mężczyzny, ale mężczyzny z duszą mocną. Miałem ojca, który był jednym z tych ludzi silnej woli, nieugiętego charakteru, żelaznej duszy. Rzadko widziałeś uśmiech na jego twarzy, a smutku nigdy. Pamiętam, raz, było to w dziecinnych moich latach, doniesiono mu o śmierci brata, którego bardzo kochał. Przeczytawszy list okropny, załamał tylko ręce, ścisnął potem niemi głowę, i kilka łez po kamiennej twarzy spłynęło. Wstał, zamknął się w swoim pokoju, rzucił się na łóżko, obwinął głowę w poduszkę i w tej postawie dwie lub trzy godziny przesiedział; tylko kiedy niekiedy słyszeliśmy jakby głuchy ryk. Małem dziecięciem byłem wtedy: od owego czasu widziałem wiele ócz we łzach, ale ani rzewny płacz dziecka, ani łkanie kobiety nie robi na mnie takiego wrażenia jak jedna, cicha łza mężczyzny, przypominająca mi boleść mojego ojca. I dziś płaczę kiedy to piszę. Przyjmij zacny ojcze, te łzy jako jedyną cześć pogrobową, na którą dzisiaj zdobyć się mogę; kto wie, czy będę miał kiedy smutną roskosz złożyć je na twojej mogile!
Wzruszenie moje było bardzo widoczne, nie uszło uwagi chorego. Spojrzał na mnie z podziękowaniem, i wnet zmienił ton rozmowy. Zaczął mówić o Polsce, o swojej wierze w prędkie przesilenie obecnych jej nieszczęść, o rychłej zmianie naszego tułaczego położenia, o radości za powrotem do kraju, do domów, do rodzin; a obwodem tego kółka, przyszedł znowu do własnych nadziei, do swojej żony, do pewności, że ją wkrótce ujrzy.
— Bo ta moja słabość — mówił — nie ma nic strasznego. Dzisiaj czuję się znacznie lepiej. Tej nocy wprawdzie byłem bardzo słaby, nie miałem jeszcze nigdy tak gwałtownego przystępu maligny; widać że się gorączka przesiliła, bo teraz nic jej nieczuję, zostało tylko osłabienie, ale spodziewam się, że za dni kilka zupełnie do siebie przyjdę.
— Jednakże dziwna to słabość, mówił dalej po krótkim przestanku; dziwna ze swojemi widzeniami; gdyż wszystko prawie pamiętam o czem podczas gorączki marzę, a niektóre przywidzenia zostawiają po sobie szczególniejsze wrażenie. Jedno z takich widzeń miałem właśnie dzisiejszej nocy. Służący, który mię dogląda, myśląc zapewne, że usnąłem, wyszedł, zamknąwszy drzwi dobrze. Słyszałem to wszystko, bo tylko marzyłem snem gorączki. Wkrótce zdało mi się, że ktoś wchodzi, otworzyłem oczy i postrzegłem w istocie kogoś idącego ku mnie. Zdawało się, że nie było w nim nic nadzwyczajnego; z ubioru i całej postawy wyglądał jak zwykły góral; mimo to uczułem niepojętą jakąś trwogę, coś podobnego do owej trwogi dziecka, który ma odebrać karę z rąk groźnych, a jednak najmilszych, trwogę całkiem dziecinną przed chłostą ojca. Prawda i to, że gość mój miał wyraz nieugiętej surowości, zresztą niewypowiedzianie piękny, odblaskiem pewnej wewnętrznej potęgi. Zbliżywszy się do łóżka, powitał mnie najprzód słowami: — Niech będzie pochwalony! — A gdy nic na to nie odpowiedziałem, wziął mnie za rękę i rzekł: — Mój synu, tobie źle. — Te wyrazy tchnęły najczulszą dobrocią, ośmieliły mię, przeto odpowiedziałem: — Ale może być dobrze.
— Czegóż ci potrzeba?
— Mojej żony, moich dzieci. —
Góral obracał głową jakby nierad z mojej odpowiedzi.
— W tem jednem przyczyna twojej słabości, i wszystkich twoich cierpień. Źle robisz, że się poddajesz takim smutkom. Polakowi one dzisiaj nie przystoją: to grzech; tobie jednak przebaczony, bo wiele cierpiałeś. Dla tego wkrótce zobaczysz twoją żonę. —
Chciałem się zerwać, aby go uścisnąć przez wdzięczność. Przytrzymał mię:
— Wszak znasz źródło białego Dunajca?
— Jakże miałbym go nie znać? W istocie najulubieńsze to dla mnie miejsce. W moich czarnych godzinach tam najbardziej lubię przesiadywać, nigdzie nie myślę tak jasno, tak swobodnie o drogich mi istotach, jak tutaj, w tem ustroniu, przy tym szumie. Tu najbezpieczniejszy byłem przed ludźmi, a przyroda najzgodniej wtórowała moim marzeniom.
— Biegnijże, mówił góral, do źródła, tam twoja śmierć; jak ją znajdziesz, to żonę zobaczysz. Już tam czekają na ciebie.
— Kiedy w tej chwili rozbieram z zimnem zastanowieniem te wyrazy, nie znajduję w nich ładu; ale w pomięszaniu gorączki pochwyciłem je jak wyrocznię.
— Czy to być może! — zawołałem.
— Być musi, — odpowiedział.
— Któż wy jesteście, nieoceniony człowieku, że tak dobrze ludziom robicie.
— Nazywają mnie Strasznym Strzelcem — i odchodził.
— Zobaczęż was jeszcze kiedy?
— Na swoim pogrzebie —
Na to opowiadanie chorego nie mogłem się powstrzymać od podziwienia, przerwałem i zapytałem jak wyglądał? Chory opisał mi go takim zupełnie jakiego ja widziałem. Podziwienie moje było tem większe i widoczniejsze; chory zapewne je postrzegł i przypisał innym przyczynom.
— Ot! zwyczajnie, — rzekł, — gorączkowe mary. Tysiące podobnych przesunęło się w mojej słabości. Ale inaczej myślałem w owej chwili, po wyjściu widziadła.
— Wkrótce dała mi się słyszeć muzyka od strony źródła; smutna i wabiąca niezwykłym sposobem. Wyskoczyłem z łóżka jak leżałem i pobiegłem do źródła. Pamiętam rozpacz moją nie znalazłszy obiecanej żony. Kto wie na czemby się skończyło, gdyby nie twoja obecność kochany bracie. Możebym i znalazł był śmierć w Dunajcu. Dzięki Bogu przeszło wszystko jak mara.
Kończył właśnie te słowa, kiedy ujrzałem dwóch ludzi, śpiesznie idących od strony hamerni. Ujrzawszy nas, podwoili kroku. Kiedy nadeszli z uśmiechem powitał ich chory; byli to domownicy gospodarza, w którego domu Nikorowicz przesiadywał. Nie znalazłszy go w łóżku, zgadli od razu gdzie go szukać. Chory chciał iść, ale sił mu nie starczyło na tyle; trzeba go było nieść aż do mieszkania. Pomogłem służącym. W domu jeszcze spano. Złożyliśmy chorego w łóżku. Poczem go pożegnałem z obietnicą i postanowieniem jak najprędszego zobaczenia się.




V.
SŁOWO POGRZEBOWE.

Prace moje, że tak powiem apostolskie, jakkolwiek nieudolne, że jednak prowadziłem je według pewnego planu, a przez to zależałem już od nich, nie pozwoliły mi bawić dłużej w Zakopanem, i tego dnia jeszcze zaprowadziły mnie o mil kilka, w okolicę z drugiej strony Nowego-Targu leżącą. Przez to oddalenie, przez pilne zajęcie się innym przedmiotem, nie miałem ani czasu ani sposobności wywiadywać się o stanie chorego. Ochłonąłem równie z wrażeń, jakie na duszę moją wywarła tajemniczość Strasznego Strzelca. Nie wiele brakło, abym całe to zdarzenie za sen uważał, i sam śmiał się z mojej przesądnej łatwowierności. Wszakże nie mogłem jeszcze podnieść się aż do tej wysokości zimnego rozsądku, i mówiąc prawdę, nie bardzo usiłowałem. Nadto pamiętałem dobrze sen przy źródle i czekałem z niecierpliwością jeszcze jednej próby, owego trzeciego dnia w Poroninie.
Właśnie w porę żądaną ułatwiłem się z mojemi sprawami, i wracałem nazad w okolice Morskiego Oka. W Nowym-Targu zaszło mi słońce; przyśpieszyłem kroku, bo się zanosiło na burzę; a nie życzyłem sobie spotkać jej w miejscu obcem. Zaczęło zmierzchać kiedym wchodził do Poronina. Burza coraz bliżej i widoczniej zagrażała. Wszystkie szczyty Tatrów okryły się chmurami; widać już było dalekie błyskawice, i głuchy odgłos grzmotów dochodzić poczynał. Na raz w chwili cichszego powietrza, usłyszałem śpiewanie pogrzebowe; rzuciłem okiem w stronę smentarza i postrzegłem na nim światła, chorągwie, jednem słowem pogrzeb. Jakby mię tknęło coś w serce, zapomniałem o burzy, o pośpiechu, udałem się co prędzej na smentarz. Zapóźno przybywałem. Ledwie zachwyciłem końca ostatniego Requiem. Orszak pogrzebny wracający skwapliwie, zapewne w obawie nadchodzącej burzy, spotkał mię przy wejściu do smentarza. Zapytałem o zmarłego. Niestety! natchnienie przeczucia nie omyliło; to on, Nikorowicz, spoczął dziś w grobie. Człowiek, na którego trafiłem, znał go, wiedział wszystkie szczegóły jego słabości i śmierci, opowiedział mi w krótkości wszystko. Od niego dowiedziałem się, że Nikorowicz przestał żyć nazajutrz po naszem widzeniu się. Zdaje się że główną przyczyną jego śmierci, a przynajmniej śmierci rychlejszej, było oziębienie się wodą Dunajcową. Stan przytomności, w którym go zostawiłem, trwał bardzo krótko. W kilka godzin szał gorączkowy objawił się gwałtowniej niż kiedykolwiek, i równocześnie prawie gangrena we wnętrznościach, tak silna, że w kilkanaście godzin spaliła całe ciało. Umarł z rana bez przytomności i mowy, które utracił na godzin kilka przed śmiercią. Dopóki był w stanie mówić, wzywał ciągle swojej żony, czasem jakby ją widział i rozmawiał z nią. Jeżeli nie o żonie, to o Polsce marzył; kilka razy wspominał z rodzajem przestrachu Strasznego Strzelca, nawet i mnie miał w pamięci, jak to z opowiadania łatwo domyślić się mogłem.
Poczciwy opowiadacz mówił mi to wszystko ze łzami w oczach. Powszechny miał być płacz przy jego śmierci, bo posiadał wszystkie przymioty ujmowania sobie ludzi, z którymi żyć mu przychodziło. A ktokolwiek zaznał go choć najmniej, przywiązywał się do niego trwałem wspomnieniem. Liczny też był orszak pogrzebowy i cały żałobą dusz okryty. Widziałem to na wszystkich prawie twarzach.
Smutne to zdarzenie napełniło mnie niewymownym bolem. Był mi on jakby nieznany, ale miał tyle praw do ostatniej cześci z mojej strony, jako poczciwy człowiek, jako Polak, spółtowarzysz, spółwygnaniec, spółofiara. Pobiegłem na grób jego; kilku znajomych mi górali przyłączyło się do mnie. Ledwie do połowy był zasypany, wypełniał się powoli. Patrzałem smutnie jak za oddalającym się w coraz głębszą wieczność; a myśli były jeszcze smutniejsze, łzawsze niż oczy.
Tak więc skończyłeś, kochany towarzyszu, wszystkie twoje przedsięwzięcia, nadzieje, rozkosze w marzeniach, cierpienia w rzeczywistości, w oddaleniu od stron rodzinnych, w tęsknotach, w boleściach, między obcymi. Obca ręka zamknęła ci oczy, obca ręka rzuciła ostatnią grudkę ziemi na twoją mogiłę. Zimna litość, urzędowa miłość bliźniego otaczały łoże twego skonania, zamknęły wieko twej trumny, pożegnały cię w imieniu tego świata, gdzie miałeś istoty tak drogie tobie, którym ty tak drogim byłeś. Twój anioł ziemski, gdzieś daleko; może w tej chwili marzy o twojem, o swojem, o wspólnem szczęściu, wypieszcza pocałowania, któremi ma cię powitać, ani wie że ta chwila leci ku niej z największą rozpaczą, jaka w kobietę uderzyć może. Twoja żona marzy o mężu, dzieci o ojcu, a żona wdowa, a dzieci sieroty. Dowiedzą się o swojem nieszczęściu, kiedy już najmniejsza pociecha w pomoc przyjść nie może, kiedy nie będą mogły złożyć ostatniego pocałowania choćby na martwem ciele, kiedy nawet na grobie twoim uklęknąć nie będą mogli. Zginąłeś dla nich bez śladu. Szczęśliwy jednak, że przynajmniej we własnej ojczyźnie spocząłeś. Ale ja, ale mnie podobni, kto wie czy posiądziemy to szczęście? kto wie jakie wiatry będą igrały z naszemi resztkami? O módl się, módl się za nami abyśmy w Polsce pomarli!
Przerwał mi te smutne dumania ruch i szmer na smentarzu.
Jakiś orszak zbliżał się ku grobowi, nierozeznany z początku, bo już dobrze zmierzchać zaczęło. Kiedy się nowi przychodnie zbliżyli, a do tego kilkakrotny błysk nieba oświecił smentarz, dostrzegłem kilkudziesięciu górali, a na ich czele zgadnijcie kogo? — oto Strasznego Strzelca.
Na widok jego zadrżałem mimowolnie. W tejże chwili przyszło mi na myśl objawienie się jego Nikorowiczowi, i obietnica widzenia się z nim na grobie. Ta myśl, uroczystość miejsca, ciemność nocy, połyski burzy, obwiały dziwnym, nadzwyczajnym tonem całe to zdarzenie, do nadzwyczajnego stroju podniosły moją duszę. Oniemiałem na chwilę.
Strzelec zbliżył się, stanął nad grobem, uchylił kapelusza i wyrzekł uroczystym głosem: — Pokój temu domowi! — a w całem powietrzu jakby na jego rozkaz najgłębsza nastąpiła cisza. Przez chwilę patrzał po zgromadzeniu: korzystałem z tej chwili, ośmieliłem się dłużej nieco zatrzymać wzrok na nim. Znalazłem go takim samym jak podczas owego muzycznego wieczora; tylko w wyrazie oblicza dostrzegłem więcej nadziemskiego piętna, nadziemskiej wzniosłości, bo nic prawdziwszego że mimo ciemności i przerywanego światła błyskawic, twarz jego zdawała się mocniej jaśnieć niż innych przytomnych. Postawa takoż wydała mi się ogromniejszą jak wprzódy; a w nieruchomości pełnej życia i wdzięku można ją było wziąść za najdoskonalszy wzór potęgi wywodzącej życie z grobu, uosobionej w nagrobnym posągu. Otworzył usta do mówienia, a silna burza z błyskawicami znowu grać poczęła, tak silnie, tak blisko, jak żeby w piersiach się jego poczynała.
— Dzieci moje, — zawołał — tu, do grobu wszyscy! i słuchajcie. Nie człowieczy głos mówi do was, ale głos Boga; ja go tylko tłumaczę na wasz język. Słuchajcie! Sprowadziłem was tutaj, aby wam dać wielką naukę. Widzicie ten grób drobny, lichy? A on jednak większy, potężniejszy jak te góry: leży w nim wasz męczennik, wasz święty, wybraniec waszego ludu. Widzicie do koła te czarne chmury po dolinach i po górach? to ziemia polska w żałobie po umarłym. Słyszycie te głuche grzmoty? powietrze polskie modli się za nim. Całe niebo błyska! to niebo sprawia pogrzeb ciału, a otwiera się dla duszy. On już błogosławiony. Powiem wam dla czego. Urodził się on Polakiem, los poddał go w służbę obcego. — Miał on dostatek, pojął za żonę piękną kobietę, doczekał się dzieci, był tak szczęśliwy jak wy, którzy macie dostatek i rodzinę; w tem szczęściu mógł całe życie przebyć, gdyby chciał był dla swojego tylko żyć dobra, i zostać wiernym nieprzyjacielowi swojej ojczyzny; ale on pamiętał na to że pierwej był Polakiem jak sługą obcych, jak mężem i ojcem. Otóż przyszła wojna, o której niedawno słyszeliście tylko, a nie chcieliście jej zobaczyć, jakbyście i wy byli obcymi. Naród polski co na dolinach, wziął za broń, i wezwał wszystkich braci do wolności; wtedy i on zapomniał o swoim dostatku, o żonie, o dzieciach, porzucił wszystko, poświęcił wszystko, a poszedł bić się za Polskę; bo nasz pierwszy dobrodziej, to nasza ojcowizna; dla niej nie chciał przyjąć przebaczenia dobrodziejów nieproszonych, i dla niej umarł, jak wygnaniec, pomiędzy obcymi ludźmi, z daleka od swojej rodziny. Nie czas mu było jeszcze umierać, zgubił go grzech jego własny. Ukochał jedną kobietę tyle prawie co Polskę, cierpiał dla niej tak samo prawie jak dla Polski; ta miłość przyśpieszyła mu koniec: z czystą miłością Polski byłby żył dłużej dla żony, byłby żył dłużej dla dzieci, byłby lepiej umarł — w bitwie. Był to jedyny grzech jego i ten go zgubił. Pamiętajcie dzieci na to co mówię. Strzeżcie się jego grzechu, naśladujcie w poświęceniu. Uważajcie dobrze co mówię, bo mówię według waszego Boga. Nie przestaliście być Polakami. Waszym bratem najpierwszym Polak; kochajcie wszystkich, ale nadewszystko Polskę. — Tak chce Bóg, który was stworzył na ziemi polskiej, z ojców Polaków i dał wam myśli i języki polskie. Zapomnieliście o tem, poszliście przeciw woli Boga i Bóg was ukarał. Dalej będzie wam gorzej. Nazwą was niemową; wasz język zaplącze się i zacznie, Bóg wie, po jakiemu gadać; wasze wsie, wasze góry, wasze wody, wasi ojcowie co w grobach, nie pojmą was wkrótce; a jak staniecie na strasznym sądzie i Bóg zapyta was po polsku jak Polaków: coście zrobili z waszą ojczyzną? a wy nie zrozumiecie go nawet, czy wiecie co was wtedy czeka?
Zatrzymał się i w tejże chwili uderzyło kilka piorunów, jeden po drugim, tak blisko, że widoczny dreszcz obleciał wszystkich.
— Przekleństwo i kara zdrajców! Sam Bóg powiada wam o tem. Na kolana dzieci, — zawołał głosem jeszcze bardziej grzmiącym. — Dusza umarłego wychodzi z grobu, rozpływa się po waszych duszach. Pamiętajcie, że każdy z was już ma ją w sobie. Będzie ona wam świadczyć przed Bogiem na zbawienie albo potępienie wasze. Bądźcież Polakami, kochajcie Polskę. Bo powiadam wam, że jej dusza jest zawsze pomiędzy wami, i nie porzuci was do sądnego dnia, a na sądnym dniu ona was przed Boga poprowadzi. Wy sami nawet słyszycie ją nieraz, widzicie, czujecie; ona was broni mimo waszej wiedzy, ona także i karze was czasem. A możecie ją poznać po wielkiej władzy nad wszystkiemi siłami ziemi i nieba polskiego. Powiada chmurom: przyświadczcie moim słowom! i oto chmury świadczą. —
Mówca umilkł, a głuchy war grzmotów przebiegł niebo od końca do końca i zakończył piorunem, od którego wstrzęsła się cała okolica.
— Powie niebu: oblej łzami nowy grób wygnańca polskiego! i niebo płacze. —
Mówca umilkł, a rzęsny deszcz szeroko się zamglił.
— Zechce znowu, ażeby pogoda błogosławiła koniec pogrzebu, a wnet widzicie niebo wypogodzone. —
Zaledwie tych słów domawiał, chmury poczęły przeciwnemi wiatrami rozlatywać się na wszystkie strony, deszcz ustał, wprost nad samym grobem błysnęła jedna gwiazdka, a od niej coraz, coraz szerzej niebo się odsłaniało, tak że wkrótce zgarnięte obłoki wisiały tylko po krawędziach horyzontu.
Mówca dalej ciągnął: — Poznacie ją lepiej, kiedy tak ukochacie waszą Matkę, że nie będzie między wami nieprzyjaciół, tylko wszyscy bracia, jedna rodzina. Niech wam Bóg pomaga i błogosławi! Zobaczymy się kiedyś przy innej burzy. —
To wymówiwszy Straszny Strzelec, wyszedł z koła, i po kilku zrobionych krokach zginął wszystkim z oczu, jakby zniknął.
Łatwo sobie wyobrazić stan pozostałych przy grobie. Jedni modlili się, drudzy spozierali na siebie w niemem zdumieniu, inni przebąkiwali: to anioł boski! to czarownik! to cud!
Co się mnie tyczy, zagadka moich domysłów rozwiązała się jasno: widziałem objawienie duszy polskiego ludu. Przynajmniej tak mi się chce wierzyć. Błogo mi, pomyślałem sobie, żem doczekał takiego widzenia, ale błogosławieńszy ten, kto słyszy na swoim grobie takiego mówcę.


Na tem się skończył rękopism muzyka. Jeszcze raz powtarzam, że się nie podejmuję dowodzić rzeczywistości opowiedzianych wypadków. Komu ta cudowność będzie przeciwna, niech ją uważa za ramy poetyczne rozsądniejszych myśli. Ja przyjmuję wszystko, w dobrej wierze, za jeden obraz nadzwyczajny może, ale nie zupełnie nadprzyrodzony.

Pisano w grudniu 1841 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.