Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII
O TEM, CO SIĘ DZIAŁO W NOCY Z DNIA
12-go NA 13-ty LIPCA 1789 ROKU

Wydostawszy się na wybrzeże, dwaj nasi prowincjonalisci zobaczyli błyszczącą broń jakiegoś nowego oddziału, a że prawdopodobnie, nie był on oddziałem przyjacielskim zeszli na sam brzeg Sekwany i szli ciągle naprzód.
Jedenasta biła właśnie na zegarze w Tuilleries.
Znalazłszy się pod pięknemi osinami i wypukłemi topolami, które rosły ponad rzeką i kąpały w wodzie swe korzenie, dzierżawca i Pitoux, położyli się na ziemi i poczęli radzić.
Zastanawiali się nad tem, czy należało im połączyć się tłumem i wziąć udział w walce, która, jak się zdawało znowu trwać część nocy.
Billot zadawszy to pytanie, czekał na odpowiedź Pitoux.
Uznanie bowiem dla Pitoux, wzrosło bardzo w umyśle dzierżawcy.
Zdziałały to najpierw: nauka, której dał wczoraj dowody, a następnie odwaga wykazana dziś wieczorem.
Pitoux czuł to instynktownie.
Zamiast jednak być z tego dumny, był tylko wdzięczny dobremu dzierżawy.
Pitoux był chłopcem bardzo skromnym.
— Panie Billot — rzekł — jesteś widocznie dzielniejszy, a ja mniejszym tchórzem, niż myślałem. Horacjusz który był dostojniejszym niż my człowiekiem przynajmniej pod względem poezji rzucił swą broń i umknął po pierwszym natarciu. Ja mam moją strzelbę, ładownicę i szablę, dowodzi to więc, że jestem odważniejszym od Horacjusza.
— Do czegóż zmierzasz?
— Do tego, kochany panie Billot, że najodważniejszy nawet człowiek, może nie być oszczędzony przez kulę.
— Cóż dalej?
— Dalej, drogi panie, oznajmiłeś przecie opuszczając folwark, iż udajesz się do Paryża w bardzo ważnym interesie..
— Tam do licha! to prawda — powiedział Billot... skrzyneczka!...
— A zatem, czyś pan przybył dla skrzyneczki, czy nie.
— Dla skrzyneczki, do pioruna! nie dla czego innego.
— Jeżeli dasz się pan zabić, nie załatwisz naturalnie interesu, dla którego przybyłeś.
— Rzeczywiście, masz najzupełniejszą rację mój Pitoux!
— Słyszysz pan stąd jak łamią, jak wrzeszczą. ciągnął Pitoux ośmielony; drzewo drze się jak papier, i żelazo skręca się jak konopie.
— Bo naród jest rozwścieczony....
— Ale — odważył się powiedzieć Pitoux — zdaje mi i się, że i król jest także rozsierdzony.
— Jakto król?
— A no, austrjacy, niemcy, kaizerlikowie, jak ich pan nazywasz, są żołnierzami króla. Jeżeli zatem na lud nacierają, to dlatego, że król im dał rozkaz taki. Dlaczego zaś król wydaje takie rozkazy? Jużci chyba dlatego, że także jest porządnie rozzłoszczony?
— Masz rację i nie masz jej, mój Pitoux.
— To mi się wydaje niepodobieństwem, kochany panie Billot, nie śmiem panu powiedzieć, że gdybyś się był uczył logiki, nie odważałbyś się na paradoks podobny.
— I masz rację i nie masz jej, kochany Pitoux, zaraz ci to wytłumaczę...
— Nie pragnę niczego więcej — ale wątpię.
— Są, widzisz, dwa stronnictwa na dworze: stronnictwo królowej, protegującej austrjaków...
— No tak, bo król jest francuzem, a królowa austrjaczką — odpowiedział filozoficznie Pitoux.
— Czekaj! Za królem są panowie Turgot i Necker. Za królową Breteuil i Polignac. Król nie jest panem, ponieważ musiał usunąć panów Turgot i Neckera. A zatem jest panią królowa, a raczej: Breteuilowie i Polignaki. Oto dlaczego wszystko tak źle idzie. Złe pochodzi, widzisz mój Pitoux, od pani Deficit. Pani Deficit jest rozzłoszczona i to z jej rozkazu wojsko na lud naciera, austrjacy bronią austrjaczki: to zupełnie jasne i proste.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł Pitoux, ale „deficit“ jest wyrazem łacińskim i oznacza „brak“. Czegóż więc komu brakuje?
— Pieniędzy mój chłopcze! a dlatego brakuje pieniędzy, że je przejedli ulubieńcy królowej, którą też z tego powodu nazywają panią Deficit. Nie król jest więc rozzłoszczony, lecz królowa. Król jest tylko zagniewany; zagniewany jest oto, że wszystko tak źle idzie.
— Rozumiem — powiedział Pitoux — ale skrzyneczka?
— To prawda, to prawda Pitoux; ta djablica polityka zawsze mnie wiedzie dalej, niżbym sobie tego życzył. Tak, skrzyneczka przedewszystkiem. Masz rację Pitoux. Po zobaczeniu się z doktorem Gilbertem, będziemy mogli powrócić do polityki. Mam święty obowiązek...
— Nie ma nic świętszego, nad święte obowiązki — rzekł Pitoux.
— Chodźmy do szkoły Louis-le Grand, do Sebastjana Gilberta — powiedział Billot.
— Chodźmy — odparł wzdychając Pitoux, bo musiał opuścić miękkie łóżko na trawniku, do którego się już przyzwyczaił, bo pomimo okropnych wrażeń, jakich doznał tego wieczora, sen, nieodbiegający nigdy spokojnego sumienia, a pożądany przez zmęczone członki, nęcił bardzo cnotliwego i spracowanego Pitoux.
Billot już powstał, a Pitoux wstawał gdy pół do dwunastej wybiło.
— Ale ba; pół do dwunastej — rzekł Billot, szkoła Louis-le-Grand będzie bodaj zamknięta.
— Z pewnością — potwierdził Pitoux.
— Zresztą, w nocy łatwo jest wpaść w zasadzkę; zdaje mi się nawet, że widzę ognie wartowników w stronie pałacu sprawiedliwości. Zaaresztują nas i zabiją; masz rację Pitoux, nie powinni mnie zatrzymać, nie powinni mnie zabić.
Po raz trzeci już od rana, przyznawał Billot rację Pitoux.
Ten ostatni uważał, że nie mógł nic lepszego zrobić w tej chwili, niż powtórzyć słowa dzierżawcy.
— Masz pan rację — powtórzył więc, kładąc się na trawniku. — Nie można aby pana zabili, kochany panie Billot.
Koniec tego zdania uwiązł w gardle Pitoux. Vox fansibus hoesit, mógłby był powiedzieć, gdyby nie to, że już spał.
Billot nie spostrzegł tego.
— Mam myśl — rzekł.
— A! ziewnął Pitoux.
— Mam myśl słuchaj, mam myśl! Pomimo wszelkich ostrożności, mogę być zabity zbliska lub trafiony z daleka, mogę umrzeć nagle; gdyby się to zdarzyło, potrzeba abyś wiedział, co masz powiedzieć doktorowi Gilbertowi; ale bądź niemym Pitoux...
Gdybym otóż został raniony śmiertelnie, i gdybym nie mógł spełnić mojego obowiązku, odszukałbyś doktora Gilberta i powiedziałbyś mu... słyszysz mnie Pitoux? — rzekł dzierżawca, schylając się nad chłopakiem — powiedziałbyś mu... ależ on chrapie, biedak...
Cały zapał Billota — sen ten ostudził odrazu.
— A więc śpijmy — rzekł.
I nie gderząc nawet położył się przy swym towarzyszu, gdyż jakkolwiek wytrwały był bardzo, droga całodzienna i wydarzenia wieczorne nie mogły nań nie oddziałać.
Po trzech godzinach snu, a raczej odrętwienia, świtać zaczęło...
Gdy otworzyli oczy, przekonali się, iż Paryż nie stracił nic ze swego dzikiego wyglądu, jaki posiadał wczoraj. Tylko nie widać już było żołnierzy, a ludu wszędzie pełno.
Lud ten uzbrojony był w piki, sfabrykowane naprędce, w strzelby, z któremi ogromna większość obchodzić się nie umiała i we wspaniałą broń innego wieku, posiadacze której zachwycali się pięknemi ozdobami ze złota, kości słoniowej lub szyldkretu, ale nie rozumieli jej mechanizmu.
Zaraz po ustąpieniu wojska splądrowano Garde-Meuble.
Ku Hotel-de-Ville ciągniono dwie małe armaty. Dzwony biły w Notre-Dame, w Hotel-de-Ville i we wszystkich prawie kościołach.
Tłumy wciąż nadpływały... Skąd się brały trudno było zdać sobie sprawę... Jakby gdzieś z pod bruku wyrastały, całe masy mężczyzn i kobiet wynędzniałych i bladych. Wczoraj wszystko to wołało: „chleba“! dziś wrzeszczało: „broni“!
Nie podobna przedstawiać sobie nic bardziej złowrogiego nad te bandy, dopiero od miesiąca czy dwóch przybyłe z prowincji i osiadłe w Paryżu, zgłodniałe jak hjeny, czatujące na cmentarzu.
Cała Francja, przedstawiona w Paryżu przez zgłodniałych z każdej prowincji — wołała do króla: — daj nam wolność; — do Boga: chleba naszego daj nam dzisiaj.
Billot, który ocknął się pierwszy, zbudził Anioła i skierowali się ku szkole Louis-le-Grand, drżący z przerażenia, że patrzyli na te krwawe zajścia.
W miarę jak zbliżali się do dzielnicy, zwanej dziś dzielnicą Latin, jak szli ulicą Harpe, jak wreszcie dochodzili do ulicy Saint-Jacques, która była celem ich wycieczki, widzieli jak wszędzie, zupełnie jak za czasów Frondy, wznosiły się barykady.
Kobiety i dzieci znosiły wielkie księgi, ciężkie sprzęty i drogocenne marmury przeznaczone do stawiania zawady żołdakom, gdyby zamierzyli awanturować się w krętych i wąskich uliczkach starego Paryża.
Od czasu do czasu Billot spostrzegał jednego lub dwóch gwardzistów narodowych otoczonych gromadą ludzi, których z użyciem strzelb obznajmiali. Kobiety i dzieci przyglądały się tym ćwiczeniom.
Szkoła Louis-le-Grand nie pozostała w tyle.
Uczniowie zbuntowali się i powyrzucali nauczycieli.
W chwili gdy Billot ze swym towarzyszem zbliżali się do kraty zakładu, młodzież wylęgała z groźbami na dziedziniec zewnętrzny.
Dzierżawca obrzucił okiem zebranie i nagle głosem stentora zapytał:
— Który z was — nazywa się Sebastjan Gilbert?
— Ja odpowiedział chłopiec piętnastoletni, dziewiczej prawie piękności.
— Zbliż się, proszę, moje dziecko.
— Czego pan sobie życzy ode mnie? — spytał wezwany przez Billot‘a...
— Czy chcesz go pan zabrać? wykrzyknął zwierzchnik, przelękiony widokiem dwóch ludzi uzbrojonych, z których jeden, ten właśnie co pytał o młodego Gilberta, krwią był zbroczony. Chłopiec ze swojej strony patrzał także ze zdziwieniem na przybyłych, nie mógł bowiem poznać swego mlecznego brata Pitoux, bo urósł ogromnie od czasu jak się rozstali — i zmienił się do niepoznania w zbrojnem, jakie miał na sobie, ubraniu.
— Zabrać! — zawołał Billot — zabrać syna pana Gilberta, zaprowadzić go w ścisk i narazić na uderzenia! O nie, na honor nie!
— Widzisz Sebastjanie — rzekł naczelnik — ci przyjaciele nie chcą cię zabrać. No. panowie; no, moi uczniowie — wołał dalej biedny przełożony — bądźcie posłuszni; rozkazuję wam bądźcie posłuszni, bądźcie posłuszni, błagam was!
Oro obtestoque — mruknął Pitoux.
— Panie — powiedział młody Gilbert z nadzwyczajną jak na dziecko w tym wieku stanowczością zatrzymaj pan, jeżeli chcesz, towarzyszy moich, ale ja wyjść chcę i muszę...
I uczynił ruch ku kracie.
Nauczyciel zatrzymał go za ramię.
Sebastjan, wstrząsając pięknemi ciemnemi włosy ponad bladem — czołem zawołał:
— Panie!... uważaj, co czynisz. Nie jestem w tem położeniu co inni, mój ojciec zaaresztowany, znajduje się w mocy tyranów!...
— W mocy tyranów!... — zawołał Billot, — mów moje dziecko, co chcesz powiedzieć?
— Tak, tak... — zawołały dzieci — Sebastjan prawdę powiedział, jego ojca zaaresztowano, a ponieważ naród postanowił otworzyć więzienia, chce aby otworzono także więzienie jego ojca.
— Oh!... — krzyknął dzierżawca, wstrząsając kratą swem herkulesowem ramieniem, — zaaresztowano doktora Gilberta!... Katarzyna miała więc słuszność?...
— Tak, panie — powiedział mały Gilbert, — zaaresztowano ojca, i dlatego właśnie chcę wziąć strzelbę i bić się, dopóki go nie wyswobodzę!...
Słowom tym potaknęło sto pałających gniewem głosów, wołając:
— Broni!... broni!... niech nam broń dadzą!...
Tłum, który się zebrał na ulicy, rozogniony zapałem młodzieży, rzucił się na kratę.
Przełożony padł na kolana i wyciągając ręce przez kratę, zawołał błagalnie:
— Przyjaciele!... przyjaciele!... oszczędźcie te biedne dzieci.
— Z pewnością, że o ich krzywdzie nie myślimy — odpowiedział jeden z gwardzistów!... Ładne chłopaki... będą się bić jak anioły.
— Przyjaciele!... moi przyjaciele!... Te dzieci, to święty depozyt, powierzony mi przez ich rodziców, ja za nich odpowiadam; ojcowie ich i matki liczą na mnie, na miłość boską nie uprowadzajcie tych dzieci.
Przeciągłe ryki, dolatujące z głębi ulicy, to jest z ostatnich szeregów tłumu, były odpowiedzią na te błagania.
Billot wystąpił przeciw gwardzistom, tłumowi, uczniom nawet i zawołał:
— Ma rację, to święty depozyt; niech ludzie dają się zabijać, ale dzieci niech żyją; to nasienie przyszłości.
Szmer niezadowolenia dał się słyszeć w tej chwili.
— Kto szemrze — zawołał Billot, — ten napewno nie jest ojcem. Ja, który przemawiam do was, przydźwigałem wczoraj na ramionach dwóch zamordowanych ludzi, oto krew ich na mojej koszuli. Patrzcie!...
I ukazał zakrwawioną kamizelkę i koszulę, co zelektryzowało obecnych.
— Wczoraj — ciągnął dalej Billot — biłem się w Palais-Royal i w Tuilleries, i to chłopię także się biło, ale nie ma ono ani ojca, ani matki, zresztą to już prawie człowiek.
I wskazał na Pitoux, a ten się dumnie wyprostował.
— Dzisiaj znowu się bić będę, — ciągnął dalej Billot — ale niech mi nikt nie śmie powiedzieć: Paryżanie nie byli w stanie poradzić żołdakom cudzoziemskim i dzieci do pomocy wezwali.

— Racja!... prawda!... — krzyknęły chórem kobiety i gwardziści. — Ma słuszność. Dzieci!... wróćcie się, wróćcie!...

Nagle wydało mu się, że jakby cień jakiś padł na zadrukowany papier
— O dziękuję, stokrotnie dziękuję panu — szepnął przełożony, starając się chwycić ręce Billota przez kratę.

— A przedewszystkiem, patrzcie na Sebastjana — rzekł dzierżawca.
— Co? mnie mają pilnować?... Nie! mnie nie potrafią upilnować — zawołał młodzieniec, szamocąc się ze służącym, gdy go odprowadzić usiłował.
— Puśćcie mnie — rzekł Billot — ja jego podejmuję się uspokoić.
Tłum się rozstąpił.
Dzierżawca pociągnął Pitoux i wszedł z nim na dziedziniec szkoły.
Trzech czy czterech gwardzistów wraz z dziesięcioma szyldwachami stali przy drzwiach, aby wzbronić wyjścia chłopcom.
Billot podszedł wprost do Sebastjana i biorąc w swoje duże, szorstkie dłonie, białe i delikatne ręce dziecka, powiedział:
— Nie poznajesz mnie, Sebastjanie?...
— Nie.
— Jestem Billot, dzierżawca twego ojca.
— A!... prawda...
— A tego chłopca — zapytał Billot, wskazując na swego towarzysza, nie poznajesz?...
— Anioł Pitoux?... — powiedział Sebastjan.
— Tak, Sebastjanie, ja.
I Pitoux rzucił się płacząc z radości, na szyję swego brata mlecznego i towarzysza nauk.
— A zatem!... — powiedział Sebastjan, nie uspakajając się wcale, — a zatem?...
— A zatem... Jeżeli ci wzięli ojca, ja ci go zwrócę, ja, słyszysz!...
— Pan?...
— Tak ja! ja!... i wszyscy ci, co są ze mną.
— Do djabła! wczoraj mieliśmy do czynienia z austrjakami i widzieliśmy ich ładownice.
— A że tak, oto na dowód jedna z nich... — dodał Pitoux.
— Czy prawda, że uwolnimy ojca tego dziecka?... — spytał Billot, zwracając się do tłumu.
— Tak!... tak!... — ryknął motłoch — uwolnimy go.
Sebastjan wstrząsnął głową.
— Ojca wsadzili do Bastylji — rzekł smutno.
— A więc?... — krzyknął Billot.
— A więc — odparło dziecko — nie potraficie wziąć Bastylji.
— Cóż więc miałeś zamiar zrobić, ty, który masz to przekonanie?
— Chciałem iść na plac, będą się tam bić zapewne, ojciec spostrzegłby mnie przez kratę okna...
— To niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo!... dlaczego?... Przechodząc raz ze szkołą, widziałem głowę jednego z więźniów. Gdybym ujrzał tak mego ojca, jak tego więźnia, poznałbym go i krzyknął: — Bądź spokojny, ojcze, kochani cię z całego serca.
— A gdyby cię żołnierze Bastylji zabili?
— To cóż, zabiliby mnie pod okiem mego ojca.
— Do kroćset djabłów!... jesteś złym chłopcem. Sebastjanie, skoro chcesz iść poto, aby się dać zabić pod okiem twego ojca... i przyprawić go o śmierć z rozpaczy. On jednego ciebie tylko ma na świecie, a kocha nad życie!... Stanowczo masz niedobre serce, Gilbercie!...
I dzierżawca odepchnął od siebie dziecko.
— Tak, tak... ma złe serce!... — jęknął Pitoux, tonąc we łzach.
Sebastjan nic nie odpowiedział, a Billot, podziwiał tymczasem jego piękną, białą twarzyczkę, ogniste oko, wąskie ironiczne usta i orli nos, słowem całość, zdradzającą szlachetność duszy i szlachetność krwi.
— Powiadasz, że ojca osadzono w Bastylji?... — odezwał się wreszcie dzierżawca.
— Tak.
— Zaco?... dlaczego?...
— Dlatego, że jest przyjacielem Lafayette‘a i Waszyngtona, że walczył o niepodległość Ameryki, że propagował niepodległość Francji, że znany jest na obu półkulach z nienawiści dla tyranji, że przeklinał Bastylję...
— Kiedyż go tam wsadzili?...
— Sześć dni temu.
— Gdzie go aresztowali?...
— W Hawrze, zaledwie wylądował.
— Skąd wiesz o tem?...
— List miałem.
— Z Hawru?...
— Tak.
— Z pewnością w Hawrze go zaaresztowano;...
— W Lillebonne.
— No, no, moje dziecko nie dąsaj się i opowiedz wszystkie, jakie wiesz, szczegóły. Przysięgam ci, że albo zostawię kości pod Bastylją, albo zobaczysz twego ojca.
Sebastjan spojrzał na dzierżawcę, a czując, że moówi z głębi serca, złagodniał.
— A zatem!... — powiedział — w Lillebonne miał ojciec czas jeszcze, napisać na książce ołówkiem te słowa:
„Sebastjanie, aresztują mnie i prowadzą do Bastylji.
„Cierpliwości. Nie trać nadziei i pracuj!

Lillebonne, 7 Lipca 1789 roku.

„P. S. Zaaresztowano mnie o wolność.
„Mam syna w kolegjum Louis le Grand w Paryżu. Ten, kto znajdzie tę książkę, proszony jest w imię ludzkości, o oddanie jej memu dziecku; nazywa się on Sebastjan Gilbert“.
— A ta książka?... — spytał ze wzruszenia Billot.
— W książkę tę włożył ojciec złotą monetę i wyrzuci! oknem.
— I?....
— I znalazł ją proboszcz miejscowy. Wybrał z pomiędzy parafjan jednego dzielnego młodzieńca i powiedział mu:
„Zostaw dwanaście franków na chleb swojej rodzinie, a z dwunastoma drugiemi udaj się do Paryża i oddaj tę książkę biednemu dziecku, któremu zabrali ojca zato, że kochał naród.
Młody człowiek przybył tu wczoraj wieczorem i oddał mi książkę ojca, oto skąd wiem, że go zaaresztowano.
— No! no! — rzekł Billot, to mnie godzi z proboszczami. Na nieszczęście — nie wszyscy oni tacy, — gdzie jest ten dzielny młody człowiek?
— Odjechał wczoraj wieczór w nadziei, że uda mu się pięć pozostałych z dwunastu franków zachować dla rodziny.
— O! — zawołał płacząc z radości Billot — o! ten naród! ileż on ma popędów poczciwych, Gilbercie.
— A teraz wiesz pan już wszystko?
— Wiem.
— Obiecałeś mi pan zwrócić mego ojca, jeżeli panu wszystko powiem. Powiedziałem wszystko, pomyśl, że pan o swojej obietnicy.
— Oświadczyłem już raz, że albo go uwolnię, albo dam się zabić. A teraz pokaż mi książkę.
— Oto ona — rzekł chłopiec wyciągając z kieszeni „Contrat social“.
— Gdzie tu jest pismo twego ojca?
— Tu — powiedziało dziecko, wskazując napis doktora.
Dzierżawca poznał charakter.
— Bądź spokojny — rzekł. Idę po twego ojca do Bastylji.
— Nieszczęśliwy! — zawołał przełożony, chwytając ręce Billot’a — jak się potrafisz dostać do więźnia stanu?
— Zdobywając Bastylję.
Kilku gwardzistów śmiać się zaczęło.
Po chwili śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech? — krzyknął Billot, spoglądając zaiskrzonym wzrokiem wokoło — cóż to jest ta Bastylja, powiedzcie... proszę?...
— Kamienie — odezwał się jeden żołnierz.
— Żelazo — rzekł drugi.
— Ogień — dodał trzeci. — Strzeż się dzielny człowieku, bo można się tam spalić.
— Tak, tak — powtórzył ze zgrozą tłum — tam łatwo można się spalić.
— O! paryżanie, paryżanie!... — ryknął dzierżawca — macie kilofy, a boicie się kamieni, macie ołów, a boicie się żelaza; macie proch, a ognia się boicie!... Paryżanie tchórze, paryżanie niedołęgi, paryżanie niewolnicy!... Kto jest odważny, niech idzie ze mną i z Pitoux odebrać królowi Bastylję. Nazywam się Billot, jestem dzierżawcą w Ile de-France. Naprzód!
Billot uniósł się do szczytu zuchwałości.
Drżący i rozpłomieniony tłum wrzeszczał:
— Do Bastylji, do Bastylji!
Sebastjan czepił się ręki Billota, ale ten odsunął go łagodnie.
— Dziecko — rzekł — czy pamiętasz, jakie jest ostatnie słowo twego ojca?
— Pracuj! — odpowiedział Sebastjan.
— A zatem pracuj tu, a my idziemy tam pracować. Tylko, że nasza praca będzie pożogą, zniszczeniem, mordem!...
Młody chłopak nie odpowiedział ani słowa. Ukrył twarz w dłoniach, nie uścisnąwszy nawet ręki Pitoux, który go całował, dostał spazmatycznego płaczu i musiano go zanieść do infermerji szkolnej.
— Do Bastylji! — ryknął Billot.
— Do Bastylji! — powtórzył Pitoux.
— Do Bastylji! — zagrzmiał tłum.
I pociągnięto ku Bastylji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.