USkan zawiera grafikę.brzegu Niemna jest gaj poświęcony,
Stary, jak Litwa, jak Litwinów Bogi.
Niemen ramiony objął go sinemi,
Zielone łąki padły mu pod nogi.
Wzgórzem się ciągnie i ku niebu wspina.
A na wierzchołku, wpośród lip zielonych,
W gęstwinie krzewiem splecioném podszytéj,
Gdzie tylko ptacy swobodni mieszkają,
A człowiek rzadko dociśnie się kiedy,
Jest ołtarz z darna i dzikich kamieni.
Wiejski to ołtarz, i wiejskie ofiary
Palą się na nim: bo wiele ołtarzy,
Wiele po Litwie świątyń pięknéj Mildy[1].
Tu tylko wieśniak wśród nocy, pocichu,
Przyjdzie ukradkiem z ubogą ofiarą,
Koźlęciem młodém, lub gołębiąt parą,
I sam je spali na Bóstwa ołtarzu;
A jeśli dym z nich na Dungus[2] nie wzleci,
Jeśli modlitwy Milda nie usłyszy,
To lip Ragany[3] potém jéj doniosą,
Lub Kaunis[4] karzeł poszepnie do ucha.
A Milda żadną nie gardzi ofiarą,
Nikogo zemstą i gniewem nie ściga,
Szczęściem nagradza, zapomnieniem karze.
Raz w rok tu z Kowna mnogi lud się tłoczy,
Kiedy Karwilis[5] ze snu zbudzi drzewa,
Kiedy się kwiaty w nowe suknie stroją,
Łąki w majowe ubierają szaty.
Gdy cała Litwa święto Mildy święci,
I tu naówczas cisną się pobożni.
Lecz prędko potém zarosną drożyny,
I znowu przez rok głucho u ołtarza.
Czemuż ten człowiek wpośród nocy ciemnéj,
Codzień tą górą po nad Niemna brzegiem,
Czy Menes[6] świeci, czy noc zajdzie czarna,
Zawsze posłuszny cierpieniom, nadziei,
Do Mildy gaju sam jeden przychodzi? —
Pewnie go piękna z pod Kowna dziewczyna
Tu na miłosne zwabiła spotkanie?
Pewnie to miłość noce w dni przemienia
I głuchą puszczę ożywia dla niego?
A może zemsta jeszcze krwią niezlana?
Może wspomnienia, których tutaj szuka?
Może pobożność? Lecz tylu ma Bogów,
Czemuż ten ołtarz samotny polubił?
Nad brzegiem morza, świątynia Praurymy,
Na Swintorozie płonie Znicz odwieczny,
Gdzieś u Dubissy jest drugie Romnowe,
W Kiernowie świecą stare Bogów twarze,
Jest dąb z jemiołą w Zantir u Perkuna,
W Rikajoth ołtarz kapłana kapłanów —
Czemuż tam modlić, czemuż do nich prosić,
Czemuż się kłaniać nie pójdzie tam lepiéj?
Czemuż ten prosty ołtarz wiejskiéj Mildy
Milszy mu nawet od świątyń Kowieńskich,
Gdzie drogi bursztyn wonnémi wstęgami
Płynie z różami usłanych ołtarzów?
Kto jest ten człowiek? nie poznasz po sukni.
Prosty go ubiór wieśniaka okrywa:
Na nogach Wiżos[7] z kory wyplecione,
Łuk ze strzałami przypięty na plecach,
A głowę paszcza niedźwiedzia osłania,
Rudemi włosy jeżąc się na skroni.
Szłyk jego, odzież, obówie Litwina,
Jak gdyby z Numy[8] wychodził na łowy,
Lub wieść o wojnie niósł od Kunigasów[9]
Do chat wieśniaczych rozpierzchłych śród lasów.
Tylko mu laski poselskiéj brak w dłoni,
Tylko pośpiechu brak krokom, i czoło
Chmurą się myśli sępi i osłania.
Znana mu widać dobrze okolica,
Zatoka Niemna i każda drożyna,
Każdy krzak róży rosnący nad wodą,
I każda ścieżka wijąca się w górę.
Idzie — nie patrzy — same idą nogi,
A myśl daleko gdzieś od niego lata;
Błądzi tam, kędy białe Murgów[10] cienie
Z ojcami w złotych rogach Alus[11] piją
I na skrzydlatych rumakach latają;
Ale zaledwie w lipowy gaj wchodzi,
Gdzie pod leszczyną słowiki śpiewają
I białe róże słodką woń rozlały,
Oczy przed siebie niespokojne zwrócił
I z obcych myśli otrząsł skroń zmarszczoną.
Po ścieżce wązkiéj i dziko zarosłéj
Drze się po ciemku, aż do Mildorohu[12]
Gęstemi krzaki szarpie i przemyka,
Suknię szmatami po głogach rozdziera,
I ręce krwawi, i piersi kaleczy,
A ciągle z okiem na ołtarz zwróconém
Zdyszany śpieszy, przedziera do niego.
Przedarł się wreście, gdzie ołtarz dokoła
Zielona łąka otacza kwiatami;
Stanął; wtém światło z ołtarza zabłysło,
Jak piérwsza gwiazda na zachodniém niebie,
Blade i małe; lecz rosło, jaśniało,
Jak xiężyc młody, lub jak chmurka biała,
Która go czasem swą szatą osłoni
I jego blaskiem z nieba się uśmiecha.
Już ołtarz cały jaśniał mu srébrzysto,
Światło się coraz zwiększało, mieniło,
Aż wreście postać kobiéty przybrało.
Postać to Bóstwa z uśmiechem na ustach,
Z miłością w oczach, różami na skroni,
Naga, jak dziécię; w jedném ręku trzyma
Czaszę z bursztynu, a w niéj napój wonny.
Nie miód to słodki z Kowieńskich pszczół barci,
Nie Alus biały, który w niebie piją,
I nie Mieciones[13], którym chorych poją:
Bo woń nieznana nad nim się unosi,
Przed którą milczą dzikie róże białe,
I lipy zapach swych kwiatów schowały.
Ujrzał ją Litwin, ona go ujrzała;
Postąpił, ona podbiegła ku niemu,
Czarę na świętym ołtarzu rzuciła,
A sama w jego objęcia upadła;
I jak wąż wierzbę opasuje sobą,
Jak powój, co się na olchach zawiesza,
Jak chmiel, co płoty miłośnie owija,
Tak ona jego oplotła uściskiem,
I drżąc, jak gdyby z boleści, krzyknęła.
— O Romois — woła — o Romois mój drogi!
Jeszcze noc jedna, jeszcze noc roskoszy!
Może ostatnia! bo czyż wiém, jak długo
Miłość się nasza przed Dewajmi[14] skryje?
O! jeszcze jedna! dzięki ci i za nią!
Dzięki, żeś przyszedł jeszcze raz, najdroższy,
I mocniéj kochał, niż się lękał Bogów. —
— Jabym się lękał! O Mildo Królowo!
Ja, co cię kocham tak, że na skinienie
Poszedłbym z Jodsy[15] walczyć w tamte światy,
Z Didalisami[16] po czarnych jaskiniach,
Ja, cobym wyzwał braci twoich, Bogów,
Jabym się lękał! — — Cicho! Romois! cicho!
O! nie wiész, nie wiész, jak straszne są Bogi!
Chcesz walczyć z niemi! Oni i bez boju,
Bez łuku, miecza, oszczepu i procy,
Na biednych ludzi, gdy zechcą, to skiną,
Jedném skinieniem do ziemi przygniotą,
Jedném spójrzeniem słabego zabiją.
Cicho! bo gdyby głos twój usłyszeli,
Naówczas noc ta byłaby ostatnią;
Ostatnią szczęścia, a piérwszą boleści;
Żalu bez końca i łez nieśmiertelnych.
Cicho! Bogowie każde słowo słyszą,
Poszept ich każdy uszu dolatuje,
Każdą myśl ludzką przynoszą im duchy.
Ragana jaka, co w drzewie podsłucha,
Żaltis[17], co się gdzieś czołga pod liściami,
Woda, co płynie, Pucis[18], co powiewa,
I gdyby światła promyk się przecisnął,
Światło, mój miły, nasby oskarżyło. —
Milda skończyła pocałunkiem mowę.
Romois zamilkł, na pierś spuścił głowę,
I w jéj objęciu nie o niéj już myślał.
Ona poznała, co się w myślach działo.
— Miły mój! — rzecze — krótka noc wiosenna,
A ty choć ze mną, nie mój jesteś cały,
I myślą smutną ode mnie uciekasz.
Gdy ja dla ciebie niosę napój Bogów,
Gdy ja dla ciebie z między nich uciekam,
Oni tam myślą, że ja po nad ziemią
Sypię sny słodkie mężóm i niewiastóm,
Że młodych żenię i roskosz rozdaję.
Jam tutaj z tobą, a ten świat już dawno
Nie zna miłości. Ja prośb ich nie słucham,
Nikomu w serce miłości nie wleję;
Wszystkąbym jeszcze odebrała ziemi,
Ażeby sobie zabrać, oddać tobie.
O mój najdroższy! wkrótce to poznają,
Bo w Litwie już się biją, rozdzierają,
W Litwie już niéma miłości i zgody.
Lecz co mi po tém, kiedym ja szczęśliwa!
Kiedyśmy razem, jam nie siostra Bogów,
Prosta Litewka i twoja kochanka.
O, czemuż prostą nie jestem dziewczyną,
I z tobą zawsze?! — — Mildo! nie narzekaj.
Co twoim smutkiem, to jest szczęściem mojém.
Jestże na płaskiéj a szerokiéj ziemi,
W dziewięciu naszéj Litwy pokoleniach,
Taka, którąbym, jak ciebie, ukochał?
Pamiętam jeszcze najpiérwsze spotkanie,
Kiedym tu z Kowna przychodził z ofiarą,
I noc mnie w gaju pod lipą zapadła;
Pamiętam, gdym cię piérwszy raz zobaczył,
Wówczas, jakbym się urodził nanowo,
Piérwszy raz oczy na słońce otworzył.
Cały świat innym zaświecił przed niemi,
I inne serce w piersi uderzyło,
I w oczach jaśniéj i weseléj było.
Prędkom się potém, zaprędko dowiedział,
Żeś ty nie z ziemi, lecz z Bogów krainy;
Że gdy ja tutaj wlokę się znużony,
Pracując gorzko na spoczynku chwilę,
Ty w gajach Lajmy[19] królujesz w Dungusie;
Ty, w złotéj chmurze nad ziemią ciągniona,
Lecisz białemi gołębiów skrzydłami
Nad wonne gaje, błyszczące ołtarze.
Teraz ja jestem jakby Jodsów dusze,
Skazany cierpieć, i widzieć cierpienia
Długie, bez końca, w przyszłości przede mną;
A tobie zawsze lud kłaniać się będzie,
Palić ofiary, posyłać modlitwy;
Ty zawsze szczęście niosąc na swych ręku,
Wzlatywać będziesz nad Litwą wesołą. —
— Nie bój się Romois, bo piorun Perkuna,
Nim w ciebie, wprzódy na córkę uderzy.
I ty nie zginiesz, bo ten napój Bogów
Bratem cię naszym nieśmiertelnym czyni. —
To mówiąc, Milda objęła kochanka
I do ust wonną czarę podawała;
Lecz on odepchnął biały napój Bogów,
W ustach jéj szukał słodszego napoju.
— Nie chcę — rzekł do niéj — nie chcę ja być Bogiem,
Nie chcę ja, jak wy, nieśmiertelnym zostać,
Ażeby cierpieć bez nadziei końca
I patrzeć zawsze w chmurne Bogów twarze;
Wolę tak umrzeć, jak ojcowie nasi,
Umrzeć z oszczepem w ręku, w polu bitwy,
I pójść do ojców do wschodniéj krainy.
Nie chcę napoju, bo z twoich ust płynie
Słodszy nad ziemi i nieba napoje.
Nad wonie jego, milsze tchnienie twoje;
Nad całą wieczność, droższa chwila jedna,
Którą ja w twoim uścisku przeżyję. —
To mówiąc, Romois na piersiach twarz tulił,
A ona, smutno patrzając na niego,
— Miły mój! — rzekła — wkrótce będę matką,
Godnego ciebie urodzę ci syna. —
— Syna?! mnie syna?! ty masz mi dać dziécię? —
Zawołał Romois i ręce załamał:
Bo wieść ta w serce, jak kamień na wodę
Rzucony dziecka swawolnego dłonią,
Padła; jak fale, tak serce rozbiła.
— Nie chcesz go? — Milda smutnie go zapyta.
— Ja, syna nie chcieć?! lecz gdzież się z nim skryję?
Kiedy w nim będzie choć iskra niebieska,
Czyliż go Pramżu nie dójdzie na ziemi?
Czyliż żyć dadzą swéj hańby pamiątce?
Czyż go potrafię wychować, obronić,
I ja, człek jeden, od Bogów zasłonić? —
— O mnieś zapomniał — wszak matkę mieć będzie. —
— Gdzież się z nim skryję? kędy go podzieję? —
— Ty bylebyś go od Bogów oblicza
Przez młode lata potrafił zasłonić,
Świat nic Boskiemu nie zrobi dziecięciu.
Wilk go i niedźwiedź przyjmą w dzikim borze,
Pszczoły miód w usta nosić będą biały,
Łanie go karmić, koźlęta go bawić,
Pucis go chłodzić, Ragany okrywać,
Kwiaty się kłaniać, słowiki mu śpiewać.
Syn Mildy z ręki ludzi nie zaginie,
Ani paszczęką źwierz go dotknie krwawą.
Jeden mu straszny jest piorun Perkuna. —
— Lecz czyż go Perkun, co z góry pogląda,
Pomiędzy dziećmi ludzi nie odkryje? —
— Będziesz go chował śród puszczy głębokiéj,
Zdala od oka wróżbitów, kapłanów,
Zdala od miejsc tych, w które Perkun patrzy,
Póki nie wzrośnie, nie nabierze siły;
Potém go oddasz woli przeznaczenia.
On sam potrafi walczyć z swoim losem.
O Romois! czyliż dla twego dziecięcia
W miłości ojca nie znajdziesz osłony,
W ojcowskiej trwodze nie znajdziesz ukrycia??
Już czuję, jak on na świat się wyrywa.
Jeszcze dzień tylko, a spójrzy na słońce.
O! czemuż dłużéj nosić go nie mogę?!
Czemuż zaledwie piérwszy raz zapłacze,
Już obca ręka usta mu zatuli
I piersi obce pokarm mu podadzą?!
Cierpienie matki w urodzenia chwili
Stokroć jest mniejsze, jak drugie, gdy potém
Dziecię jéj losy na wieki odbiorą,
I ten, którego pod sercem nosiła,
Co żył jéj życiem, od niéj oderwany,
Twarzą ku światu zwróci się cudzemu,
Myślą ku ludziom obcym się nakłoni,
Sercem za sercmi nieznanych pogoni. —
Gdy im w uściskach, rozmowie czas płynie,
Noc uszła prędko i Aussra[20] już wstaje,
Błyszcząca toczy na niebo od wschodu,
I już jéj promień do lasu zagląda.
Ujrzał go Litwin, zerwał się wybladły,
Wskazał na niebo rumieniące w dali,
Wyrwał z uścisku i z gaju ucieka.
Ale już Aussra ujrzała ich wprzódy,
Ujrzała Mildę w objęciu człowieka;
Bieży w obłoki, gdzie Dungus gwiaździsty
Po nad wysoką górą się rozpina.
Tam Perkun w chmurach, w których śpią pioruny,
Leży, patrzając na świat pod nogami,
Jeszcze ciemnością i snami spowity,
Jeszcze na łonie nocy kołysany.
Aż Aussra wbiega, rozdziera podwoje,
I przed Perkunem zrumieniona staje.
Groźny Bóg okiem przed siebie zatoczył,
I brwi namarszczył, ujrzawszy Boginię.
— Cóż to? ty tutaj, gdy czas na świat tobie? —
— Wracam ja ztamtąd, Ojcze! Com widziała! —
Rzekła, i oczy złociste zakryła.
— Cóżeś widziała? — groźnie Perkun woła,
I wskazał na świat. — Ojcze! straszne rzeczy!
Wiész, gdzie jest Milda? — — Zapewne na ziemi. —
— Prawda, w swym gaju; lecz co ją tam trzyma? —
— Noc, to jéj pora. W niéj serca rozgrzewa,
I usta spaja, i sypie roskosze. —
— Ona! A spójrzcie, co się w Litwie dzieje!
Niéma miłości, ni małżeństw, ni zgody.
Ona w swym gaju nie ofiar wygląda,
Lecz u ołtarza pieści się z człowiekiem!!
Oboje razem widziałam przed chwilą,
Kiedy zaledwie uścisk ich się zrywał,
A świętokradźca uciekł Niemna brzegiem.
Ojcze mój! kary na Mildę! piorunu! —
Zatrząsł się Perkun, zagrzmiały niebiosa,
I góry wschodnie zadrżały w posadach,
Czarne się chmury na wiatrach podniosły,
I warcząc, burze i zniszczenie niosły.
Wszyscy Bogowie pobledli, a ludzie
Zbudzeni ze snu, padli na modlitwę.
Porwał się ojciec, i co w ręku trzymał,
Z gniewem wyrzucił na przelękłą ziemię.
Leciał słup ognia i utonął w morzu,
Aż morze prysło, ziemia się strzaskała.
— Gdzież jest ten człowiek? gdzie Milda? — zawołał;
I wnet dwa duchy z pod nóg jego wstały;
Skinął — już oba na ziemię leciały.
Aussra na nieba znowu śpieszy wschodnie,
Ażeby słońce wstające z kąpieli
Uprzedzić chwilą i światu zwiastować.
Tymczasem niebo chmurzyło się, wrzało,
Słońce wschodzące w obłok się nurzało;
Z północy, wschodu, zachodu, południa,
Czarne osłony kryły niebo jasne;
W chmurach już Perkun huczał groźbą straszną,
Przed któréj głosem, co żyje na ziemi,
Od drobnych muszek aż do dębów świętych,
Tuląc się, płaszcząc, zginało i drżało.
Dwa duchy w chmurach leciały na ziemię,
I, jak dwa czarne słupy, się spuściły,
I na przeciwne strony się rozbiegłszy,
Na rękach wiatru winnych pogoniły.
Grajtas[21] od Mildy gaju się zawrócił,
Puszczą się łamiąc, jak ogar za źwierzem,
A w drodze drzewa walił po za sobą,
Wysuszał błota, wodą zlewał pola,
Piaskami kręcił, mącił rzeki do dna.
Po nad nim chmury, jak nad ścierwem krucy,
Pod nim zniszczenie i postrach leciały.
Biegł, potém stanął, jakby śladu szukał,
I niecierpliwy rył ziemię do głębi,
Kręcąc się w miejscu; potém znowu ruszył,
I stanął znowu. Romois szedł przez puszczę
Z oszczepem w ręku i łukiem napiętym.
Uczuł go Grajtas po woni, uścisku,
Po tchu zaprawnym Bogini oddechem,
I warknął w górze, a potém się groźny
Zwalił na niego, jak dąb na krzewinę.
Lecz Romois, jakby przykuty do ziemi,
Nie zadrżał nawet. Duch podniósł się znowu,
Dokoła obiegł, cisnął wodą w oczy,
Piaskiem i błotem, i drzewy całemi
Miotał na niego, jak deszczem na skałę.
On jedną ręką pociski odpychał,
Drugą, jak gdyby widział zemsty posła,
Groził, podnosząc twardą ragotinę.[22]
Ale już Grajtas postać swą odmienił,
Leciał na niego ogromnym niedźwiedziem.
Podobnego mu nadniemeńskie puszcze
Od potopowych czasów nie widziały.
Na grzbiecie czarna sierść mu się jeżyła,
Oczy, jak głównie nocnego ogniska,
Łapy, jak dębu świętego gałęzie.
Stanął, zaryczał; lecz nim padł na niego,
Już Romois, oszczep podniosłszy do góry,
Zwalił go w głowę i czaszkę roztrzaskał.
Wnet Grajtas zrzucił z siebie meszki[23] postać,
I znowu dzikim wilkiem się ukazał.
Zawył, padając pod Romoisa nogi.
On krok odstąpił, ragotinę rzucił,
Oburącz źwierzę za gardło pochwycił,
Strząsnął, i o pień odwiecznego dębu
Nieprzyjacielem z całych sił uderzył;
A w oczach jego nie przestrach milczący,
Lecz gniew wrzał zjadły, z jakim straszne Bogi
W chwili nieszczęścia na ziemię patrzają.
A Grajtas jeszcze przywdział smoka postać,
I jak Didalis[24] w powietrze się wznosił.
Żółtą miał głowę, koronę na głowie;
Łuskowy pancerz połyskał na grzbiecie
I ogon w sploty zwinięty okrywał;
Na barkach skrzydła skórzane rozpięte,
Pod brzuchem dwoje orlich szpon wisiało.
Świsnął, a ptacy padali nieżywi,
I źwierz przelękły gnał się w knieje ciemne.
Ujrzał go Romois, lecz się już nie bronił;
Uczuł, że ludzką nie zmoże go siłą.
I próżno walczyć, i paśćby wstyd było.
Porwał swój oszczep, ostrzem w pierś skierował;
A nim smok z góry spuścił się na niego,
Trup tylko krwawy drgał, leżąc pod drzewem.
Grajtas zobaczył, gdy duch ulatywał,
I znowu wichrem w niebo się zawrócił.
Drugi brat olbrzym gonił Mildy śladem.
Lecz Kierszus[25] cięższą obrał część dla siebie:
Bo któż wyśledzi, kto Bóstwo odkryje,
Co tysiąc kształtów, tysiące postaci
Zmieni na chwilę w jedno oka mgnienie,
Światy przeleci i mija przestrzenie?
Kierszus się ubrał długą szatą chmury,
I czarném okiem mierząc ziemię z góry,
Napróżno badał znikłéj Mildy śladów.
To na południe twarzą się obracał,
To ku północy wybiegał zajadły,
To do zachodu z wiatrami się gonił,
I wracał na wschód, a wszystko napróżno.
Nareście drżący od gniewu i znoju,
Wrócił na Dungus, padł u stóp Perkuna,
I warczał tylko, nie śmiejąc przemówić.
— Zkąd wracasz? — spytał straszny Bogów ojciec.
— Biegłem za Mildą, byłem na północy,
Byłem na świata południowym kraju,
I tam, gdzie słońce do kąpieli schodzi,
I kędy ze swych wyjeżdża pałaców.
Nigdzie jéj śladu, nigdzie po niéj znaku,
I wieści nawet nigdzie nie złapałem. —
A Perkun skinął, i Kierszus pod nogi
Padł znowu, jak pies na skinienie pana.
Grajtas czekając, aż go ojciec spyta,
Podnosił głowę i patrzał mu w oczy.
— Cóżeś ty zrobił? Gdzie teraz ten człowiek? —
— Leży zabity w nadniemeńskiéj puszczy —
Rzekł, i pod stopy pana się położył.
Milda wybiegła ze świętego lasu,
I zaraz mieniąc piękną postać swoję,
Niepostrzeżona, to gwiazdą leciała,
To listkiem, wiatróm unosić się dała,
To w chmurach deszczem wilgotnym przesiękłych
Skryta, nie wiedząc, gdzie się kierowała.
W sercu jéj smutno, ciężko, niespokojnie,
A w łonie dziécię gwałtownie się rzuca;
Głowę myśl ściska, ciało mróz przejmuje.
Choć nieśmiertelna, a jednak się lęka,
Bo nadzwyczajną boleść w sobie czuje.
W chwili, gdy Grajtas, rozpostarłszy skrzydła,
Smokiem się z góry na Romoisa rzucał,
Kiedy pierś jego oszczepem rozbita
Ze zwłok zmęczonych uwolniła ducha,
Milda uczuła śmierć swego kochanka.
Duch jego lecąc do wschodniego kraju,
Zaszumiał blizko i mignął koło niéj.
Lecz tyle strachu było w sercu Mildy,
Że nowa boleść już jéj nie dotknęła.
Spójrzała tylko, jękła i leciała —
Gdzie? — sama nie wié. A chmury ją niosą,
A nad nią niebo zagniewane, czarne,
Milczące, jakby przed burzy nadejściem.
Nagle jéj dziécię rzucając się w łonie,
Obudzą Mildę z zdrętwiałéj rospaczy.
Czuje, że wkrótce da życie synowi,
Że czas mu począć utrapione życie,
I matce z nim się na wieki rozdzielić.
Lecz gdzie go złoży? komu go powierzy?
I gdzie się skryje, by go na świat wydać?
Myśli, wtém pamięć przychodzi jéj w smutku.
Wgłębi Pragaras[26] jest Poklus, Bóg zemsty.
Twarz jego blada; słupem oczy stoją;
Na głowie siwy włos płachtą pokryty;
Czerwona broda na piersi mu spływa,
W których litości nie znajdziesz kropelki.
On męczy duchy, gdy wynijdą z ludzi;
On zbrodniów straszyć zstępuje na ziemię;
On trzykroć stając w oczach występnemu,
Grozi mu póty, aż krwawą ofiarą
Gniewu i zemsty jego nie przebłaga.
Władzca otchłani ma żonę Nijołę.
Niegdyś on sercem namiętném ją kochał;
Lecz młodą jeszcze uniosłszy od matki,
W zastygłém sercu miłość dla niéj stracił,
I zamiast raju, który obiecywał,
Dręczył Nijołę, jak podwładne duchy.
Nieraz już ona zbiegłszy pokryjomu,
Prosiła Mildy, by kroplę miłości,
Choćby kropelkę wlała w serce męża,
I osłodziła wieczność utrapioną,
Bez końca i bez nadziei męczarnie.
Lecz wówczas Milda, Bogini roskoszy,
Nie chciała zstąpić na chwilę w otchłanie.
Miléj jéj było nad Kownem wzlatywać,
Miłośnych Dajnos[27] słuchać z Niemna brzegów,
Z ołtarzy wonne odbierać ofiary,
I sypiąc szczęście, krążyć po nad ziemią,
Błogosławieństwy i dzięki się pojąc.
Teraz, gdy Milda boleści poznała,
Kiedy już nad nią ręka ojca mściwa
Wisi i grozi nieuchronną karą,
Kiedy się niéma schronić gdzie z dziecięciem,
Wspomniała przecię na prośby Nijoły.
Może Romoisa duch lecąc w tę stronę,
Za sobą biédną pociągnął kochankę.
W chwili się z chmury zsunęła ku ziemi,
I już przed wroty Pragaru stanęła.
Nie było straży u wejścia otchłani:
Bo wszystko od niéj zdala uciekało,
Duchy wysoko po nad nią leciały,
Źwierzęta wrota straszliwe mijały,
I ludzie mimo przechodzić nie śmieli;
A duchy do niéj wepchnięte za karę,
Przykute w głębi na wieki, jęczały,
I wrót już więcéj nigdy nie widziały.
Z paszczy otchłani buchał jęk stłumiony,
Jakby tysiąca nieszczęśliwych głosy,
Którzy po bitwie na polu konają,
I śmierci prędkiéj, cierpiąc, wyzywają.
Milda drżąc w progi piekielne wstąpiła.
Piérwszy raz jeszcze w nieśmiertelném życiu
Słysząc, jak jęczy, jak woła cierpienie,
Wybladła, w otchłań głęboką leciała,
Drżąca, jak listek osiny od burzy,
Pomiędzy duchów uwięzionych tłumy,
Lecz w niéj zaledwie Boginię poznała.
Blade jéj lica męczarnie zorały;
Włos miała siwy i oczy przygasłe;
Kłosisty wieniec usechł na jéj skroni;
I szata czarna, pomięta, zbroczona,
Tuliła kości od boleści wyschłe;
Łono zapadłe i wychudłe ciało;
Na dłoni sparte utrzymując czoło,
Głęboko, smutnie w przeszłości dumała,
Że Mildy nawet wejścia nie słyszała;
Lecz jakby bytność Bogini przeczuła,
Oczy ożyły, wzrok się zapromienił,
I oddech prędszy podniósł piersi wyschłe.
Zadrżała Nijoła, i zwróciwszy głowę,
Padła przed Mildą z krzykiem na kolana.
— Przecięż ty tutaj! litość cię prowadzi!
Patrz na mnie, siostro! Jam tu, jak te duchy,
Jak Jodsów dusze, w otchłani przykuta,
Cierpię, i nie wiém, za co te cierpienia!
Cierpię, i nie wiém, kiedy koniec męce!
Siostro! miéj litość! Ty skinieniem jedném
Możesz odmienić los i nędzę moję
W szczęście, jakiém się tobie mili poją! —
— Co zechcesz, każesz — Milda jéj odpowié —
Zrobię ci wszystko; lecz, siostro, jam sama,
Jak ty, dziś biédna! jak ty! stokroć gorzéj!
Na mnie już Perkun pioruny gotuje,
Za mną olbrzymi wysłani latają;
Tu nawet mogą napaść mnie ukrytą.
O! nie ja ciebie, ty mnie ratuj, siostro!
Mego kochanka zabił ojca poseł.
I za mną gonią; a choć nie zabiją,
Dziécię mi wydrą, rzucą gdzie w przepaści,
Na dziką wyspę, między dzikie źwierzę,
A mnie za karę na morza wygnają,
Wkują do łodzi bez wiosła i stéru,
Na całą wieczność płakać, i łzy moje
Mięszać z białego morza słoną wodą.
Ja ciebie błagam, ratuj mnie, Nijoło!
W serce Poklusa wszystką miłość wleję;
Co mam, ci oddam: młodość nieśmiertelną,
Roskosz, nadzieje, co chcesz, czego pragniesz;
Ja twoje włosy zsiwiałe odżywię,
Serce rozgrzeję, lica zarumienię,
Ciało odżywię i młodość przywrócę,
Lecz ocal dziécię! ocal dziécię moje!
Błagam cię, siostro! — To mówiąc, upadła,
Wzywając Lajmy, rodzących Bogini,
I tak, jak prosta niewiasta, jęczała.
Ale nie boleść jęki jéj wyrwała:
Ona już syna trzymając na ręku,
Łzami tak jego oblewała przyszłość,
Nad ojca losem i nad nim jęczała.
— Siostro! weź — rzekła — weźmij mego syna.
Niech go gdzie prosta kobiéta wychowa;
Niech nie wié, kto mu ojcem, a kto matką;
Niech długo nie wié! Ja po nad nim zdala
Będę czuwała macierzyńskiém okiem.
Dając mu życie, ciężki los mu dałam;
Serca o przyszłość wówczas nie pytałam;
Ale do walki ja udzielę siły.
Wzrośnie on! wówczas drżyjcie nawet Bogi!
Olbrzymy! ludzie! uderzcie mu czołem!
Wszystkich on ziemi mieszkańców zwycięży.
Króle i duchy zdumieni upadną
I harde głowy u stóp jego skłonią.
W kolebce wrogi mogłyby go zdusić.
Ty, siostro, ukryj niepoznane dziécię;
A za to jakiéj zapragniesz ofiary,
Jakiéj zażądasz ode mnie nagrody,
Wszystko dla ciebie, dla niego uczynię! —
Rzecze Nijoła: — Wróć mi męża miłość!
Ja syna twego ocalę, ukryję,
Najlepszéj straży tajemnie poruczę,
I za to tylko chcę kroplę miłości.
O! gdybyś mego życia tajemnice,
Mąk moich wszystką okropność wiedziała!
Co mi z tych ofiar, które ludzie święcą?
Co mi z tych modłów do mnie się cisnących?
Co mi z ołtarzy, które biédni stawią?
Lepiéj mi było, gdym nie żoną Boga,
Lecz wolną była litewską dziewczyną.
Krumine matka próżno się cieszyła,
I z méj młodości na przyszłość wróżyła
Mnie szczęścia wiele, a sobie pociechy.
Porwał mnie Poklus z po nad brzegów Rosi.
Płakałam biédna, lecz nie dzisiejszemi,
Nie temi łzami, któremi dziś płaczę.
Tamto łzy były za matką kochaną,
Dzisiejsze moje za przeszłością całą.
W początkach jeszcze los mój był znośniejszy,
Choć już nie taki, jaki był u matki,
Kiedy po łąkach zielonych biegałam,
I w łzy nie wierząc, z cudzych łez się śmiałam.
Wówczas ja byłam młodą i szczęśliwą,
Póki z nad Rosi przeklętego brzegu
Poklus przez sine nie ujrzał mnie wody,
I do otchłani nie porwał za sobą.
Rok ledwie cały w piekle mi upłynął,
Zaledwie matka z odwiedzin wróciła
Królować w swoim po nad Rosią kraju,
A szczęście moje zaraz się zmieniło,
Zsiwiał włos wcześnie, łzy oczy wyjadły,
Westchnienia piersi dziewicze rozbiły,
Ciału zabrakło i zdrowia i siły,
A duszy szczęścia, którém człowiek żyje.
Poklus ode mnie dzieci poodbierał
I miłość swoję odebrał na wieki,
Samą mnie tylko z pamięcią zostawił!
O siostro! wróć mi choć kroplę miłości!
Wróć, jeśli możesz, szczęście choć na krótko! —
A Milda rzekła, wyciągając ręce:
— Podaj mi czarę, z któréj Poklus pije. —
Nijoła śpiesznie złoty róg podała.
Bogini nad nim długi włos czesała,
Szeptała słowa i czyniła znaki.
— Z téj czary — rzekła — gdy Poklus wypije,
Znowu cię piérwszą miłością pokocha.
A miłość jego już nigdy nie minie.
Teraz weź syna! Ja na Dungus lecę;
Tam sama stanę w groźne ojca oczy;
A jeśli na mnie piorunem uderzy,
Jeśli na wieczne męki mnie odrzuci
I nieśmiertelną do Pragaru skaże,
To syn mój, syn mój przynajmniéj zostanie;
A może kiedy za ojca, za matkę,
Może się pomści. — To mówiąc, sciskała,
Nie mogąc jeszcze z dziecięciem się rozstać;
Rzuciła potém na ręce Nijoły,
I jęcząc, oczy od niego zwróciła,
Żeby nie widząc, łatwiéj go porzucić.
Leciała, więcéj nie zwracając głowy,
A drogę łzami srébrnemi skrapiała;
I gdzie łza padła, kwiat wyrósł na ziemi,
Z spuszczoną głową, a listki blademi.