Antysemitnik/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antysemitnik |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Udziałowa we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze stu ośmdziesięciu sześciu guldenów, wygranych w ciemnej kawiarnianej norze, pozostało tylko czterdzieści siedm.
Według obietnicy, uczynionej towarzyszom, należało je „puścić“ koniecznie.
Reszta spłynęła tanim a chrzczonym na drogi szampanem, kanapkami, kwiczołami, likierami, kawiorem i innemi truciznami, których resztki plamiły obrus restauracyjnego stołu.
Szatkiewicz pił mieszaninę, złożoną z reńskiego wina, portwejnu, alaszu, piwa, musztardy, soli i curaçao. Było to w barwie nieokreślone, w smaku ohydne, ale Szatkiewicz nie chciał ustąpić z pola blademu Witwickiemu, który celował w wypijaniu podobnych mięszanin. Napadało to na nich zwykle już nad ranem, gdy wypite fałszowane trunki działać zaczynały podniecająco. Preparowali tedy rozkoszne mięszaniny z zamiłowaniem rozpoczynającego swój zawód farmaceuty.
Potem — pili powoli — śledząc się wspólnie z pod obrzękłych powiek. Nie krzywili się nawet i przybierali miny męczenników, dręczących się dobrowolnie do jakiejś idei. Tylko małe, błękitnawe oczka Witwickiego zasnuwały się bielmem, choć na ustach wykwitał gorzki ironiczny uśmiech. Za to Szatkiewicz dostawał wypieków na swej dziecinnej, okrągławej twarzyczce. Zaciskał kurczowo palce dokoła nóżki kieliszka — lecz pił, pił, pił...
O szyby „gabinetu“ łopotał mocny wiatr jesienny. Czasami poza oknem przesunął się jakiś cień — ktoś ze służby, idący gankiem, zaspanym powolnym krokiem. Garstka młodych ludzi w gabinecie piła jeszcze ciągle, przeżuwając jedne i te same temata rozmowy. Chwilami jakiś rzeczywisty dowcip wystrzelił, zrodzony na gruncie szyderstwa lub plotki — lecz dowcip ten wchłaniał w siebie chór głosów zmięszanych, młodych, trochę ochrypłych, przelewający się o ściany gabinetu, jak łoskot rozklekotanych cymbałów. Z góry, o dwóch ramionach kandelabr gazowy syczał cicho, ironicznie, bezustannie, a na stole, pomiędzy bandą butelek, dogorywały dwie świece, jak dwie gromnice nad ranem przy zapomnianym trupie.
Szatkiewicz oparł się teraz na poręczy krzesła i bezmyślnie wpatrzył się w duże, czarne, potworne lustro, które — jak ptak bajeczny i żałobny i nieruchomy — wisiało na ścianie ponad konsolką, na której leżała sterta kapeluszy.
Po za nim ktoś grał na rozstrojonem pianinie, coś Szumana — zdaje się „Warum“, niecierpliwe i rozpaczliwe — wyjące z tęsknotą w tej atmosferze knajpianej, przesyconej dymem i szelestem plotek, rozbierających fizycznie i moralnie znane i nieznane kobiety.
Szatkiewicz śledził ciągle kontury ram lustra, które go ciągnęło ku sobie, straszyło i interesowało zarazem. Szczególniej po obu bokach odstawały dwie kiście czarnego i żółtego drzewa — istne skrzydła szatanów, zabierających się do odlotu. Od chwili wejścia do owego gabinetu razem z tą gromadą już na wpół pijanych ludzi wlepiał bezustannie wzrok swój w to lustro. Teraz — nad ranem, gdy gasły świece, znał je dokładnie — rysunek linij, potworną całość zamęczonego i rozpiętego na ścianie ptaka i obraz ten wpijał się dokładnie w jego mózg chory i zdręczony. Zamknął powieki i widział jeszcze najdokładniej lustro...
Wyciągnął rękę i bezwiednie — złamaną wykałaczką kreślił po obrusie skrzydła szatana. Równocześnie ciągle, bezustannie po umyśle jego przesuwała się jedna i ta sama myśl.
— Skąd wezmę na jutro czterdzieści pięć reńskich!
Lecz Witwicki, wygłosiwszy zdanie o braku „kultury“ u przeciętnych Krakowian, przysunął do siebie koszyk z pozostałemi bułkami i rozpoczął w każdej bułce świdrować niewielkie dziury. Następnie wyjmował ośrodek i wypełniał to wydrążenie pieprzem, opiłkami od cygar, wykałaczkami, musztardą, kaparami i wszystkiem, co mu pod rękę podpadło. Pracował sumiennie, wysuwając przytem swój spiczasty nakształt żądła język. Siedzący obok niego młodzieńcy zainteresowali się niepomiernie tą kulturalną pracą i dawali Witwickiemu wskazówki, które on zbywał uśmiechem, pełnym pogardy i wyższości. Zalepiał bowiem otworki „faszerowanych“ w ten sposób bułek i układał je napowrót w koszyku, rad ze siebie i ze świata.
Szatkiewicz uczuł się na chwilę zgnębionym. Chciał w jakiś sposób pobić wyższość Witwickiego. Machinalnie sięgnął ręką do kieszeni i napotkał w niej rogową, kobiecą — do włosów szpilkę. Wyjął ją i rzucił na stół. Zaczerniła się nagle ta biedna nędzna szpileczka, imitująca źle szyldkret wśród rozlanych likierów i rozsypanej soli. — Witwicki wyciągnął po nią chciwie rękę i czemprędzej wsunął ją w bułkę. Przed oczyma Szatkiewicza mignęła postać szczupłej, śniadej chórzystki, którą w chwilach dobrego humoru nazywał „nietoperzem“. Ona to wczoraj zgubiła tę szpilkę, gdy się z nim żegnała pod drzwiami teatru. Dojrzał ją w świetle latarni, schylił się i podniósł. Dziewczyna zniknęła w sieni, szpilkę jej miał oddać dziś, odprowadzając ją z teatru — ale po nią nie poszedł. Pił noc całą, a potem troska o czterdzieści pięć guldenów trapiła go jak zmora. Nie zwracał nawet uwagi na to, co dokoła niego mówiono. Widział przed sobą czarną marę gospodyni hotelu, której był winien za mieszkanie i która codziennie nachodziła go, lub przysyła kelnerów...
„Warum“ Schumana rozpłynęło się w nerwowym akordzie i teraz grzmiał, huczał, brzęczał fortepian trywialnym motywem. I cały chór zaśpiewał:
— Ja beim Souper —
Erlebt man tolle Sachen...
Drzwi otworzyły się i w nich ukazała się głowa samego restauratora, głowa chińczyka z grzywką i bez warkocza. Uśmiech dziwaczny, jakby wywołany pociągnięciem sznureczka, ozdobił jego usta.
— Panowie się bawią!... wymówił cukrowym głosem.
— Ja beim Souper —
Im chambre separée —
Odpowiedział mu chór.
— Kawci panowie życzą sobie?
— Daj pan całe wiadro! — odparł Witwicki — mamy jeszcze czterdzieści siedm guldenów do stracenia!
Głowa chińczyka znikła — a Szatkiewicz począł wpatrywać się, milcząc, w swego amfitrjona. Był to brodaty, czworograniasty „nastrojowiec“, z dużą ciemną brodą i rozmarzonemi oczami. Pracował w tym samym co i Szatkiewicz dzienniku, tylko zajmował stanowisko wyższe, miał w redakcji całe — nie pęknięte biurko, dywanik pod nogami i pewne zachowanie u samego pana redaktora.
Nazywał się Binder, w redakcyi był już od dawna, od lat kilku i był tem — co się nazywa „filarem“, to jest pół prawej ręki samego redaktora. Dekadentem był skrytym i przyznawał się do tego jedynie w knajpach i po wypiciu znacznej ilości piwa. Dekadentyzm nie jest popłatny jeszcze na krakowskim bruku, a Binder lubił mieć porządne palto i świeże rękawiczki. Blade twarze, syntetyczne rysunki, nastrojowe poezje, ciągnęły go jednak. Wszystkie „izmy“ zbijał w czambuł i nazywał „dekadentyzmem“ i był cichym takim „istą“, nie w dziełach, ani w życiu — ale w pragnieniach. Służył w tak zwanej „trzeźwej“ i „zdrowej“ redakcji, więc „izmy“ chował do kieszeni i pokrywał płócienną, uczciwą chustką małomiasteczkowego, przeciętnego, dziennikarskiego filisterstwa. We dnie bywał „nieprzebłagany“, nocami zaś grywał zawzięcie w karty z współpracownikami wrogich pism, lub deklamował u Hawełki przy bombie piwa — wiersze Tetmajera.
Na niego to Szatkiewicz patrzył w tej chwili z dziwną nienawiścią. Pił wszakże noc całą za jego pieniądze. Przenieśli się wprost z kawiarni, gdzie przyszli po premierze teatralnej z zamiarem wykończenia krytyki, napisanej już przed przedstawieniem. Karty pochłonęły ich uwagę, późno już w noc przypomniano sobie o niewysłanym skrypcie. Lecz załatwiono się prędko. Na marmurowym blacie tak zwanej „antysemickiej kuźni“ — maltretowano zepsutą i pryskającą stalówką dyrekcję autora sztuki i biorących udział w przedstawieniu artystów. Istniał bowiem rozkaz wydany — rozkaz nieprzekraczalny podobnego systemu „gnębienia“ teatru od początku sezonu i współpracownicy Kurjera Narodowego trzymali się tego rozkazu z uporem ludzi tonących, którym los nadarzył w falach rzecznych znaleźć brzytwę.
„Urządziwszy“ więc w ten sposób premierę, oddali się z zamiłowaniem namiętnem kartom i rezultatem tej kilkugodzinnej, mozolnej pracy była teraz Souper in chambre separée — z szampanem, pianinem, cuchnącemi kuropatwami, syczącym gazem i wyciem od czasu do czasu piosenek, posłyszanych w rozkosznych salach Odeonu lub Friedmanna.
Szatkiewicz zapadał w rodzaj odrętwienia. Słyszał dokoła siebie szum, gwar, widział potworne lustro i z boku, gdy się odwrócił, dostrzegał bronzowe popiersie jednego z wielkich malarzy, na którego głowie wisiały na bakier włożone dwa kapelusze. Myślał, że uczta owa mogłaby się już skończyć, a on, Szatkiewicz, poszedłby do domu i po drodze pomyślałby spokojnie nad tem, skąd wziąć na jutro owe czterdzieści pięć guldenów. Powiódł wzrokiem po stole — dużo butelek wypróżnionych czerniało dokoła. To były wszystko — pieniądze... wydane po głupiemu przez Bindera pieniądze, których on, Szatkiewicz, nie miał, a bez których obejść się nie mógł.
Słyszy, iż dokoła niego zaczyna się jakaś utarczka „przekonań“. Zwykła utarczka ludzi pijących dużo w zbyt ciasnej przestrzeni. Lecz tym „młodzieńcom“ z przeciwnych obozów w gruncie rzeczy jest wszystko jedno. Sprzeczają się dla formy — mówią — darujcie! jednak my stojąc na stanowisku... a w gruncie rzeczy myślą, że kawa jest zimna, że należy coś zrobić z resztą nocy, wydać jeszcze to, co pozostało z wygranych pieniędzy w kieszeni Bindera.
Szatkiewicz zaczyna nienawidzieć ich wszystkich. Po co wypili tyle i zmarnowali tyle pieniędzy? — Jest pijany, ale bez utraty przytomności. Tylko upór wzrasta w nim do potęgi, upór i uraza. Po co tyle zmarnowano likierów?
Wzrok jego znów pada na Witwickiego. Ten siedzi prosto, bynajmniej nie pijany, fatalnie blady i tylko po czole spływają mu powoli krople potu. Przestał „faszerować“ bułki i melancholijnie przypatruje się szybom, poza któremi świt ma wstać niezadługo. Wreszcie wyciąga palec i mówi powoli:
— Tamtędy przyjdzie słońce!
Lecz nikt go nie słucha, bo wszyscy już wstają i zabierają się do odejścia. Szukają kapeluszy i lasek z łoskotem ludzi, którzy dopiero w tej chwili mogą zrozumieć, jak dalece stracili przytomność i równowagę.
Szatkiewicz nie wstaje.
Wyciągnął nogi przed siebie, daleko pod stołem — ręce wpakował w kieszenie i wzrok utopił w twarzy Witwickiego.
Kto wie? Może on... pożyczy.
Kto wie? Witwicki ma rodzinę, dającą mu niezłe utrzymanie — a potem on, Szatkiewicz, ile razy dopomagał mu w chwilach ciężkich — przed pierwszym, lub po przegraniu w karty.
Tak — poprosi go o pożyczkę, gdy wyjdą na ulicę.
Binderowi nie powie ani słowa. Binder imponuje mu swoim spokojem i szczęściem do kart i redaktora. Czuje, iż nienawidził go zawsze, a teraz więcej niż kiedykolwiek. Ileż razy Binder z zimnych, szyderczym uśmiechem poprawiał mu w „kronice“, w „echach“ lub recenzjach błędy stylowe i wskazywał zaniedbaną składnię. A teraz — z jaką zuchwałą miną wdziewa na siebie palto, które mu kelner przyniósł do gabinetu, tak, jakby taki Binder nie mógł się ubrać w przedpokoju, jak wszyscy.
Przytem przy kolacyi Binder coś napomykał o założeniu konserwatywnego dziennika: ma się rozumieć antysemickiego — bo inaczej w Krakowie „niema interesu“. I wszyscy mu się od tej chwili kłaniać zaczęli nisko i śmiać, gdy powiedział coś, co miało być dowcipnem...
Tylko on jeden, Szatkiewicz i drugi Witwicki zachowywali się zimno i obojętnie. Węzeł sympatji był więc pomiędzy nim i tym bladym dekadentem.
Niema więc wątpliwości, Witwicki pożyczy mu pieniędzy.
Żeby tylko miał — lecz... i ta wątpliwość ustaje. Oto blady publicysta rzuca drzemiącemu nad starą gazetą jegomości, mającemu pieczę nad paltami i kapeluszami, aż dwa srebrne guldeny.
W Szatkiewicza wstępuje otucha.
Odziewa się sam i choć mu w głowie szumi, schodzi po schodach zasłanych dywanikiem. Przed nim, na ścianie, rozpościera się pompatycznie afisz, zapowiadający „Wieczorek humorystyczny“, afisz pomarańczowy — błyszczący zdala na białej ścianie jak okno szeroko otwarte, okno, po za którem widać łunę pożaru.
Szatkiewicz schodzi z tem wrażeniem na dół i wydostawszy się z całą bandą na ulicę, ma ciągle przed oczyma płomienny szmat, rozpływający się w oślepiającą i daleko niknącą biel.
Lecz ciemnica, panująca na ulicy, gasi płomień widziadła. — Młodzi ludzie stoją niezdecydowani i śmieją się, sami nie wiedzą z czego. On jeden zacisnął wargi i skuliwszy pięście w kieszeniach jesiennego palta, czuje jakiś bezbrzeżny smutek, wsuwający się do jego duszy.
Lecz przed nim żółtawa czerń w nocy jesiennej pogrążonego placu. Na środku, jak zwierz olbrzymi z cofniętym w tył kadłubem, majaczy teatr. Jakaś jedna latarnia migoce, przyczepiona mu do boku, jakby dogorywająca gwiazda. I jest w tym potworze coś z melancholji wielkich szpitali warjatów uśpionych w nocnej ciszy. Za temi murami słychać jeszcze tragiczne jęki i rozpaczliwe wycia. Nagle — nastąpiła noc i mrokiem narkozy uśpiła na chwilę rozpacze, łkania, gwałtowne pragnienia...
Czuć w tem więzienie ducha — niejako ludzkości całej, okłamującej się płatnem widowiskiem wielkich bólów lub genialnych zbrodni, że i ona przechodzi bolesną udrękę. Gmach tonął w cieniu i zdawał się nie odpoczywać we śnie, lecz być dręczony ciągłą — bezlitosną zmorą.
Garstkę młodych ludzi przejął dreszcz, zimno brutalnie wtargnęło pod jesienną odzież i wstrząsnęło ciałem. Alkohol przestał działać rozgrzewająco, zęby zaczęły dygotać.
Szatkiewicz z pogardą spojrzał na kulących się od zimna towarzyszy. W tajonej złości zapragnął czemkolwiek im zaimponować.
Rozpiął z ostentacją palto i wystawił mężnie pierś, okrytą zmiętą koszulą, z której pogubił spinki, na chłód jesienny.
Na to bohaterstwo jednakże nikt nie zwrócił uwagi.
Postanowił je silniej zaakcentować.
— Zimno wam? — zapytał.
Lecz nikt mu nie odpowiedział.
Zaczęto się bowiem naradzać, gdzie iść i jak noc zakończyć.
Do Bindera podsunął się współpracownik jednego z pism, będących w śmiertelnej walce z Kurjerem Narodowym.
— Kogo jutro będziecie rznęli? — zapytał.
Binder odparł:
— Was! Zarzucimy wam szantaż, brak czci, honoru i tam dalej — zresztą nie wiem co jeszcze... zobaczymy.
Tamten drugi się zmarszczył.
— Słuchajno!... zaczął.
Lecz Binder mu przerwał wyniośle.
— Tylko mój drogi, miej trochę kultury i nie zechciej waśni drukowanych wprowadzać do życia prywatnego.
Lecz „tamten“, nie uchylając kapelusza, odszedł w stronę plant milczący, z plecami zaokrąglonemi pod wyszarzałem paltem.
Binder rzucił za nim drwiąco:
— Gniewasz się?
Ten drugi się odwrócił i odparł:
— Zobaczę jutro!
Binder wzruszył ramionami i kapelusz na bakier przekrzywił.
— Matołek! — mruknął przez zęby.
Lecz już cała grupa powoli zaczęła posuwać się ku Rynkowi. Przewlókłszy się przez Szpitalną, ulicę pustą i czarną, wydostała się na Rynek i bezwiednie, jakby mocą nałogu kierowana, szła w kierunku sklepu Hawełki.
Kłęby mgły włóczyły się po wilgotnych kamieniach. Wiatr wypadał z przecznic i przeciągał wzdłuż kamienic chromatyczną gamą. Jakaś groza panowała dokoła. W oddali migotały dwa słabe światełka. Zabłąkana doróżka stała pod Sukiennicami.
Szatkiewicz starał się pozostać w tyle sam na sam z Witwickim. Udało mu się to, gdyż blady młodzieniec, czujący instynktowny wstręt do Bindera, mimowoli odłączał się od całej gromady. Oparł się nawet na ramieniu Szatkiewicza i melancholiczie pukając laską po zamkniętych drzwiach sklepowych, wlókł swą nudę życiową i swoje lat dwadzieścia. Szatkiewicz szukał w swym umyśle punktu, z którego mógłby zacząć rozmowę z prośbą o pożyczkę. Przez całą ulicę Szpitalną myślał, jakby zręcznie ubrać brutalność treści swych słów.
Miał bowiem w sobie wielką delikatność uczuć wrodzoną, którą nic, nawet praca w Kurjerze wykorzenić nie zdołała.
Lecz gdy wyszli na Rynek, Witwicki wysunął rękę z pod ramienia Szatkiewicza.
— Senny jestem — wyrzekł — pójdę lepiej spać!
Szatkiewicza ogarnęła rozpacz.
— Odprowadź mnie jeszcze do tej drugiej latarni! — prosił, myśląc, że przy pierwszej latarni zdoła się wreszcie zdobyć na wykrztuszenie swej prośby.
Lecz Witwicki zatrzymał się i powtarzał z uporem rozkapryszonego dziecka:
— Pójdę spać!
I nagle krzyknął przeciągle jak puhacz, a głos jego wpadł w wicher i mgłę nocną i rozbił się o szyby zamkniętych, czarnych okien.
Szatkiewicz porwał go za rękę.
— Czego wyjesz? — zapytał.
Witwicki uśmiechnął się gorżko.
— Kultura mnie rozsadza! — wymówił, uderzając się w piersi.
Nagle umilkł i zaczął wpatrywać się w twarz Szatkiewicza, mrugać oczami i przestępować z nogi na nogę.
Te same ruchy i ten sam wyraz twarzy miał w tej chwili Szatkiewicz.
I równocześnie obaj zaczęli:
— Niemógłbyś mi poży...
Urwali obaj — chwilkę zmięszani — poczem Witwicki pierwszy parsknął śmiechem.
— A to kolosalne... idę spać! — wyrzekł — i wykręciwszy się na pięcie, zginął w ciemni Florjańskiej ulicy.
Szatkiewicz pozostał sam.
Stał długą chwilę na środku trotuaru i, przejęty nagłą złością, zapiął szczelnie palto.
Z nienawiścią patrzył na oddalającą się garstkę towarzyszy z Binderem na czele.
Nikt nie zauważył, iż go między nimi nie było, nikt się nie zatroszczył ani o jego osobę, ani o to, co się dzieje w jego duszy. Po co więc z nimi spędził tyle godzin i dał im jakąś część swego istnienia?
Uczuł się sam, bardzo biedny, bardzo mały i bardzo opuszczony. Przypomniał sobie, że prawdopodobnie będzie musiał niedługo kupić sobie nowe buty i ta myśl rozrzewniła go.
On sam, w dwudziestym drugim roku, musi myśleć o sobie i kupować sobie odzienie. Alkohol rozmarzał go coraz bardziej. Czuł potrzebę wywnętrzenia się, opowiedzenia swych zmartwień. Już w szkołach dokuczali mu i niechcieli zrozumieć, że mu się zawsze w klasie spać chciało... Potem zaczął chodzić na uniwersytet, lecz mu się znudziło... Stanowczo nie wiodło mu się w życiu i nigdy mu się już chyba nie powiedzie.
Na wieży Marjackiej wybiła trzecia.
Szatkiewicz zląkł się, drgnął nerwowo i rzucił się w wąską szyję pierwszej lepszej przecznicy.
Bał się usłyszeć hejnału, który miał przywilej drażnić mu szczególniej nerwy. Lecz nie mógł uciec dość szybko od tych przejmujących dźwięków.
Wypełniły nad nim przestrzeń z taką siłą, iż zdawało się, że pokryły na chwilę całe miasto gęstą chmurą tonów.
Szatkiewicz zatknął uszy i biec przed siebie zaczął. Już hejnał umilkł dawno, a on biegł jeszcze rozdrażniony, prawie nieprzytomny. Nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Ulice były puste. Nie spotkał na nich nikogo.
Nagle zatrzymał się.
Stał przed domem, w którym mieściła się redakcya Kurjera Narodowego.
W oknach było już zupełnie ciemno, tylko w pokoju, przeznaczonym na administrację, paliło się małe światełko.
I podobne było to światło do oka czuwającej żmiji, snującej w ciemni i ciszy plan śmiertelnego ukłócia, mogącej przynieść dużo tłuszczu ofiary.
Światełko było złe, podstępne, fałszywe i zdradzieckie. Knuło, omotywało, kąsało. Tymczasem miasto spało spokojnie, zmęczone i wyczerpane.
— Żmija — czuwała.