<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Edykt.

W końcu maja 1662 roku, o drugiej godzinie po południu, świetny orszak wyjechał z ulicy Nowéj i udał się na wielki plac Lizboński. Byli to wszystko konni rycerze w szyszakach, przepysznemi ozdobionych piórami; konie ich harcowały z wielkiém niezadowoleniem mieszczan, cisnących się do muru i mruczących cóś, co zupełnie do błogosławieństw podobnym nie było.
Wcale to jednak nie trwożyło orszaku, który coraz daléj się posuwał. Nie zadługo téż z za węgła ulicy Nowéj, ostatni ukazał się rycerz. Trąby głośno zabrzmiały; a orszak uszykował się w około jakiegoś pięknéj postawy pana, który niedbale dotknąwszy ręką kapelusza, rozwinął pargamin, opatrzony herbową pieczęcią Braganckiego domu.
— Trębacze piekła! — wrzasnął tenże nieprzyjemnym głosem, tworzącym rażącą sprzeczność z jego pełną wdzięku jazdą — Czyż już wam w piersiach oddechu zabrakło? Trąbcie lepiéj, bo... klnę się na moich przodków, niepodległych władców Wintimilii, w pięknéj Italii leżącéj... że po powrocie wychłostać was każę.
Potém, do swoich towarzyszy się zwróciwszy, dodał:
— Czyż ci głupcy sądzą, że czytać będę królewskie postanowienie dla kilkudziesięciu przestraszonych osłów, których strach uszów pozbawił? Hola! trąbcie łajdaki! trąbcie dopóty, dopóki się cały plac mieszczaństwem nie zapełni.
— Dobrze powiedziano, segnor Conti de Vintimille! — kilkanaście krzyknęło głosów. — Trzeba szanować rozkazy Jego Królewskiej Mości don Alfonsa Braganckiego, króla Portugalii!
— I być posłusznym woli jego piórwszego ministra! — dodali niektórzy półgłosem.
Trąby zagrzmiały jeszcze głośniéj. Ze wszystkich ulic sąsiednich, tłum mieszczan na plac wylewać się począł; wkrótce téż życzenie Conti’ego literalnie się spełniło: na placu kołysało się morze ciemnych głów, ogolonych na przodzie, według zwyczaju ludu i rzemieślników Lizbońskich. Wszystkie te twarze ciekawość i trwogę wyrażały. Nowe bowiem w tym czasie postanowienie króla, ogłaszane przy odgłosie trąb przez jego ulubieńca segnora Conti, publiczną tylko klęskę zapowiadać mogło.
Grobowe milczenie panowało w tym tłumie, coraz bardziéj plac zalegającym. Żaden mieszczanin ust otworzyć nie śmiał; a ci, których tłum popchnął aż do koni rycerzy, spuszczali głowę i w ziemi oczy tkwili. W liczbie tych ostatnich, znajdował się zaledwie wyszły z dzieciństwa młodzieniec, w ubraniu sukiennego robotnika, ze szpadą u boku. Przypadkiem czy téż z własnéj woli, stał on około samego Conti, od którego jeden go tylko konny żołniérz oddzielał.
— Na mych przodków! — wrzasnął Conti do trębaczy, trąbić nieprzestających. — Czy nie zamilczycie, łajdaki?
Nieszczęśliwi trębacze, własną ogłuszeni muzyką, rozkazu tego nie słyszeli.
Conti poczerwieniał, spiął konia ostrogami, i rękojeścią szpady uderzył w twarz jednego z trębaczy. Krew trysnęła, trąby zamilkły; lecz głuche szepty krążyć w tłumie poczęły.
— Panowie! — rzekł Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży — otóż-to żart doskonały... żart co się nazywa.
— Doskonały! doskonały! — odwtórzono chorem.
A trębacz tym czasem krew rękoma tamował; chwiał się na koniu; zdawało się, że omdleje. Młody sukiennik — o którym jużeśmy wspominali — okrążył orszak; a zbliżywszy się do niego, podał mu, na końcu swéj szpady, cienką płócienną chustkę, którą ranny porwał z chciwością. Rozwinąwszy ją, spostrzegł na rogu wyhaftowany herb; lecz chcąc czém predzéj płótno do rany przyłożyć, długo się herbowi nie przypatrywał; wejrzenie tylko, wdzięczności pełne, młodzieńcowi zasłał Młodzieniec spokojnie się oddalił i znowu obok Conli’ego stanął.
— Słuchajcie! słuchajcie! — krzyknęli dwaj koronni heroldowie.
Conti podniósł się na strzemionach i zwolna pargamin rozwinął; nim zaczął czytać, rzucił w około, na cały tłum, wejrzenie, pogardliwéj ironii pełne.
— Słuchajcie, mieszczanie, niegodziwcy, gbury! — powiedział z przesadą. — Wszystko to, klnę się na moich szlachetnych przodków — was się tylko tyczé: „W imieniu i z woli wielkiego i potężnego księcia Alfonsa, szóstego z imienia, króla Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce — władcy Gwinei i morskich zaborów; handlu w tjopii, Arabii, Persyi, Indjach i innych okolicach, odkrytych lub téż odkryć się mających — rozkazano i rozkazuje się:
„1. Wszystkim mieszkańcom Lizbony, nie zamykać drzwi po wydzwonieniu godziny na gaszenie ognia; a to dla tego, żeby żebracy, podróżni i pielgrzymi, mogli wszędzie o każdej porze znaleźć schronienie.
„2. Wszystkim rzeczonym mieszkańcom wspomnionego miasta, odmykać okiennice i podnosić żaluzje, któremi nocną porą zasłaniają się z zewnątrz okna; rzeczone bowiem okiennice i żaluzje są wynalazkami nieufności i dają do myślenia, jakoby w królewskiem mieście znajdowali się złodzieje i oszuści.
„Zakazano i zakazuje się:
„1 Wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom, zapalać latarnie nad drzwiami, jak to było dotąd w zwyczaju; a to w celu oszczędzenia kieski rzeczonych mieszczan, dziećmi króla będących.
„2. Wszystkim wyż-wymienionym, nosić pochodnie po mieście — począwszy od zmierzchu; jednak pozostawia się im wolność używania pochodni od wschodu aż do zachodu słońca.
„3. Nakoniec: wszystkim wyż-wymienionym mieszkańcom rzeczonego miasta Lizbony, zabrania się noszenia broni palnéj i ostrej; pozwalając jedynie, dla własnej obrony i osobistego bezpieczeństwa, nosić tylko szpady do pochew przymocowane.
„W dowód czego, wyż-wspomniony wielki i potężny książę Alfons, szósty z imienia, król Portugalii i Algarwii, po téj i po tamtéj stronie morza, w Afryce, etc... własnoręcznie podpisał niniejsze postanowienie, które, oprócz tego, opatrzone jest jego prywatną pieczęcią:

„Podpisano: JA KRÓL.

„Tym wszystkim co to słyszą: Niech was Bóg strzeże!
Conti-Vintimille zamilkł. W tłumie ani jeden wyraz słyszéć się n
ie dał; lecz każdemu tajemne uczucie mówiło o głębokiém oburzeniu sąsiada. Obelga, zresztą, była wielka i nie do darowania. Szydzono publicznie z dawnych praw i z całego Portugalskiego narodu. Skoro Conti dał znak do odjazdu, tłum oddalił się z złowieszczą powolnością.
— Ah! — zawołał Conti z gniéwem — sądziłem, że te bałwany wiérżgać będą. Zobaczycie, że nie dadzą nam nawet sposobności zmierzenia ich pleców naszemi pochwami.
Zaledwie zdążył wyrzec te słowa, głowa jego konia trąciła o jakąś zawadę. Zawadą tą był młody sukiennik, który, pogrążony w głębokich rozmyślaniach, nie usunął się jak inni, aby zrobić miejsce orszakowi. Chytry uśmiéch przebiegł po ustach Conti’ego. — Ten zapłaci za wszystko — rzekł. I silnie młodzieńca płazem szpady uderzył.
— Doskonale trafiono! — powiedział Manuel Antunez, oficer królewskiéj straży.
— Mogę trafić jeszcze lepiéj! — odparł Conti z uśmiéchem, po drugi raz szpadę podnosząc.
Lecz tym czasem, gdy wyciągał rękę, młodzieniec rzucił się naprzód, i z szybkością błyskawicy obnażywszy szpadę, jedném silném uderzeniem téj-że zabił konia Conli’ego; po czém, uderzywszy samego faworyta w twarz, krzyknął:
— Oto masz, synu rzeźnika, od mieszkańców Lizbony!
Zdumieni rycerze osłupieli. A gdy Conti wstał, pieniąc się z wściekłości, młodzieniec już zniknął w tłumie: zapóźno ścigać-by go było.
— Umknął! — pomruknął Conti.
Potém, do orszaku się obróciwszy, dodał:
— Czy słyszeliście tego człowieka, panowie?
Wszyscy skłonili się w milczeniu.
— On powiedział: synu rzeźnika, nie prawdaż
— Segnor — odrzekł jeden z rycerzy — to bez-rozumna potwarz; wszyscy znamy twoje szlachetne pochodzenie.
— Najlepszy tego dowód jest, iż sam nieraz obłożyłem kijami jego znakomitego ojca — pomyślał Antunez.
Głośno zaś dodał:
— Segnor! lepiéj niż kto inny mogę zaświadczyć niegodziwość tego łgarstwa.
— Mniejsza o to! cały tłum i wy wszyscy to słyszeliście; a jeśli między wami lub w tłumie znajdzie się śmiałek, co-by chciał potwierdzić wyrazy tego żebrzącego włóczęgi, niech wystąpi ze mną do walki.
Orszak jeszcze raz się skłonił, a w tłumie nikt na wyzwanie nie odpowiedział Po tych bez-korzystnych przechwałkach. Conti siadł na konia jednego z rycerz i cały orszak plac opuścił; lecz przy skrócie na ulicę Nową, ulubieniec odwrócił się, a pięścią pogroziwszy, rzekł do swego niewidzialnego nieprzyjaciela:
— Schowaj się dobrze! gdyż, na zbawienie! postaram się ciebie odszukać.
— Nazywam się, jeśli Wasza Excellencja chcesz wiedziéć... Ascanio Macarone dell’Acquamonda... — jakiś głos mu do ucha poszepnął.
Conti śpiesznie się odwrócił.
Obok niego jechał żołniérz królewskiéj straży, który się tak pochylił, że dotykał czołem grzywy swego konia.
— A mnie co do twego nazwiska? — zapylał z ofuknieniem.
— Nazwisko to nosi poczciwy Padewski kawaler, prześladowany losem i...
— To warjat! — krzyknął Conti.
Orszak wyprzedzi! ich o kilka kroków.
Włoch wziął konia Conti’ego za cugle.
— Wasza Excellencja jesteś bardzo niecierpliwy — rzekł tenże — sadzę, że było-by Wam przyjemnie poznać nazwisko zuchwalca...
— Czy go znasz? — przerwa! Conti — pięćdziesiąt dukatów dam za to nazwisko!
— Pfe!... ofiarować piéniądze... mnie!
— Pięćdziesiąt pistoli...
— Wasza Excellencja krzywdzisz mnie. Kawalerowi Padewskiemu... pięćdziesiąt pistoli...
— Masz słuszność; mówisz, żeś jest szlachcicem: a więc sto dublonów!
— No! to lepiéj... Posłuchaj Wasza Excellencja: zdwój te summę... a zgoda!
— Dobrze! — rzekł pałający żądzą dowiedzenia się Conti — lecz mów prędzéj. Muszę wiedziéć to nazwisko.
— Wasza Excellencjo!...
— No cóż?
— Ja go nie wiem.
— Nędzniku! — zawołał faworyt — czyż, byś się ośmielił żartować ze mnie?
— Uchowaj Boże!... Chciałem tylko zabezpieczyć siebie i postępować melodycznie. Tak robią w Padwie, i robią słusznie. To uwalnia od sprzeczek... Teraz, całuję ręce Waszéj Excellencii i głoszę się najpoddanniejszym z Jego niewolników. Jutro nazwisko wiedziéć będę. Wasza Excellencja przygotuj pistole.
Po tych słowach, Włoch zniknął w bocznéj ulicy i na plac powrócił.
Conti dognał orszak i bardzo rozśmieszył Jego Królewską Mość don Alfonsa, skoro mu opowiedział zdziwienie ludu przy ogłoszeniu edyktu. Wcale jednak o sukienniku nie wspomniał.
Po odjeździe Conti’ego, tłum przez kilka chwil stał na placu, milcząc i nie poruszając się z miejsca. Każdy bojaźliwie poglądał na sąsiada: wszyscy bali się szpiegów Conti’ego. Nakoniec ze wszystkich stron dały się słyszéć te wyrazy, a wszystkie niemal usta jedno powtarzały:
— Dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapominajcie tylko hasła!
Nasz młody sukiennik, który nie schował się, a tylko znikł w tłumie — słyszał te wyrazy ze wszystkich stron na około siebie. Uważnie słuchał, sądząc, że jaki mniej ostróżny mieszczanin wymówi hasło. Lecz nadzieja go omyliła: wszyscy wzajemnie zachęcali się. żeby nie zapominać hasła; nikt jednak go nie wymówił.
Tymczasem, tłum powoli rozchodził się. Na placu pozostało tylko trzech ludzi: starzec, nazwiskiem Gaspar Orta Vaz, dziekan cechu Lizbońskich garbarzy; nasz znajomy, Ascanio Macarone dell’Acquamonda, Padewski kawaler; i młody sukiennik.
— Mój synu — tajemniczo rzekł mu starzec — dziś wieczór, w oberży Alcantara... Nie zapomnij hasła!
— Właśnie go zapomniałem — śmiało odrzekł młodzieniec.
— Zapomnieliśmy go, szanowny panie — dodał Macarone, zbliżając się do starca.
Starzec niedowierzająco spojrzał na sukiennika.
— Tak młody! — pomruknął.
— No! mój kochany panie? — powiedział Ascanio — to djabelskie hasło! mam go na języku.
— Pamiętam jeszcze ten czas — rzekł starzec, wskazując palcem na długi rapir i wytarty Padewczyka kapelusz, na którym błyszczała mała srébrna gwiazdka — pamiętam ten czas, kiedy w Lizbonie było hasło: „Szubienica dla szpiegów i zawadjaków...“ Niech cię Bóg strzeże, mój panie! Tobie zaś, młodzieńcze, uczciwszego życzę rzemiosła.
I po tych słowach, starzec odszedł.
Na placu pozostał tylko młody sukiennik i dzielny Padewski kawaler.
Sukiennik skrzyżował rękę na piersiach; zdawało się, iż w głęboka wpadł zadumę.
Włoch śledził go oczyma; przemyśliwał, jakim-by sposobem mógł dostać czterysta pistoli.
Nareszcie tak go zagadnął:
— Mój młody panie, czyśmy się już z sobą gdzie nie spotykali?
— Nie.
— Coś nie bardzo rozmowny! — mruknął Padewczyk — lecz to nic nie szkodzi: wszyscy oni nazywają się albo Herman, albo Ruy, albo Vasco; wybiorę jedno z tych trzech... Jakto! więc się nigdzie nie widzieliśmy, segnor Herman?...
Sukiennik oddalił się, głowy nawet nie odwróciwszy.
— Złe imię wybrałem — pomyślał Macarone — trzeba było powiedziéć Ruy... Hola! segnor don Ruy!.. I teraz nie odpowiada?... A więc... don Vasco!... oho! trafiłem... zatrzymuje się.
Sukiennik w rzeczy saméj obejrzał się i mierzył nieznajomego spokojnym i dumnym wzrokiem.
— Wielką więc masz chęć wiedziéć imię moje — spytał.
— Chęć niepowściągnioną, mój młody przyjacielu.
— Obiecano ci zań zapłacić, nie prawdaż?
— Co znowu! Ascanio Macarone dell’Acquamonda... (tak się nazywani, mój młody panie) kawaler Padewski (bo rodziłem się w Padwie) ma serce szlachetne i worek dobrze nabity...
— Milcz! Nazywam się Simon.
— Śliczne imię! A nazwisko?
— Mówię ci, milcz... Odnieś to imię twemu Conti i powiédz mu, że mnie znajdzie bez poszukiwania... a wtedy pozna, ile jest warta ręka... Lizbońskiego mieszczanina! Do widzenia!
Włoch śledził go oczyma, aż póki nie skręcił na ulicę Calvaire, do arystokrtycznego wiodącą cyrkułu.
— Simon!... — mówił do siebie — Simon! Wypada z tego, że nie jest ani Vasco, ani Herman, ani Ruy. A byłbym sic założył że on Herman... Lecz cóż powiedziéć temu plebejuszowskiemu dorobkowiczowi Conti? Simon!... To dopiero połowa nazwiska... Po dobréj sprawie, należało-by mi się dwieście pistoli... lecz on się na to nie zgodzi... Ha! dziś wieczór stanę u drzwi oberży Alcantara. Będzie tam można zobaczyć wiele dobrych rzeczy — i stawiłbym mój sławny zamek dell’Acquamonda, przeciw jednemu marawedisowi[1], że tam spotkam tego pana Simon, który w téj chwili mój cały stanowi majątek.




  1. Drobna miedziana moneta, w Hiszpanii i Portugalii używana.
    Przyp. tłom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Józef Bliziński.