Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Józef Dietl
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Józef Dietl |
Pochodzenie | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX |
Wydawca | Marya Chełmońska |
Data wyd. | 1903 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
„Spokojny i poważny, w swojej profesorskiej todze, podobny tak, że w niczem od żywego nie inny, i ma ten wzrok przenikliwy, ten genialny błysk w oczach, który pamięta każdy, kto widział Dietla przy chorych, i wie, jak z Dietlem razem wstępowała do pokoju chorych nadzieja. W ustach jego rys stanowczości, silnej woli; w całej postaci dzielność, moc i świadomość tej mocy; a z po za tego wszystkiego dopiero przebija, ukrywana może czasem umyślnie, pewną szorstkością zamaskowana, dobroć Dietla wielka, uczynna, litościwa...“
Ta strona zewnętrzna, tak dosadnie skreślona przez profesora Stanisława Tarnowskiego w charakterystyce matejkowskiego portretu Dietla, znakomicie harmonizowała z niepospolitemi zaletami duchowej organizacyi tej dzielnej osobistości, która każdy niemal swój krok znaczyła doniosłemi pamiątkami. Umysł bystry, bogaty w rzuty śmiałe i rozległe, a przytem nawskroś praktyczny, połączony z nieugiętą wolą, wytrwałością w pracy i olbrzymią zdolnością organizacyjną, obok wielce ujmującej powierzchowności i światowej ogłady to wyjątkowe skojarzenie zalet, które samą siłą swego istnienia zapewnia wybranemu wybitne stanowisko, a przy szczęśliwym zbiegu wydarzeń — panowanie i nieśmiertelność.
Józef Dietl pochodził z rodziny, osiadłej w Galicyi podobno jeszcze w XV stuleciu, jak o tem świadczą metryki i księgi hipoteczne miasta Łańcuta, jakkolwiek znów podług słownika biograficznego Wurzbacha, dziad naszego Dietla w XVIII stuleciu miał się przenieść z Węgier do Galicyi. Urodzony w r. 1804 w wiosce karpackiej, Podbużu, w dawnym obwodzie samborskim z ojca Franciszka, oficyalisty dóbr rządowych, kameralnemi zwanych, i matki Anny z Kulczyckich, wychowywał się i chodził do szkół kolejno w Samborze, Tarnowie i Nowym Sączu. Żywy chłopiec trudno zrazu naginał się do mozolnej rutyny szkolnej, to też początkowo ponad książkę i obowiązki karnego ucznia, przekładał dziecinną swawolę i zabawy. Ale już w piątej klasie, dzięki wielkim zdolnościom i pilności, zostaje drugim uczniem, a z szóstej wychodzi z pierwszą nagrodą. Być może, że śmierć ojca, jeszcze w r. 1819, wpłynęła na duchowe skupienie się i spoważnienie młodego Józefa, tembardziej, że jednocześnie i skromny zasiłek z domu znacznie zmalał, tak że kończyć szkoły wypadło mu już o swoich siłach, jedynie lekcyami zarabiając na utrzymanie i naukę.
W bardzo trudnych warunkach materyalnych, lecz pełen zapału, pojechał Dietl do Lwowa na trzechletni kurs tak zwanych nauk filozoficznych, które według ówczesnego systemu szkolnego były obowiązkowym kursem przygotowawczym dla każdego, kto chciał wstąpić na jakikolwiek wydział w uniwersytecie. Już w drugim roku pobytu na tych kursach, Dietl dla chleba wyjednał sobie pozwolenie na wykłady matematyki, które w jednej z sal kolegium filozoficznego gromadziły tylu słuchaczów, że młody nauczyciel mógł w końcu nietylko zaspokoić swoje potrzeby, ale nawet zebrać pewne oszczędności na dalsze studya.
Upodobawszy sobie zawód lekarski, w r. 1823 przyjechał Dietl z chlubnemi świadectwami na naukę medycyny do Wiednia, gdzie, pomimo wielkiej oględności w wydatkach, szybko wyczerpał swoje skromne zapasy, tak że w piewszym roku znalazł się pewnego dnia z 8 centami w kieszeni i tylko przypadkowemu wyszukaniu lekcyi prywatnej zawdzięczał, że mógł ukończyć pierwszy kurs nauki. Od nędzy i straty czasu w pogoni za chlebem ratowało go w następnych latach 400 złr. rocznej zapomogi od ówczesnych stanów galicyjskich. Jak Dietl prowadził studya w Wiedniu, jakim przedmiotom wydziału lekarskiego najwięcej czasu i pracy poświęcal — biografowie jego nie wspominają.
Po skończeniu medycyny w r. 1829 Dietl otrzymał posadę asystenta przy katedrze mineralogii i zoologii i na tem stanowisku pracował przez lat cztery, bardzo często zastępując nawet na wykładach zgrzybiałego profesora Scherera. Gdy w r. 1833 zarząd akademii w Padwie, ogłosił konkurs na posadę profesora mineralogii i zoologii, Dietl stanął do konkursu, przedstawiając napisaną przez siebie po włosku rozprawę. Jednak wbrew jednomyślnej uchwale profesorów, uznającej rozprawę Dietla za najlepszą, katedrę otrzymał kto inny — włoch, popierany wpływami ubocznemi.
Było to chyba dla Dietla szczęściem w nieszczęściu, bo może właśnie dzięki temu niepowodzeniu na drodze nauk przyrodniczych, mających bardzo luźny tylko związek z medycyną, kandydat na profesora mineralogii i zoologii stał się lekarzem praktykiem. W tym samym bowiem roku został fizykiem, t. j. lekarzem obwodowym i policyjnym na przedmieściu Wiednia, zwanem «Wieden», a gdy za jego staraniem założono na tem przedmieściu szpital, Dietlowi niezależnie od fizykatu powierzono najpierw kierownictwo jednego oddziału, a od roku 1848 zarząd całego szpitala, który miał być pierwszym w Wiedniu pod względem ówczesnych wymagań techniczno-lekarskich.
Na stanowisku prymaryusza, a później dyrektora szpitala Dietl, zetknąwszy się bliżej z wykonawstwem lekarskiem, a zwłaszcza szpitalnem, żywy przyjmuje udział w rozbudzonym przez francuzów przewrocie zasadniczych pojęć lekarskich, które w nowej postaci przenikały wtedy uczony świat niemiecki.
Były to czasy szybkiego rozwoju anatomii patologicznej, która, stwierdzając na zwłokach różne zmiany w pojedynczych narządach i wykazując często wzajemną zmian tych zależność, pogrzebała dogorywający witalizm i podkopała surowy empiryzm medycyny klinicznej. Chwiejne zestawienie aforyzmów i pojęć fantastycznych lub gołosłownych o istocie chorób, ich przyczynach i skutkach, nie mogło iść w zawody ze ściśle przyrodniczą metodą badania i jej wnioskami.
Cios, zadany dawnym teoryom patologicznym, zachwiał od podstaw sposoby postępowania lekarskiego, na tych właśnie teoryach zbudowane. Nowe prądy szybko osłabiały wiarę w dawne lecznictwo; tem łatwiej ulegać im musiał Dietl, były nauczyciel matematyki, były profesor nauk przyrodniczych, a nadewszystko umysł praktyczny, nie znoszący mrzonek.
Ginął tedy na wieczne czasy «wadliwy stosunek sił żywotnych», w zapomnienie schodziło owo «uderzanie <span class="n0kh" title="[Korekta] 'humorów»,'" style=" display:none">humorów,<span class="n0k" title="[w druku] 'humorów,'">humorów», czyli zachwianie równowagi pomiędzy stałemi a płynnemi częściami ustroju — nieuchwytne wówczas pojęcia, w których szukano przyczyn chorób, a które dziś w bardzo szerokiem rozumieniu możnaby uważać w wielu razach raczej za oddalone następstwo zmian chorobowych. Anatomia patologiczna, dając możność porównywania wyników badania pośmiertnego z objawami spostrzeganemi za życia, wyświetlając mechanizm wielu chorób, wprowadzała do każdego wypadku ściśle naukową krytykę dawnych pojęć i dawnego postępowania lekarskiego, wreszcie obaliła jedne i drugie, ale do lecznictwa narazie nie wprowadziła nic; przeciwnie raczej, wykazując jego bezsilność, wywołała rozczarowanie, zwątpienie. Właśnie w Wiedniu, w oczach Dietla, panował okres terapeutycznego nihilizmu: chorych nie leczono, a pomimo to stwierdzano ich wyzdrowienie. Czy chory był leczony podług dawnych zasad, czy podług zaleceń modnej wówczas homeopatyi, czy też zupełnie nie był leczony — w bardzo wielu wypadkach skutek bywał ten sam, a zupełna powściągliwość od interwencyi lekarskiej nie odbijala się napozór większą pośród nich śmiertelnością, może nawet odwrotnie. Wbrew naturalnym obowiązkom lekarza, nihilizm często zmuszał go z założonemi rękami wyczekiwać końca choroby.
Nic dziwnego, że Dietl w leczeniu skłaniał się ku homeopatyi, a tylko płytkość podstaw tej nauki nie dogadzała sprężystemu i praktycznemu duchowi Dietla, który wreszcie, przejęty krańcowem zwątpieniem, nie wahał się w zapale wygłosić absurdu, że «zadaniem lekarza jest wiedzieć, ale nie działać».
Ale w tym samym Wiedniu, gdzie anatomia patologiczna dokonała takiego przewrotu w lecznictwie, iż często wydawało się ono zbytecznem już poprostu dla dobra ludzkości, zajaśniała jednocześnie nowa nauka, właśnie z tej anatomopatologicznej krytyki zrodzona, a zmierzająca do nadania racyonalnych, naukowych podstaw temu spoliczkowanemu przez nią lecznictwu. Gdy pod przewodnictwem Rokitansky’ego odbywały się w prosektoryum szpitala głównego słynne poszukiwania anatomo-patologiczne, jednocześnie Skoda prowadził w cichości wiekopomne prace nad udoskonaleniem opukiwania i osłuchiwania (perkusyï i auskultacyi). Dzięki postępom tej tak zwanej diagnostyki fizykalnej, jama brzucha i klatki piersiowej, stać się miała niemal przezroczystą, czytelną. W niedostępnej dla oka jamie poczęto coraz śmielej i pewniej odróżniać słuchem rzecz dużą od małej, twardą od miękiej, stałą od płynnej, gęstą od wodnistej, przestrzeń pustą od zapełnionej, zmianę w położeniu narządów.
Korzystając wówczas ze stanowiska szpitalno-lekarskiego w Wiedniu, Józef Dietl, pomimo nihilizmu w leczeniu, stał się jednym z najgorętszych obrońców i naśladowców tej do pewnego stopnia nowej, a tak doniosłej potem, diagnostyki fizykalnej. Z tego okresu pochodzą pierwsze jego prace, ogłoszone po niemiecku, które już noszą piętno tego doświadczalnego kierunku. Wr. 1846 Dietl wydaje w Wiedniu rzecz o chorobach mózgu ze stanowiska anatomicznego i klinicznego — «Anatomische Klinik der Gehirnkrankheiten» — opartą na porównaniu zmian za życia i pośmiertnych w całym szeregu przypadków, stwierdzających na gruncie wiedeńskim te wnioski, które z odpowiednich badań już poprzednio wysnuli autorowie francuzcy. Wydana we dwa lata później druga rozprawa lekarska «O puszczaniu krwi w zapaleniu płuc» («Der Aderlass in der Lungenentindung klinisch and physiologisch erörtert») wielkiego już nabrała rozgłosu, poruszyła umysły calego świata lekarskiego, zwracając powszechną uwagę na autora. W tej głośnej rozprawie Dietl na podstawie teoryi i praktyki wystąpił jako goracy przeciwnik upustów krwi w przypadkach zapalenia płuc i wogóle przeciw szablonowemu stosowaniu tego odwiecznego zabiegu. Oettinger we wspomnieniu pośmiertnem o Dietlu («Przegląd lekarski», r. 1878, str. 43), przyznając doniosłość i skuteczność poruszonej sprawy, wyraża się nie bez pewnego zastrzeżenia: «Zapewne, że surowa i ścisła krytyka umiejętna nie mogłaby wszystkim przytoczonym dowodom i wywodom, mającym usprawiedliwić tę rzuconą na lancet i puszczadło klątwe, przyznać pewności niewątpliwej; ale i z drugiej strony nie można temu śmiałemu wystąpieniu odmówić tej wielkiej a płodnej w zbawienne skutki zasługi, iż powstrzymało rzeczywiście nie tylko niepotrzebny, ale częstokroć nader szkodliwy krwi rozlew».
Nie można zaprzeczyć, że oprócz cennych zalet duszy nie odstępowała Dietla i unosząca się ponad nim szczęśliwa gwiazda, szczęśliwa i dla ziemi naszej.
W listopadzie 1849 r. profesor kliniki lekarskiej uniwersytetu Jagiellońskiego, Józef Maciej Brodowicz, pochłonięty i zmęczony pracami społecznemi i organizatorskiemi, podał się o uwolnienie od obowiązków profesora. Wydział lekarski postanowił wybrać na jego miejsce kierownika, któryby stał na wysokości nauki spółczesnej i przeszczepił ją z Francyi, przodującej wówczas nowym prądom. Przedstawiono więc do ministerstwa kandydaturę d-ra Adama Raciborskiego z Paryża, który wydawał się wydziałowi najodpowiedniejszym na to ważne stanowisko, jako doświadczony klinicysta, dobry organizator i znany autor kilkudziesięciu prac naukowych (kilka z nich nawet nagrodzono, dwie zaś najważniejsze były to właśnie podręczniki diagnostyki fizykalnej, które doczekały się przekładu na cztery języki). Ale ważna okoliczność stanęła na zawadzie: Raciborski był emigrantem z r. 1831, więc ówczesny rząd nie przychylił się do przedstawienia wydziału, które gorąco popierał jeszcze senat akademicki; natomiast polecono ogłosić konkurs na posadę profesora kliniki lekarskiej. Pomiędzy czterema kandydatami do konkursu znalazł się i dyrektor szpitala na Widenie w Wiedniu, Józef Dietl, z którym ówczesny rektor uniwersytetu Jagiellońskiego, Józef Majer, osobiście przedtem przeprowadził rokowania. Wówczas wydział lekarski w Krakowie, po zbadaniu kwalifikacyi kandydatów, jednomyślnie przedstawił Dietla «w uznaniu znakomitych jego literackich zalet». Ówczesne ministerstwo Bacha chętnie przystało na mianowanie Dietla profesorem w Krakowie, uważając go za niemca i mając nadzieję znaleść w nim poparcie swego dążenia ku zniemczeniu uniwersytetu krakowskiego.
12 maja 1851 r. profesor Józef Dietl objął katedrę patologii i terapii szczegółowej i klinikę lekarską krakowską wraz z wykładem anatomii patologicznej, powierzonym przez ministerstwo oświaty do równoległego z kliniką prowadzenia w ciągu pierwszego roku profesury. W małym parterowym domku, tuż obok zakładu klinicznego, właściwie w trupiarni klinicznej, Dietl rozpoczął wykłady anatomii i, chociaż połączenie tych dopełniających się wzajemnie katedr było dla niego uciążliwe, duży ztąd płynął w początkach nowej ery pożytek dla młodych medyków, nie obeznanych z nowym kierunkiem nauki i sposobem równoległego jej nauczania.
Poprzedzony sławą naukową, nowy profesor bardzo szybko zjednał sobie umysły i serca młodzieży, która niecierpliwie wyglądała spodziewanego kierownika na drodze nowych sposobów badania, a później podziwiała jego biegłość i pewność, porywającą jasność i prostotę wykładu, czując, ile z tego źródła płynie pod każdym względem korzyści.
Każda sprawa, którą Dietl się zajął, nosiła piętno wybitnego indywidualizmu jego potężnego ducha; to też klinika krakowska, odkąd został jej kierownikiem, niemal odrazu stała się kliniką Dietla w całem znaczeniu tego pojęcia.
Znaczenie Dietla jako profesora można najlepiej poznać z licznych szczegółów, podanych przez d-ra L. Korczyńskiego w «Zarysie dziejów kliniki lekarskiej uniwersytetu Jagiellońskiego» (Kraków, 1899), zkąd też przytaczam niektóre dane.
Przedewszystkiem należy sobie uprzytomnić, że Dietl nie przystępował do gotowego, do kliniki odpowiednio zbudowanej i urządzonej, posiadającej w stosownej ilości chorych odpowiedni materyał naukowy, zaopatrzonej w przyrządy do wykładu potrzebne. Braki byly olbrzymie. Wszystko nieledwie Dietl musiał stwarzać, wywalczać lub conajmniej wypraszać i nieraz długo wypadło mu czekać na skutek najsłuszniejszego wymagania. Licho urządzony (nawet na owe czasy) oddział szpitalny o 18 łóżkach z chorobami wszelakiej kategoryi, prócz wypadków chirurgicznych — bo tylko te dwie «specyalności» wówczas rozróżniano — to i wszystko.
Istotne zmiany — czytamy w przytoczonym „Zarysie dziejów» — w klinice i w nauce odnoszą się przede wszystkiem do wprowadzonego przez Dietla fizycznego sposobu badania chorych, z należytem uwzględnianiem i zastosowaniem opukiwania i osłuchiwania. Podczas gdy we Francyi i w Niemczech sposoby tego badania stawały już na wysokości metody, gdy dziełko Skody rozchodziło się na wszystkie strony w bardzo pokaźnej ilości egzemplarzy, w starej klinice krakowskiej w stary badano sposób. Jakkolwiek przyrządy do perkusyi i auskultacyi można było jako curiosum oglądać przez szybę w szafie gabinetu klinicznego, jednak dopiero Dietl przywiózł z sobą do Krakowa pukadło i słuchawkę, jako nieodstępne przyrządy lekarza chorób wewnętrznych; on dopiero nauczył używać ich naprawdę i z ich pomocą odkrywać to, co się kryło wewnątrz ludzkiego ustroju.
Słuchaczów, zaledwie rozpoczynających zajęcia w klinice, wpierw należało zapoznać z badaniem chorych, a dopiero później można było nauczać o typach chorobowych. W tem przeświadczeniu już w drugim roku działalności profesorskiej Dietl ogłosił osobne wykłady o opukiwaniu i osłuchiwaniu. Ale na 18 łóżkach kliniki zamało znajdować się mogło odpowiednich chorych, taki materyał kliniczny nie zaspakajał potrzeb czterdziestu z górą słuchaczów; wobec tego Dietl za pośrednictwem wydziału lekarskiego zwrócił się do zarządu szpitala Ś-go Łazarza o pozwolenie studentom na badanie chorych, znajdujących się i na innych salach tego szpitala. Nie wnikając należycie w doniosłą dla kształcącego się pokolenia lekarskiego myśl przewodnią tego zamiaru, życzeniu temu narazie odmówiono. Dopiero we dwa lata później powiększono klinikę Dietla o 6 łóżek i odtąd już stale ćwiczyli się młodzi adepci medycyny w tej najważniejszej metodzie badania i rozpoznawania, aby z całą świadomością stanąć w szeregu przedstawicieli nowej szkoły, o której z wielkiem niedowierzaniem wyrażał się poprzednik Dietla, Brodowicz. Nie miał on istotnie wielkiego zaufania do perkusyi i auskultacyi, a nawet mawiał o nich z przekąsem, również jak i o całym budzącym się kierunku medycyny praktycznej. «Te narzędzia — pisał Brodowicz w «Przeglądzie Ogólnym» o pukadle i słuchawce — stanowią główne godło t. zw. nowej szkoły, a niejeden Eskulap ma takową za jedyną jej cechę i oraz wyborny środek do imponowania swoim pacyentom». Wobec szlachetnego zapału Dietla ten grzeszny aprioryzm Brodowicza w oczach studentów był naturalnie szczytem herezyi.
Nauczanie, oparte na pozytywnej analizie spostrzeganych zjawisk, wymagało i więcej czasu ze strony wykładającego i więcej kosztownych a kłopotliwych pomocy ze strony kliniki, jako instytucyi. Ale Dietl każdej biedzie umiał zaradzić, nie zrażając się trudnościami. Skromna biblioteka kliniczna, dość zasobny gabinet przyrządów lekarskich, miniaturowa pracownia chemii patologicznej i mikroskopii musiały być w Krakowie, skoro w odpowiedniej mierze były w Wiedniu, Paryżu i Berlinie, i miały też istotnie swój kącik w klinice Dietla. Dbały o dobro kliniki, niemało troszczył się o uposażenie swoich asystentów, a i studentom też wyjednywał stypendya, choć nie bez licznych przeszkód i zwłoki.
Z drobiazgowego opisu ówczesnych wykładów w krakowskiej klinice lekarskiej widać, że Dietl był niezmiernie pilnym i pracowitym nauczycielem, a wymagając wiele od siebie dla kliniki, był wymagającym w stosunku do asystentów i studentów; że wykład jego był par excellence demonstracyjny, poglądowy, praktyczny, z pozostawieniem rozumowania teoretycznego na dalszym planie, jako dopełnienia do wykładu, trzymanego ściśle w ramach danego wypadku, a więc treścią i formą różny od wykładów Brodowicza.
Większa jeszcze różnica wypływała z zasadniczych zmian, jakim uległy wówczas poglądy na sprawę leczenia. W czasie prowadzenia kliniki przez Brodowicza wielką wiarę pokładano w lekarstwach: pewne leki w pewnych chorobach miały działać niezawodnie — jakgdyby po to tylko istniały na świecie, — nawet tłumić je miały w zarodku, przerywać; do wielu złudzeń przybywało jeszcze rzekome indywidualizowanie wypadków. Okres krańcowego sceptycyzmu i nihilizmu w lecznictwie miał dla medycyny tę doniosłą stronę, że dał możność poznać czysty przebieg wielu stanów chorobowych, nie pogmatwany skutkami leków i zabiegów. Jak wiadomo, Dietl jeszcze w Wiedniu przetrawił w sobie wszystkie pośrednie fazy pomiędzy entuzyazmem w terapii a nihilizmem inclusive, to też i leczenie chorób ostrych w klinice krakowskiej wyglądało za czasów Dietla skromnie, biernie, wyczekująco; środki symptomatyczne stosowano umiarkowanie, do energicznych uciekano się wyjątkowo. Ilość leków, używanych wówczas w klinice lekarskiej była bardzo nieznaczna. Dietl odrazu wystąpił przeciw sążnistym receptom i przeciążaniu ustroju chorych rozmaitemi lekami, ograniczając się do niewielu, lecz dzielnych i wypróbowanych środków, których umiejętnem użyciem można więcej zdziałać, niż bałamutnemi przepisami dziwacznie poplątanych ingrediencyi. Lecznicza strona higieny i dietetyki była w wykladach Dietla mocno podkreślana; stworzyć choremu dobre warunki do przebycia choroby, zaprowadzić celowe zmiany w żywieniu się i odżywianiu, wzmocnić gasnące siły — bywało nieraz jedyną wskazówką doświadczonego profesora. Leczeniu miejscowemu, zdrojowemu i kąpielowemu Dietl w chorobach przewlekłych przypisywał wielkie znaczenie. Jednem słowem: «ścisłe badanie, proste leczenie».
Chociaż sposób korzystania z materyału klinicznego do celów wykładu nie różnił się napozór za czasów Dietla od czasów Brodowicza, a wykłady zyskiwały jedynie na pogłębieniu i aktualnem a bardziej krytycznem traktowaniu przedmiotu, to jednak olbrzymi krok naprzód uczynił Dietl przez wyzyskiwanie materyału klinicznego do celów naukowych. Śledzenie postępu nauk lekarskich na zachodzie, ścisłość i stała kontrola w prowadzeniu historyi chorób, t. j. opisów pojedynczych wypadków klinicznych, umiejętne gromadzenie i grupowanie tych spostrzeżeń służyły Dietlowi i jego uczniom za podstawę do uogólnień klinicznych, do prac naukowych. Brodowicz, wykształcony lekarz, niewątpliwie zdolny i sumienny profesor, — z równym jak Dietl zapałem przez słuchaczów przyjety przy rozpoczęciu swej profesorskiej działalności — nie dawał ani zachęty, ani przykładu do badań samodzielnych. To też prace Brodowicza należą przeważnie do historycznych i statystycznych, a rozprawy inauguralne, pisywane wówczas przez kończących medyków, ubiegających się o dyplom doktora, po większej części nie wychodziły poza ramy wypracowań szkolnych, mających świadczyć o dostatecznej znajomości przedmiotu, ale do nauki lekarskiej nie wnosiły nic. Dietl tymczasem łączył w sobie postać profesora-nauczyciela, jakim był i Brodowicz, z postacią profesora-uczonego, jakim już zasłużony poprzednik jego nie był. Na podstawie klinicznych historyi chorób sam Dietl oparł następujące prace i rozprawy lekarskie: O leczeniu zapaleń płuc bez upustu krwi (Roczn. Tow. Nauk. krak., 1851), O chininie pod względem jej przechodzenia do moczu, sposobu działania i użycia terapeutycznego (Ibidem, 1852), Postrzeżenia pod względem pasówki (zoster) (Ibidem, 1852), Wypadek ruchomej śledziony i zupełnej zdrożności jej, uważany w klinice lekarskiej krakowskiej (Pam. Tow. lek. warsz. 1854), O ruchomej śledzionie. Uwagi czerpane s oględzin pośmiertnych (Pam. Tow. lek. warsz. 1856), Pierwszy przyczynek statystyczny do upustów krwi w zapaleniu płuc (po niemiecku — Wiedeń, 1854) Wykłady kliniczne o cholerze (po niemiecku — Wiedeń, 1855 i Kraków, 1856), O cholerze. Kliniczny wykład prof. Dietla, miany w r. 1854, podał dr. Falęcki. Kraków, 1856, Przyczynek do rozpoznawania i leczenia tyfusu (po niemiecku — Wiedeń, 1856), Przyczynek do kazuistyki moczówki cukrowej ze szczególnym względem na jej symptomatyczne pojawianie się i uleczalność. Przełożył Rosenzweig z Oesterr.
Zeitschft f. pract. Heilkunde z r. 1856 (Tyg. lek.
1858), Durzyca chininą leczona (Przegl. lek. 1862), Zapalenie płuc chroniczne. Napady zimnicze. Szybkie wydzielenie wypocin stwardniałych (Przegl. lek.
1862), Aforyzmy kliniczne, na ścisłem badaniu osnute (Przegl. lek. 1862 i 1864), Ostre zapalenie śledziony zimnicze. 8 przypadków wyjętych z rękopisu o zimnicy, przeznaczonego do druku (Przegl lek. 1863), O leczeniu gośćca stawowego (arthritis rheumatica). (Przegl. lek. 1863), Nerki wędrujące i ich uwięźgnięcie (Przegl. lek. 1864). Wyrazem rozbudzonego przez Dietla ruchu naukowego, opartego na materyale jego kliniki, są również ówczesne rozprawy inauguralne, tylko jako przykład przytoczone w «Zarysie dziejów kliniki lekarskiej». Poruszano w nich anatomię patologiczną i stronę kliniczną tyfusu (Estreicher, Rasp), chorób nerek (Hałatkiewicz), gruźlicy (Szancer), zimnicy (Doskowski), wreszcie wnioski z badania moczu otrzymywane (Żuliński). Tak wyzyskiwano pod kierunkiem Dietla kontrolowane przezeń historye chorych, skrzętnie gromadzone w archiwum kliniki.
Najgłośniejsze prace Dietla obiegły niemal cały świat lekarski. Jego epokową walkę przeciwko upustom krwi w zapaleniu płuc widzimy w przekładzie polskim przez Grzywińskiego i Ulidowskiego (Kraków 1852) i w przekładzie rosyjskim (Petersburg, 1855).
Pośród prac klinicznych Dietla osobną historyę mają prace nad kołtunem, w który, jako poważną chorobę ogólną, wierzyło dawniej całe niemal społeczeństwo. Dietl pierwszy podjął dość ciężką na owe czasy walkę z zakorzenionym przesądem — i zwyciężył. W latach 1857 i 1858 szeregi chorych kołtunowych przesunęły się przez klinikę krakowską, aby się pozbyć zbitego pęka poplątanych włosów, który zdaniem Dietla nie jest chorobą samoistną, nie świadczy nawet o chorobie ogólnej ani od niej chroni, a jest tylko dowodem połączonego z wierzeniami niechlujstwa. Usunięte kołtuny długie lata zalegały jeszcze potem na poddaszu klinicznem, jako rzeczowy dowód skutecznej walki, którą Dietl uwiecznił w obszernej pracy O kołtunie (r. 1857) i w Sprawozdaniu komisyi, w Towarzystwie naukowem krakowskiem zawiązanej, celem zbadania choroby kołtunem zwanej. (Przegl. lek. 1862).
Działalność kliniczna Dietla w porównaniu ze schyłkiem profesury Brodowicza istotnie sprawiała wrażenie nietylko wielkiej zmiany, przewrotu, lecz wprost kontrastu.
Jakby pod ciepłym powiewem wiosny — przypomina Oettinger — klinika odrodziła się i odżyła, wstąpił w nią duch i ruch nowy, brzęczało i roiło się jak w ulu; zabrakło wnet miejsca nie tylko dla chorych i uczniów, ale na ustawienie mikroskopów, chemicznych i fizycznych przyborów, które teraz dopiero w pilne zaczęły wchodzić użycie. Zachwyceni słuchacze roznieśli wnet sławą mistrza po za mury szkolne, a zaciekawiona publiczność, zniewolona tym rozgłosem i otrzymywanym wprost od osoby Dietla wrażeniem, powzięła do niego nie tylko nieograniczoną ufność, ale i głębokie przywiązanie. Dietl niebawem stał się bohaterem dnia, ulubieńcem powszechnym, garnięto się do niego, wyrywano go sobie, każdy pragnął go poznać, osobiście zetknąć się z nim, choćby na to potrzeba było wydobyć z ukrycia jakąś dawno już zapomnianą dolegliwość. Nic też dziwnego, że tak podniecone usposobienie dało się łatwo unieść wygórowanej wyobraźni, w której rzetelne zalety olbrzymieją i przybierają cudowny niemal urok. Postać Dietla tak zawładnęła opinią, że stała się poniekąd uosobieniem całej medycyny, rodzajem proroka, jedynego objawiciela jedynej prawdy, po za którą żadnej innej już niema, ani też potrzeba. Ztąd poszło, że niektórzy z jego uczniów, olśnieni jego wielbioną powagą, w dobrej wierze głosili swego profesora za twórcę nowej szkoły lekarskiej. Ale, jeżeli szkoły Dietla nie było w znaczeniu odrębności naukowej, gdyż nie był on źródłem nowej nauki, lecz tylko znakomitym krzewicielem i wykonawcą, wreszcie sam do niczego więcej nie rościł sobie tytułu — to nie można zaprzeczyć jej istnienia pod względem praktycznym. Rzeczywiście bowiem on sam wychował troskliwie całe pokolenie lekarzów, dając im rutynę odrębnego z chorymi postępowania. Jaknajwięcej swoich słuchaczów nauczyć, jaknajwięcej im pokazać i utrwalić w pamięci — było jego założeniem w stosunku do uczniów.
Raz się zdarzyło, że punktualny Dietl przez kilka dni nie przyszedł do kliniki, nie spotykano go też i na ulicy. Nareszcie zjawia się na wykład, jakiś zmieniony, z błyszczącemi oczyma, chwiejący się na nogach. »W tym roku, moi panowie rozpoczyna słabym głosem — nie widzieliście jeszcze osutki durowej (wysypki tyfusowej). Byłbym może i dziś do was nie przyszedł, ale właśnie chciałem wam w krótkości przedstawić odpowiedniego chorego i zwrócić uwagę na niektóre charakterystyczne objawy....« Tu Dietl powyżej łokci zakasał rękawy, pokazując plamistą wysypkę na rękach, a po tem i inne miejsca na ciele, tą wysypką dotknięte. Pokazywaniem tych objawów całemu audytoryum tak był zmęczony, że go już w stanie znacznego osłabienia musiano odwieźć do domu, poczem przez dwa miesiące nie widziano już w klinice ostatniego pacyenta, ciężką niemocą złożonego.
Był drogi i miły każdemu uczniowi, choć popularności nie szukał. Uczynny, dostępny dla każdego, doradca i opiekun w potrzebie, trzymał się na stanowisku dobrego ojca-pedagoga, nie dopuszczał poufałości, tego stosunku »za pan-brat,« jaki czasem obok siebie widywał. Dowcipne nieraz wymówki robił profesorowi Sławikowskiemu, okuliście, którego miękość i dobroduszność bardzo często wyzyskiwali swawolni studenci i np. całą gromadką wyczekiwali nieraz przed kliniką, aby wracającego ztamtąd profesora nieledwie przemocą wprowadzić do najbliższej kawiarni i uraczyć się »na koszt rządu,« t. j. kosztem pensyi profesorskiej.
Przekładający mozolne nauczanie i kontrolowanie sprawności swych uczniów nad mniej kłopotliwe wygłaszanie prawd ex cathedra, z rozmysłem bardziej bakalarz medycyny klinicznej, niż imponujący jej profesor, wprost kochany przez uczniów, Dietl zjednał sobie głośne imię i powszechne zaufanie nietylko w Krakowie i okolicy, ale i w całym kraju; uczniowie jego, już dla tego samego, że jego uczniami byli, nieraz bywali przekładani ponad innych lekarzów i wielu z nich zarówno w Galicyi, jak w Królestwie Polskiem, na Litwie, Wołyniu, Podolu i Ukrainie wielkiem cieszyło się powodzeniem.
Oprócz wprowadzenia nowego kierunku i ścisłości w badaniu, oprócz prostoty i racyonalności w leczeniu, oprócz umiejętnego wyzyskiwania materyału klinicznego do prac naukowych — wykłady Dietla i jego poprzednika pod jednym jeszcze względem wzajemnie różniły się bardzo. Tym ważnym względem był język wykładowy.
Po zajęciu Krakowa rząd austryacki zatrzymał narazie samorząd i dawne urządzenia akademii, wskutek czego język polski był jeszcze czas jakiś urzędowym i wykładowym. To też i w klinice krakowskiej miejsce średniowiecznej łaciny wykładów Brodowicza zajął język ojczysty, co nawiązywało jeszcze serdeczniejszy stosunek pomiędzy słuchaczami a profesorem.
Dobrze rozumiał Dietl, ile na tem zyskują jego wykłady, ale narazie była to dla niego praca nielada. Pomimo bardzo długiego pobytu śród niemców, gdzie tylko w obcych językach przemawiał i pisywał, gdzie wreszcie tylko niemiecki język słyszał jako naukowy — potoczną polszczyzną władał dobrze, ale terminologia polska niemałe przedstawiała dla niego trudności, prawie obcą mu była. Aby jednak wykłady nie traciły na jasności i potoczystości, brak ten wkrótce wypełnił, znakomicie owładnąwszy szczegółami terminologii lekarskiej, która wówczas nadobre urabiała się dopiero w łonie Towarzystwa Naukowego krakowskiego. Wykłady po polsku odbywały się jednak bardzo krótko; w grudniu 1852 r. rząd austryacki zniósł samorząd akademii, zamianował od siebie kuratora i dziekanów, wprowadzając jednocześnie język niemiecki do obrad wydziału i senatu. Dziekanem wydziału lekarskiego zamianowany został Antoni Bryk, profesor medycyny sądowej, b. lekarz armii austryackiej. Polak z pochodzenia (syn włościanina z Dubiecka) wystąpił wówczas jako krańcowy rzecznik niemczyzny w Galicyi. Gdy w r. 1853 przyszło z ministerstwa do uniwersytetu zapytanie, czy nie należałoby zaprowadzić wykładów w języku niemieckim, — a każdy z czterech wydziałów orzekał osobno, Bryk na posiedzeniu wystąpił z wnioskiem za niemieckim językiem wykładowym, motywując swoje zdanie słusznością i większym dla studentów pożytkiem. Podnosił tam między innemi — czytamy w »Zarysie dziejów kliniki« — że w szkołach średnich nauka odbywa się poniemiecku, że wielu uczniów (studentów) niedokładnie tylko zna język polski, że w mowie niemieckiej łatwiej i dokładniej każdą rzecz określić można, że dla przyszłych lekarzów rządowych język niemiecki jest niezbędny; dalej zaznaczył, że skoro w niemieckim języku odbywają się wykłady anatomii patologicznej, przedmiotu, stanowiącego ważną podstawę całej medycyny (profesor Treitz niemiec, nie znający języka polskiego), to i do wykładu innych przedmiotów też należy używać tego uprzywilejowanego języka; wreszcie, jako powód do wprowadzenia niemczyzny Bryk przedstawił wydziałowi tę okoliczność, że z całej Austryi w jednym tylko uniwersytecie krakowskim niema wykładów niemieckich, czemu przypisywał mniejszy wzrost liczby słuchaczów, niżby się tego spodziewać należało po znacznej ilości młodzieży, kończącej gimnazya.«
Przeciw takiemu wnioskowi Bryka, popieranemu przez Treitza, z właściwą sobie dosadną stanowczością wystąpił Dietl i wraz z Domańskim i Majerem wytworzył energiczną opozycyę, prawie jednogłośnie przez cały wydział podzielaną.
Stało się jednak, co z góry było postanowione, i od r. 1854 nakazano wykładać po niemiecku, usuwając profesorów, którzy tym warunkom odpowiedzieć nie mogli. Dietl pozostał na stanowisku, z konieczności prowadził wykłady kliniczne po niemiecku, porozumiewając się z chorymi w języku polskim, co dla słuchaczów miało doniosłe znaczenie, a dla wielu rzetelnem było ułatwieniem.
W r. 1860 Józef Dietl, jako członek komisyi językowej, powołanej do Wiednia przez ministra stanu hr. Gołuchowskiego, wraz z Józefem Majerem gorąco stawał w obronie języka polskiego, który też niebawem przywrócono, jako wykładowy.
Mianowany w r. 1856 dziekanem wydziału lekarskiego, przez lat cztery pełnił obowiązki tego urzędu ku ogólnemu zadowoleniu wydziału. Wobec niechętnych mu żywiołów w samem gremium profesorskiem trudne to było i draźliwe stanowisko dla Dietla, jako wyraźnego przeciwnika niemczyzny w federalistycznej Austryi. Pomimo to jednak postępował na niem z taką godnością i koleżeństwem, że gdy w r. 1860 dozwolono każdemu z wydziałów wybrać sobie dziekana, wydział lekarski i na rok następny powierzył mu przewodniczenie w swych czynnościach, a po roku Józef Dietl prawie jednomyślnym wyborem wydziałów zaszczycony został godnością rektora uniwersytetu.
Na obu tych stanowiskach, jako dziekan i rektor, znakomity profesor dał dowody niezwykłej energii i pracy ku podniesieniu znaczenia powierzonej mu prastarej instytucyi naukowej. Świetny niegdyś, jedyny polski uniwersytet Jagielloński Dietl pragnął widzieć nie gorszym od najlepszych wzorów na zachodzie, a przytem nawskroś polskim. I dążył do tego celu śmiało i wytrwale.
Nosząc w duszy jaknajpoważniejsze i pracowite zamiary, ku spełnieniu których mierzył nieraz »siły na zamiary, nie zamiar według sił,« Józef Dietl, świadomy potężnego wpływu bodźców zmysłowych na duszę ogółu, świetnym urokiem otoczył odrazu uniwersytet wobec całej ludności.
Objęcie rządów rektorskich, przypadające równocześnie z zaprowadzeniem języka polskiego jako wykładowego, inaugurował z całą powagą dawnych czasów, w tradycyjnej todze, która już od lat wielu ustąpić musiała znacznie skromniejszemu mundurowi.
Nowa erę rozpoczynał »publiczną uroczystością, na której — pisze Oettinger — gdy otwarły się podwoje auli napełnionej ludem ze wszystkich stanów, gdy bedel donośnym głosem zawołał: »Jego magnificencya rektor i senat akademicki,« gdy poprzedzona trzema berłami na czele dziekanów ukazała się wspaniała postać w purpurze i gronostajach z wielkim łańcuchem złotym na szyi, krocząca z powagą i godnością śród rozstępującego się z cichem uszanowaniem tłumu: to zdawało się przytomnym, że widzą uzmysłowiony majestat nauki. Cóż dopiero, gdy zajął wzniesione miejsce, gdy odezwał się głosem dźwięcznym a dobitnym, gdy toczyły się słowa gładkie, rozważone a pewne skutku, gdy wzbierały stopniowo i zagrały silnie na napiętych strunach licznych słuchaczów, gdy wzbudziły brzmiące w nich tęsknoty, nadzieje a może i marzenia, gdy rosnącym podziwem ożywiły się ich oblicza i zaiskrzyły oczy, gdy wzdęte piersi po dosadnym ustępie końcowym wybuchły grzmiącym oklaskiem!...»
Ta mowa przy otwarciu wykładów, w której z serdeczną wdzięcznością dla rządu Dietl podniósł całą doniosłość pożądanej zmiany językowej, ściągnęła na niego gromy napaści ze strony niemieckiej prasy politycznej i lekarskiej. W felietonie pisma »Allgemeine Wiener medicinische Zeitung« zrobiono z Dietla nieubłaganego wroga niemczyzny: języka, nauki i uczonych niemieckich, nazwano go najniewdzięczniejszym uczniem wiedeńskiej szkoły lekarskiej. Przepowiadano mu, że »wciskając wiedzę w przymusowy kaftan barbarzyńskiego języka, ukształci dobrych polaków, ale złych lekarzy.«
Jako przedstawiciel wydziału lekarskiego i Jagiellońskiej wszechnicy, Dietl nie szczędził zabiegów, aby na opróżnione katedry powoływać uzdolnionych polaków; jemu też zawdzięcza uniwersytet wprowadzenie w życie nieznanych przedtem u nas docentów prywatnych, jako świeżego, odmładzającego materyału na profesorów. Niezmordowany w wywalczaniu środków na potrzeby i pomoce całego uniwersytetu, szczególnemi otaczał względami swoją klinikę; postawił ją na stopie spółczesnych klinik zagranicznych, jeżeli nie wyżej od wielu. W całkowitem uznaniu nieraz niedocenianych przywilejów języka ojczystego w kształceniu się, Dietl nalegał na wydanie oryginalnych lub tłomaczonych podręczników polskich we wszystkich gałęziach nauk.
Po zaprowadzeniu języka polskiego jako wykładowego, Józef Dietl jeden z pierwszych zwrócił uwagę na potrzebę czasopisma lekarskiego w Krakowie, któreby oprócz wiadomości bieżących, ciekawych dla ogółu lekarskiego, było niejako organem sprawozdawczym z polskiego ruchu naukowego w medycynie. Łącznie więc z prof. Majerem i Skoblem zawiązał w łonie Towarzystwa naukowego krakowskiego komisyę redakcyjną Przeglądu lekarskiego, pisma, które nietylko stało się echem naszego ruchu naukowego, ale jeszcze stanęło na straży czystości języka i słownictwa lekarskiego. Nie poprzestając na samej tylko inicyatywie wydawnictwa, przez pierwsze pięć lat istnienia »Przeglądu« (1862—1866) Dietl był bardzo czynnym członkiem redakcyi i jednym z najdzielniejszych współpracowników tego pisma.
Bystry i praktyczny, umiał znakomicie korzystać z wycieczek naukowych, przedsiębranych zwykle w porze wakacyjnej. Jeszcze w r. 1853 ukazał się w Wiedniu po niemiecku jego krytyczny opis szpitali europejskich (Kritische Darstellung europäischer Krankenhäuser), jako wynik podróży, kilka lat przedtem odbytej kosztem rządu po całej Europie, z wyjątkiem Hiszpanii i Portugalii.
W roku 1863, w celu zbadania zimnicy złośliwej, nagminnie podówczas panującej, odbył podróż do Węgier, Multan, Wołoszczyzny, Turcyi, Grecyi, na wyspy Jońskie, dotarł nawet do Azyi mniejszej. Zdobytych w tej podróży spostrzeżeń i wysnutych o zimnicy uwag drukiem nie ogłosił pozostawiając rzecz cenną w rękopisie.
Nie ustając w zawodzie piśmienniczym, Dietl jeszcze za czasów niemczyzny na uniwersytecie podjął ważne zadanie: wyzyskanie polskich zdrojowisk. Zasługi jego na tem polu są tak wielkie, że gdyby niczem więcej istnienia swego nie zaznaczył, już samo to wystarczyłoby do zapewnienia mu wdzięcznej pamięci całych pokoleń i kraju.
Ożywiony myślą zbadania i podniesienia zdrojowisk krajowych, Dietl w latach 1854, 1855 i 1856 objechał głośniejsze wody środkowej Europy i w »Wiener medicinische Wochenschrift« podał ich opis z dołączeniem swoich uwag p. t. Balneologische Reiseskizzen. Przez poznanie waźniejszych zdrojowisk zagranicznych wyrobił w sobie skalę do oceniania dodatnich i ujemnych stron polskich miejscowości leczniczych, które kolejno zwiedzał w latach następnych. Zawiązawszy w gronie Towarzystwa Naukowego krakowskiego komisyę balneologiczną, mającą stać na straży dobrobytu i rozwoju zdrojowisk krajowych, słowem i czynem przekonywał, jak ważna gałąź medycyny i jak poważne źródło bogactwa krajowego leży u nas odłogiem.
Już w pierwszych latach po objęciu katedry w Krakowie, zwrócił uwagę na stan zaniedbania i niemal zapomnienia, w jakim znajdowały się wówczas nasze zakłady zdrojowe, a zwiedziwszy wszystkie ważniejsze zakłady galicyjskie i położone w pobliżu granicy zdrojowiska Królestwa Polskiego (Busko, Solec, Ojców), zbadał ich stan na miejscu, zastanowił się nad ich potrzebami i zdanie swoje skrystalizował, jako »Uwagi nad zdrojowiskami krajowemi ze względu na ich skuteczność, zastosowanie i urządzenie« (Kraków, 1856). Z dzieła tego w r. 1858 wyszły osobne odbitki, opisujące źródła lekarskie w Szczawnicy, Iwoniczu, Krzeszowicach, Swoszowicach, Solcu, Ojcowie, Bardyjowie. Wreszcie i cudzoziemców obznajmił z naszemi zdrojowiskami w szeregu artykułów p. t. »Galizische Badereisen.« Jako przewodniczący komisyi balneologicznej, po złożeniu tego urzędu przez prof. Skobla, Dietl napisał i na ogólnem zebraniu balneologów krajowych odczytał »Pogląd na ruch i postęp w zdrojowiskach krajowych w r. 1859.«
Wkrótce potem wydał dwie ważne rozprawy: O zużytkowaniu wód mineralnych krajowych i O znaczeniu i przeznaczeniu spółki zdrojowisk krajowych (Kraków, 1860). Rzeczona spółka, również Dietlowi zawdzięczając swe powstanie, znacznie wpływała na podniesienie zdrojowisk, a tylko niefortunna administracya, od Dietla niezależna, przyprawiła ją ostatecznie o zagładę.
Dietl był twórcą, duszą i kierownikiem komisyi balneologicznej. Słusznością podjętej sprawy zjednawszy ogół lekarski, poruszył do współdziałania władze rządowe, właścicieli zdrojowisk, chemików, przemysłowców, wreszcie publiczność, ułatwiając jej znalezienie skutecznej pomocy u wód swojskich, bez potrzeby odbywania dalekiej podróży zagranicę i zbogacania obcych a bogatych groszem naszego biednego kraju. Słusznie przeto Dietlowi dostało się miano ojca balneologii polskiej, a niektóre zdrojowiska wskrzesicielem swoim go nazwały; ku uczczeniu jego zasług, piękna spacerowa część Krynicy zowie się Dietlówką, a Szczawnica w najruchliwszem miejscu posiada kamienny pomnik znakomitego lekarza. Józef Szujski do uroczystego obchodu odsłonięcia tego pomnika przyczynił się czterema strofami, z których przedostatnia brzmi:
» Dziś podkarpackie życiodajne szczawy
Szmerem Cię swoim wielbią uroczystym:
Tyś z zapomnienia podniósł je do sławy,
Tyś zdrowia w kraju rozkazał ojczystym
Rozwałęsanym odszukiwać dziatkom,
Jednę nić więcej związał z Ziemią-Matką!
Wówczas gwiazda Dietla doszła do zenitu i zajaśniała w całym blasku: imię jego nigdy nie miało więcej uroku dla ogółu. »Na rozkołysanych falach życia publicznego — pisze Oettinger — unosi się górująca jego postać, wywierając wpływ niemal wszechwładny: w każdej ważnej sprawie wzywany, wybierany, o radę i kierownictwo proszony.« W osobie jego zajaśniał mąż stanu, najpopularniejszy przedstawiciel całego kraju.
Przy pierwszych zaraz wyborach do sejmu galicyjskiego został ogłoszony posłem z większych posiadłości obwodów krakowskiego, bocheńskiego i wadowickiego, a wkrótce potem wysłany przez sejm do Wiednia, jako członek Rady państwa. Pragnąc wpływać na opinię publiczną a zarazem z potrzebami kraju zapoznać mniej wykształcone warstwy społeczeństwa, Dietl na stanowisku posła do sejmu napisał i wydał kilka doniosłych broszur popularnych (Dyplom cesarski i sejm galicyjski, przemówienie Michała Wiarosława do ludu; Nie bójmy się włościan! głos obywatela z pod Tuchowa; Kogo mamy wybierać do sejmu? głos Michała Wiarosława do ludu).
I w wychowaniu publicznem Dietl pozostawił wiekopomne ślady. Jako członek komisyi edukacyjnej, poznał odpowiednie urządzenia innych krajów, zasięgał zdania ludzi zawodowych, a w zastosowaniu zebranych wiadomości do warunków miejscowych kierował się pracami reformy Kołłątajowskiej i późniejszej Komisyi edukacyjnej. Owocem tej pracy było wysokiej wartości dzieło »O reformie szkół krajowych« (Część I i II, Kraków, 1865 i 1866), godzące naszą tradycyę z postępem powszechnym w wychowaniu.
Ceniąc niezmiernie zaufanie ogółu a przytem wielce ambitny, Dietl wkładał wiele duszy i pracy w podjęte zobowiązania; koledzy sejmowi podziwiali wszechstronność jego wiadomości i gruntowność stawianych wniosków. Mowy Dietla, znakomite pod względem treści i formy, nie pozostawały bez wpływu na sprawy całego kraju. Stawał dzielnie w obronie praw uniwersytetu, w sprawach edukacyjnych, był niezmordowanym szermierzem narodowości Galicyi w Radzie państwa, występując jako obrońca języka polskiego i autonomii kraju, w czem widział rzetelne dobro i pomyślność całej monarchii.
Zaszczycany wysokiemi z wyboru stanowiskami, najbardziej wpływowy i najpopularniejszy z działaczów naukowych i społecznych Galicyi, w uznaniu ważnych zasług dla uniwersytetu i w celu pełniejszego rozwoju rozpoczętej czynności reformatorskiej, po roku rektoratu zostaje przez uniwersytet ponownie wybrany na to stanowisko. Jednakże ministerstwo, opierając się na przyjętej zasadzie, aby rektora corocznie z innego obierano wydziału, tego powtórnego wyboru Dietla nie zatwierdziło; w tej bowiem kadencyi rektorat przypadał na wydział filozoficzny. Nie ominał jednak ten zaszczyt Dietla po raz trzeci w r. 1865, gdy wybierano rektora z grona wydziału lekarskiego. Wówczas jednak pod hasłem wrzekomego niebezpieczeństwa dla monarchii austryackiej wysunął tajone żądło osobistej niechęci i zazdrości osławiony profesor Bryk na czele nielicznego grona nieprzychylnych Dietlowi i niechęć centralistycznego ministerstwa Schmerlinga posunęła się tak daleko, że nie tylko nie potwierdzono, tym razem zupełnie legalnego, wyboru Dietla na rektora, lecz zawieszono go w pełnieniu obowiązków profesora kliniki, a wkrótce potem reskryptem cesarskim z d. 14 czerwca 1865 r. zupełnie usunięto go z katedry.
Był to cios potężny i niespodziewany nie tylko dla Dietla, który, pomimo późniejszych zaszczytów, otrzymanych od rządu, i nawet względów cesarskich, do śmierci nie mógł przeboleć tak nagłego a przymusowego zerwania z ulubionem zajęciem profesorskiem; była to krzywda dla uczącej się młodzieży i dla uniwersytetu, który w Dietlu utracił jeden z najpotężniejszych swoich filarów. Całe wreszcie społeczeństwo uczuło się srodze dotknięte tym niezwykłym wypadkiem. Bezwzględność i niesłuszność tego ministeryalnego kroku zaznaczały nawet niektóre, wrogo dla polaków usposobione, pisma niemieckie, a »Wiener medicinische Wochenschrift« w najbliższym numerze poświęciło osobny artykuł zasługom Dietla, wyrażając przytem »żal głęboki, że nauczyciela uniwersytetu po upływie 32-letnich niepospolitych zasług, położonych w różnych gałęziach dzałalności lekarskiej, tak poprostu za drzwi wyproszono, jak gdyby takich mężów było u nas (w Austryi) za wielu, jakgdyby ich działalność była tak drobna, że dla państwa może być obojętną.«
Miasto Kraków, dla którego Dietl niejednę położył już był zasługę, pomne przytem jego pracy i poświęcenia w imię dobra publicznego — po zaprowadzeniu samorządu gminnego w r. 1866 starało się osłodzić Dietlowi doznaną niesprawiedliwość: zaproszony na członka Rady miejskiej prawie jednomyślnie wybrany został burmistrzem czyli prezydentem miasta Krakowa.
Tej ważnej dla miasta chwili nie można było zaznaczyć świetniej, niż stawiając na czele starożytnego grodu szanowaną w całym kraju powagę. Jednak ze strony Dietla, rozgoryczonego świeżo doznanym zawodem na najwyższym szczeblu naukowej i społecznej drabiny, prezydowanie w radzie miejskiej było niewątpliwie pewną ofiarą. Ale nie miejsce człowieka zdobi: Dietl dodawał blasku temu nowemu stanowisku i w szczupłym jego zakresie umiał wykazać swoją samodzielność i wyższość. Powtarzam: wyższość; umysł pospolity nie stworzyłby idealnego planu zapewnienia miastu nietylko pożytecznych urządzeń, ale i przywrócenia mu choć w części świetności dawnych czasów, Jagiellońskiej jego epoki — Dietl zatroszczył się o ciało i o duszę Krakowa.
Przejęty ważnością stanowiska pierwszego autonomicznego prezydenta miasta Krakowa, po złożeniu uroczystej przysięgi Dietl zagaił pierwsze posiedzenie rady miejskiej wspaniałą mową, która równe wywarła wrażenie, jak i słynna mowa przed pięcioma laty przy objęciu rektoratu
Nowem polem pracy, nowym celem wyładowania pro publico bono inicyatywy i energii stała się dla Dietla podwawelska stolica. Pragnąc całkowicie poświęcić się nowym zajęciom, złożył mandaty do Sejmu i Rady państwa. Po roku badań przygotowawczych, przedłożył radzie miejskiej obszerny Projekt reorganizacyi Magistratu krakowskiego, a później Projekt porządkowania Miasta Krakowa.
W tych pracach uwagę jego zajęła strona administracyjna, zdrowotna, estetyczna i historyczna miasta; poprawa bruków i chodników, nowa rzeźnia miejska, rozbiory chemiczne wód studziennych, zaopatrzenie miasta w wodociągi i kanalizacyę, starania około urządzenia koryta starej Wisły, pobudowanie zdrowych budynków szkolnych, zbudowanie tanich mieszkań dla ubogiej ludności a przytułku dla starców i kalek, rozszerzenie ratusza przez przybudowanie pawilonu, popieranie rozwoju straży ogniowej ochotniczej, wreszcie przekształcenie plantacyi miejskich i odnowienie chylących się ku ruinie starożytnych Sukiennic. Wobec braku funduszów na wykonanie tego szeroko zakreślonego planu robót publicznych Diet pierwszy podniósł myśl zaciągnięcia półtoramilionowej pożyczki. Zbyt krótkie jego rządy i ciągłe przeszkody, stawiane mu przez małoduszność czy też przesadną ostrożność radnych, nie pozwoliły Dietlowi wykonać wielu doniosłych zamiarów i oglądać skutku swych zabiegów, jako wystawionego za życia pomnika rozumnej gospodarki w starej stolicy. Cieszyło go zapoczątkowanie sprawy Sukiennic; ostateczne odnowienie tego pięknego zabytku, który, mogąc ozdabiać, szpecił rynek krakowski obdartemi murami, chlubnie łączy się z imieniem Dietla.
Doniosłość prezydentury Dietla dosadnie ocenił w kilkanaście lat później jeden z najdzielszych jego następców na tem stanowisku, Mikołaj Zyblikiewicz: »Wszystko co się robi w Krakowie i dla Krakowa, robi się zawsze jeszcze według planów i pomysłów Dietla.«
Pensyę, przywiązaną do zajmowanej posady, w znacznej części obracał na cele dobrze pojętej filantropii; ubogie lub nieradne mieszczaństwo krakowskie szczególnie leżało mu na sercu. Tym sposobem powstał fundusz imienia Dietla z przeznaczeniem odsetek na wsparcia dla zubożałych rzemieślników krakowskich, później dał zapomogę dla uczniów szkoły przemysłowej, wreszcie założył dla rzemieślników kasę pożyczkową, dla której osobny statut napisał (Statut funduszu pożyczkowego prezydenta J. Dietla dla rzemieślników krakowskich — Kraków, 1869.)
Jako przedstawiciel miasta, kilkakrotnie imieniem jego otwierał uroczyste przyjęcia i podejmował niezwykłych gości. W pierwszych zaraz latach, jako inicyator znanych planów uporządkowania Krakowa, podejmował obywateli miasta. W r. 1869 ugościł jako gospodarz pierwszy zjazd przyrodników i lekarzy, przyczem wybrano go jednym z przewodniczących. W tymże roku przygotował świetne przyjęcie dla cesarza Franciszka-Józefa, jako dowód gorącej wdzięczno ści miasta za przywrócenie Galicyi języka polskiego w szkołach i urzędach.
Kiedy prąd centralistyczny poniósł porażkę, ze strony rządu niemałe zadośćuczynienie spotkało Dietla, srodze przez centralizm dotkniętego dymisyą z uniwersytetu za obronę narodowości Galicyi. Do orderu Franciszka-Józefa, nadanego mu jeszcze za czasów profesury, dodano mu order korony żelaznej i mianowano dożywotnim członkiem Izby panów. I z tego stanowiska nie omieszkał Dietl skorzystać dla dobra sprawy, którą zawsze głęboko w sercu nosił; bo gdy w r. 1871 gabinet Hohenwartha chwiać się zaczął, wystąpił w izbie panów z całą potęgą swej wymowy w obronie zagrożonego federalizmu. Było to już ostatnie jego wystąpienie na polu politycznem; odtąd nie brał już nawet udziału w posiedzeniach izby.
Ku końcowi sześciolecia prezydentury pogodna twarz Dietla często zdradzała tajone bóle, prosta i wyniosła jego postać zaczęła się pochylać; dokuczliwe cierpienia gośćcowe (reumatyczne) całemi tygodniami więziły go w domu, upośledzając swobodę ruchów a zarazem sprężystość w kierownictwie i doglądaniu spraw miejskich. Czuł on dobrze, że i dawna energia maleje, że wreszcie mniejszą już siłę przeciwstawić może niechętnym mu żywiołom, często jakby z zasady oponentom w szerokich jego pomysłach. To też, jedynie ulegając serdecznym namowom przyjaciół i radnych miasta, przyjął powtórny wybór na drugą kadencyę po upływie pierwszego sześciolecia swych rządów. Przyjmując wreszcie prezydenturę, zastrzegł sobie, że opuści ją przed terminem, jeżeli w swojem przekonaniu nie podoła temu stanowisku z taką ścisłością, jakiej ono wymaga. Tak się też i stało. Zanim jednak poczuł się zbyt słabym, aby skutecznie opierać się zarówno dolegliwościom fizycznym, jak i goryczom, któremi zaprawiano mu rządy, panująca nagminnie cholera dała Dietlowi możność rozwinąć całą energię w celu stłumienia tej fatalnej klęski, której w miarę sił przeciwdziałał już i dawniej (1855 i 1866 r.). W końcu r. 1873, po sprawozdaniu z tej czynności na posiedzeniu rady, stanowczo złożył mandat i nie dał się już nakłonić do przyjęcia go nadal.
Na pamiątkę i jako odznaczenie chlubnych rządów Dietla na krześle prezydyalnem, jednę z najpiękniejszych ulic miasta nazwano jego imieniem, a w sali posiedzeń rady miejskiej zawieszono portet jego z insygniami, przynależnemi godności burmistrza miasta Krakowa.
Skoro mowa o dotykalnych odznaczeniach Dietla, to nie od rzeczy będzie niektóre z nich przypomnieć, a inne na tem miejscu przytoczyć. O ile od centralistycznego kierunku spotkało go najboleśniejsze odznaczenie: dymisya z profesury i rektoratu, której wobec aprobaty cesarskiej nie mógł już cofnąć i przychylniejszy autonomii Belcredi, to znów, gdy górę brał federalizm — oprócz zaszczytów stanowiska, nadano Dietlowi dwa ordery, o których wyżej była wzmianka. Za gościnę, okazaną imieniem miasta nuncyuszowi Falcinellemu, papież Pius IX obdarzył prezydenta Dietla krzyżem komandorskim Grzegorza Wielkiego.
Kraków i Nowy Sącz znakomitemu obrońcy narodowości Galicyi doręczyły ozdobne dyplomy obywatelstwa honorowego. Liczne towarzystwa naukowe, lekarskie, rolnicze i filantropijne przesyłały z kraju i z zagranicy swoje dyplomy profesorowi Dietlowi, jednemu z najwybitniejszych swoich członków honorowych. Krynica pamięć swego wskrzesiciela uczciła Dietlówką, Szczawnica skromnym a wymownym pomnikiem.
Opuszczeni przez uwielbianego profesora uczniowie kliniki lekarskiej zawiesili w sali wykładowej portret pędzla Matejki, aby choć podobiznę Dietla mieć pośród siebie, skoro żywego słowa jego słyszeć im nie dano. I ta pamiątka była podobno najmilsza Dietlowi, bo kochał młode pokolenie, był nawskroś lekarzem, lekarzem z Bożej łaski, krzewicielem światła i dobra.
Usunąwszy się całkiem od spraw publicznych, wobec niemożności służenia im dobrze, w przekształconej z Towarzystwa naukowego Akademii umiejętności Dietl przy najpierwszym wyborze z członka czynnego zaszczycony został godnością dyrektora wydziału matematyczno-przyrodniczego i zastępcą prezesa. Na tem stanowisku niczem się już jednak nie wyróżnił. Dolegliwości się wzmagały, siły uchodziły, a wyniosłe dawniej czoło chyliło się ku ziemi.
Z wiru miasta od czasu do czasu wyjeżdżał pod Tarnów do swojej wsi, Rzuchowej, gdzie rozpoczętą szczęśliwie przez Dietla gospodarkę rolną prowadził jego synowiec.
W zaciszu domowem niewiele znajdywał pociechy. Ożenił się już późno, po pięćdziesiątce, z dorodną wiedenką, która ani języka, ani duszy jego nie rozumiała. Żona najpopularniejszego i miłowanego w Krakowie człowieka była prawie nie znana i nie cieszyła się sympatyą. Dietl potomstwa nie zostawił, a po kilku latach pożycia rozszedł się z żoną. Szczegóły te przytaczam, bo mogły one zaważyć w życiu Dietla i w jego końcowych smutkach.
Strudzony odmętem codziennych i goryczą zaprawnych zajęć, znękany dusznością, dolegliwą chorobą i częstymi opatrunkami chirurgów, zwykle samotny, bo odwiedzany przez paru krewnych i niezbyt licznych znajomych, Józef Dietl przez kilka tygodni zbliżał się ku śmierci, która zmogła go w Krakowie rankiem 18 stycznia 1878 roku.
Tak się przedstawia w zarysie niepospolita, świetlana postać Dietla na tle współczesnych mu wydarzeń i stanu nauk lekarskich.
Ze swawolnego i psotnego ucznia szkoły początkowej wyrósł młodzieniec samodzielny, który z dumą i pogodą duszy przeszedł hartującą twardą szkołę życia, a później siłą umysłu, pracy i słowa zdobył z wyboru najwybitniejsze stanowiska, opromieniając je blaskiem swej wyższości; dążył do celu śmiało, mrzonek nie znosił, półśrodkami gardził; jako lekarz, reformator kliniki i uniwersytetu, mąż stanu i przedstawiciel Krakowa, nie miał sobie równego i chlubnie imię swoje przekazał historyi; jako niestrudzony pracownik i dzielny obrońca języka, oświaty, tradycyi i mienia narodowego, nadługo zjednał sobie pamięć, wdzięczność i cześć w sercach ogółu, a może i nieśmiertelność.
Ludzie znakomici nie tylko chwałą są, dobrem i siłą; samo to poczucie, że się ich ma, krzepić już musi....
Grzebano Dietla kosztem miasta z niezwykłą wystawnością i przy udziale licznych deputacyi. Przez ulice stolicy Jagiellońskiej, pomiędzy płonącemi w żałobnych osłonach latarniami, przeciągał tłum kilkudziesięciotysięczny, krocząc poważnie za zwłokami swego anioła opiekuńczego, któremu dzwon Zygmuntowski ponuro jęczał z Wawelu ostatnie pożegnanie....