Antysemitnik/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antysemitnik |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Udziałowa we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Szatkiewicz obudził się z głową ciężką, z ustami pełnemi niesmaku. Zaspanym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Zimno było w tej izdebce hotelowej, do której dzień wpadał skąpo przez niewielkie okno, wychodzące na cuchnący dziedziniec.
Meble były koszlawe, brzydkie — jedynie łóżko czyste, empire, mahoń z bronzami, dziwacznie odbijało od ścian nędznych, od całego otoczenia. Był to wspaniały mebel, olbrzymi, majestatyczny, zajmujący pół pokoju. Bronzowe ozdoby, trochę przyćmione, imponowały na ciemnem tle drzewa. Wewnątrz łóżka trochę nieświeżej pościeli, kołdra amarantowa, obszyta zmiętem prześcieradłem — a pod nią drobne i chude ciało Szatkiewicza...
Głowa młodego dziennikarza tonęła w zgniecionych poduszkach. Czerniły się tylko zdaleka jego oczy, ładne — duże oczy, rozmarzone i senne.
Machinalnie sięgnął po papierosy i zapałki, lecz pozostał długą chwilę nieruchomy, z niezapalonym papierosem w ustach. Czuł, iż powinien wstać, odziać się i pójść do redakcyi, lecz czuł, że brak mu sił i chęci.
W stanie, w którym przebywał, nazywał się stan podobny „chorobą woli“ — lekarz mienił to być następstwem zaniedbanej neurastenii. Szatkiewicz zaś nie nadawał nawet w myśli żadnej nazwy swemu chorobliwemu lenistwu.
Mówił poprostu, wyciągając przed siebie ręce:
— Tak mi się nic nie chce!
Wpatrzył się w okno, z którego zwieszały się świeżo uprane, tanie i trochę sine firanki. Ten szczegół rozdrażnił go. Po co było prać te firanki? Przywykł już do ich brudnej, szarawej barwy. Komu się chciało podczas jego nieobecności zdejmować firanki z haków, prać i zakładać na nowo?
Do czego? Na co?
Powoli zaczął go znów dręczyć brak pieniędzy. Wiedział, iż powinien był dostarczyć na dziś Kurjerowi Narodowemu senzacyjnej wzmianki o jakiejś nikczemności żydowskiej, coś o lichwie, o jej strasznych skutkach — słowem coś zupełnie „nowego“ i „pikantnego“, na ten temat znany i zużyty przez wszystkie organa, utrzymujące się podjudzaniem i rozdmuchiwaniem plemiennej nienawiści.
Lecz antysemityzm Szatkiewicza był tylko na „tyle centów od wiersza“ — a młody dziennikarz wybrał już dużą zaliczkę. Werwy zatem nie było skąd czerpać. Zapał nie miał skrzydeł. Podciął je rachunek, który mu wykazano w administracji, rachunek fatalny, którego w lekkomyślności swej nawet nie przewidywał. Nie mogło nawet być mowy o nowej zaliczce. Pensja miesięczna była niemal dwukrotnie przebrana. Owe pięćdziesiąt guldenów, za które miesięcznie zobowiązywał się wylać pewną dozę nienawiści przeciw żydom, socjalistom i osobom mającym nieszczęście niepodobać się redakcyi — pochłonęło dawne życie, kawiarnie, odzienie, mieszkanie, Odeon, Friedmann i inne w tym rodzaju potrzeby i rozkosze tego nędznego istnienia. Długów Szatkiewicz nie miał wiele dla tej prostej przyczyny, iż nikt nie byłby mu pożyczył ani kredytował, ze względu na niepewność odbioru. Położenie stawało się rozpaczliwe, tem bardziej, iż należało kryć się z niem tak w redakcyi, jak i wśród znajomych, aby nie stracić pewnego rodzaju uroku, jaki zawsze otacza człowieka „przy pieniądzach“, o co Szatkiewicz dbał bardzo — czując instynktownie, iż to stawia człowieka w korzystnem oświetleniu i dodaje mu powagi w oczach jego chlebodawców.
Tymczasem jednak leżeć w łóżku dłużej, niż do dwunastej, nie było można, pod groźbą utraty miejsca w redakcyi. Zwlókł się więc Szatkiewicz: w grobowem milczeniu zaczął się odziewać. Przez firanki zamajaczyło coś i zawirowało na szybach. Jakby olbrzymi gołąb ze skrzydeł pióra otrząsał. I wtedy dopiero Szatkiewicz dostrzegł, iż w pokoju panuje dziwnie białe, przeźroczyste światło.
Szybko zbliżył się do okna i podniósł firankę.
Dach frontowej kamienicy, który Szatkiewicz miał przed oczami, pokryty był grubą, czystą warstwą śniegu.
Szatkiewicz oczy przymknął i pozostał tak chwilkę, trzymając w ręku zwieszone ku ziemi szelki. Na jego chorą i przeczuloną naturę śnieg działał tak, jak na każdego nerwowca. W tej chwili ciągnęło go gdzieś daleko — w góry, czy w stepy — nie wiedział, tylko tam, gdzie było dużo śniegu, zasianego brylantami iskier i gdzie dzwoniły w oddali sunące a niewidzialne sanki...
Stuk do drzwi przerwał to śniegowe rozmarzenie.
Przez wpół otwarte drzwi kelner wsunął głowę.
Szatkiewicz wstrząsnął się cały. Codzień rano pojawia się ta jasno‑kasztanowata głowa, o płaskiej, nic nieznaczącej masce twarzy i Szatkiewicz słyszy głos:
— Czy mam podać rachunek?
Lecz dziś dzieje się przeciwnie.
Kelner nie mówi nic o rachunku, tylko rzuca następujące słowa:
— Jakaś panna jest przed bramą i chce się z jaśnie panem widzieć!
Jaśnie pan kiwa głową:
— Powiedz, że zaraz zejdę!
— Dobrze jaśnie panie!
Kelner znika. Szatkiewicz zaczyna się odziewać ale bez pospiechu. Wie dobrze, kto czeka na niego przed bramą. Będzie musiał kłamać, dlaczego nie przyszedł po nią do teatru.
Ta kobieta nie może zrozumieć, że jemu się nic nie chce — nawet jej samej, jej ładnych oczów, jej pociągającego uśmiechu...
Mimo to — zaledwie umyty i prawie nieuczesany, schodzi na dół po brudnych schodach, zasłanych dywanami.
W bramie kłóci się czeski portjer z jakąś służącą i wymyśla jej za to, że przeszła „paradnemi“ schodami:
— To dla jaśnie państwa — krzyczy — a dla zwirząt i służby tamta schoda od zadu!
Nie wita ukłonem Szatkiewicza — spogląda tylko na niego z pod groźnie namarszczonych brwi. Szatkiewicz nadrabia fantazją i przechodzi przez bramę, wywijając laseczką.
Wreszcie, przed wystawą fotografij, tuż na rogu hotelu, dostrzega czekającą na niego kobietę.
Wtenczas przyspiesza kroku.
Instynkt wrodzony każe mu być delikatnym nawet względem takiej „niej“.
Ona — widzi go zdaleka, lecz nie podchodzi, czeka, jakby trochę zmięszana i zalękniona. Gdy Szatkiewicz jest już tuż przy niej, podnosi na niego swoje wielkie, piwne, zmęczone oczy i pyta:
— Nie gniewasz się pan na mnie?
— Za co?
— Za to, że posłałam po pana na górę!
— Nie — ale mogłaś zajść sama. Byłabyś się zagrzała, napiła herbaty... Kazałbym przynieść ciastek... Może pójdziesz, co?
Wie z góry, że mu odmówi i nie pójdzie za nic do jego mieszkania, lecz, nie czekając na jej odpowiedź, zaczyna iść pospiesznie w stronę Rynku, zmuszając i ją w ten sposób oddalić się od hotelu. Ona idzie obok niego, albo raczej za nim, starając się nie zabłocić bucików w topniejącym wzdłuż trotuarów śniegu. Niewiele dostrzedz można jej twarzy pomiędzy rondem ciemno‑granatowego kapelusza, silnie nasuniętego na oczy, a brzegiem wysoko podniesionego kołnierza czarnego żakietu, okładanego imitacją karakułów. Rysy jednak są dość regularne, nosek trochę zadarty, cera matowa, kredowo biała, usta małe, trochę wycięte w podkowę i silnie pociągnięte karminową pomadką. Jest wysoka, dość chuda, tylko biodra ma silnie rozwinięte i idąc kołysze niemi z pewnym leniwym wdziękiem.
Szatkiewicz jest od niej niższy wzrostem, i w ogóle niknie i drobnieje, pomimo, że wyszedłszy na ulicę, przypomina sobie, iż jest współpracownikiem Kurjera i powinien mieć „tęgą“ minę. Wydyma więc piersi, podnosi ramiona i idzie z miną pogromcy dzikich zwierząt.
Wychodzą, milcząc, na Rynek, biały w tej chwili od śniegu. Po murach kościoła P. Maryi tulą się zziębnięte gołębie.
— Biedne ptaki! — mówi młoda kobieta, wskazując palcem w stronę kościoła.
Szatkiewicz wzrusza ramionami:
— Prosiłem cię tyle razy, ażebyś, idąc ze mną, nie ukazywała palcem przedmiotów...
Kobieta rumieni się gwałtownie.
— To może dobre na scenie, ale nie na ulicy! — ciągnie dalej Szatkiewicz.
Chwila milczenia: idą znów dalej, mijając sklepy. Wreszcie ona odzywa się nieśmiało:
— Pan dziś w złym humorze?
— Tak!
— Panu się co nie udało?
— Nie!
— A dla czego pan wczoraj pod teatr nie przyszedł?... ja na pana czekałam!
Szatkiewicz ma ochotę krzyknąć na całe gardło przeraźliwym głosem, że mu się nie chciało, że wolał pójść do knajpy, pić i ogłupiać się w towarzystwie Bindera i Witwickiego, lecz prawie bezwłasnowolnie odpowiada:
— Pracowaliśmy długo w nocy, w redakcji, pisaliśmy... mamy teraz bardzo ważną i pilną robotę.
Wchodzą teraz pod arkady Sukiennic. Czarna przepaść, obsadzona kramami, majaczeje przed niemi we wnętrzu budynku. Zimno, wilgoć, oszukaństwo codziennej nędzy zda się czyhać w ciemnicy. Zdaleka słychać nawoływania żydówek, zachęcających do kupna przechodzące chłopki. Na samym brzegu jasna trzcina ustawionych w pierwszym kramie koszów, zadziwia swą niepokalaną świeżością wśród ciemnej szarości bezbarwnej reszty otoczenia.
Śnieg przestał sypać i poza oknami podarkadowych magazynów towary są eleganckie i barwne. Kwiaty całemi pękami wyrastają z zieleni. Gdzieniegdzie za szybą widać ametystowy fiolet aksamitnego kapelusza, lub całą kaskadę blado-zielonej krepy.
Szatkiewicz zwolnił kroku dla dwóch przyczyn. Po pierwsze chciał opóźnić chwilę swego przyjścia do redakcji — po wtóre, gdy miał tę kobietę koło siebie, było mu zawsze spokojniej i raźniej na świecie. Odpoczywał przy niej i chwile tego odpoczynku pragnął teraz przedłużyć.
Ona szła jakby zamyślona i daleka w tej chwili od niego i od tego, co ją otaczało. Nagle spytała go, utkwiwszy oczy w kamienie:
— Ja... chciałabym się pana o coś zapytać!
— Pytaj!
— Pan to musi chyba najlepiej wiedzieć... Czy to prawda, że jutro będą bić żydów?
Szatkiewicz wzruszył ramionami.
— Niewiem, skąd ci to przyszło?
— Tak... mówili...
— Może — a zresztą co tobie do żydów?
— Nic... tak sobie.
Wyszli z pod arkad i kierowali się w stronę ulicy Szewskiej.
— A potem — zaczął znów Szatkiewicz — skąd ci się wzięło to, że ja powinienem wiedzieć o tem, kiedy żydów bić będą?
Kobieta milczała krótką chwilę, lecz wreszcie odparła, opuszczając nisko na piersi głowę.
— Bo pan pisze w takiem piśmie, gdzie ciągle na żydów wymyślają.
Szatkiewicz ramionami wzruszył.
— No to i co z tego?
— Nic... ja tak myślałam...
Śnieg znów sypać zaczął. Ona otworzyła nad głową zniszczony półjedwabny parasol, lecz widocznem było, iż mimo chęci nie śmiała się przybliżyć i ochronić nim od śniegu Szatkiewicza.
Weszli już w Szewską ulicę. Minęli rogowy magazyn, w oknie którego porozkładały się barwne motyle — ogromne japońskie parasolki.
Na drugim rogu, za wielką lustrzaną szybą, unieruchomione w dziewiczej pozie posągi Marji, bielały z daleka, jak całe serje widziadeł nagle skamieniałych wpośród adoracji przechodzących tłumów.
Szatkiewicz nagle zapragnął ciszy, spokoju, ciepła jakiegoś zamieszkałego kąta. Śnieg zasypywał mu oczy, wpadał mu za kołnierz, mroził go swą wilgocią. Od strony idącej obok niego kobiety płynął jakiś prąd, którego zrozumieć nie mógł, ale który czuł wyraźnie, pomimo zimna i wstrząsających nim dreszczów.
Wiedział, że wejdzie za chwilę do redakcji, rozgrzeje się, zobaczy ludzi — i później pozostanie sam na długie popołudnie, sam ze swoją troską, bez żywej przychylnej duszy, bez dobrego słowa.
I rozpaczliwie prawie zwrócił się do chórzystki:
— Ja przyjdę do ciebie dziś po obiedzie!
Po twarzy jej przemknął cień niepokoju.
— Niech pan nie przychodzi... ja nie mieszkam sama — ja pana nie mogę przyjąć...
On usta wzdął ironicznie.
— A! rozumiem... pani nie jesteś sama... przepraszam!...
Udawał, że chce odejść i uchylał z przesadzonym szacunkiem kapelusza. Lecz ona pochwyciła go za rękaw od palta, nagle cała różowa od gniewu i wstydu.
— Co pan sobie pomyślał? — spytała z niezwykłą u niej gwałtownością.
— Nic...
— Nic! Ja muszę, ja chcę wiedzieć całą prawdę... Pan pewnie myśli, że ktoś ze mną mieszka, ktoś, co ma do mnie prawa...
A widząc, że Szatkiewicz nie odpowiada, dodała prawie ze łzami:
— Niech pan powie, czy pan tak brzydko o mnie myśli?
— Może...
— To pan źle myśli, bo tak wcale nie jest... Ja mieszkam wprawdzie nie sama... ale z rodziną...
Szatkiewicz ironicznie zmrużył oko.
— Gdyby tak było, dlaczegobyś mnie przyjąć nie chciała...
— Bo...
Zacięła usta w uporze niewytłómaczonym, wargi jej drżały, ręce kurczyły się koło rączki parasola i w fałdach sukni.
On udawał znów, że odchodzi.
— Żegnam panią!...
Kobieta szybko podniosła na niego wielkie, smutne źrenice.
— To ja pana już nie zobaczę?
— A no — sama pani tego nie chcesz...
Chwilę milczała jeszcze, jakby walcząc ze sobą, wreszcie wyrzekła:
— To niech pan przyjdzie dziś o trzeciej, Grodzka ulica — 72-gi numer — na drugiem, w oficynie...
I odeszła — niepodając mu ręki, jakby uraza za to wymuszenie na niej przyjęcia go w jej mieszkaniu była silniejszą nad uczucie, jakie miała dla niego.
Śnieg padał coraz gęstszemi płatami i znów zaczynał zaścielać trotuary.
Przemokły, zziębnięty, jak wróbel wypędzony z gniazda, otworzył Szatkiewicz drzwi, prowadzące do redakcji.
Wchodząc na próg, odczuł, iż wydarzyła się tak zwana w redakcji „katastrofa“.
Wszyscy bowiem współpracownicy siedzieli grzecznie przy swych biurkach i mieli nosy pogrążone w manuskrypta. Ciemno było w lokalu redakcyjnym, który mieścił się na jednej z wąskich uliczek Krakowa, oczekując chwili, w której Kurjer Narodowy rozłoży się z pychą i pompą w jakiem pryncypalnem miejscu i stamtąd pluć będzie na wszystkich tych zwłaszcza, którzy bronić się nie mogą, lub stoją na zawadzie do zdobycia większej ilości prenumeratorów.
Trzy pokoje, o ciemnych, smutnych tapetach, okna nie osłonięte firankami, masa papierów porozrzucanych na podłodze, szereg lamp, przygotowanych do wieczornej pracy, dym tytoniowy i woń świeżo rozlanej nafty — znajomą harmonią powitały i objęły Szatkiewicza.
Biurko Bindera, większe i porządniejsze, królowało w drugim pokoju, pomiędzy kilkoma nędznemi biurkami, założonemi ćwiartkami papierów i gazetami. Na biurku Bindera stała lampa, pokryta czerwonym, papierowym abażurem. I ta nuta jaskrawa, prawie wesoła, dziwiła w atmosferze filisterskiej, a raczej rzemieślniczej pracy, która panowała dokoła.
Szatkiewicz objął to wszystko jednem spojrzeniem, gdy zdejmował palto w przedpokoju ciągnącym się długim kurytarzem wzdłuż wszystkich pokoi.
Drzwi od administracji, mieszczącej się w trzecim pokoju, były także na roścież otwarte.
Dwóch parobków kleiło bandy — przy długim stole stało kilku ludzi, rozmawiając żywo. Wyróżniała się między nimi długa i niepomiernie cienka sylwetka administratora. Mówił coś, gestykulując po teatralnemu. Szatkiewicz, na którego nerwy gesty te działały w niepojęty sposób, pragnąc uniknąć jego widoku, wszedł do redakcyjnych pokoi.
Binder stał koło swego biurka i dopalał papierosa. Przed nim, na krzesełku, siedziała kobieta, owinięta w bardzo kosztowną rotundę. Włosy miała jasne jak len, i zczesane wysoko nad karkiem. Ciemno‑zielony, aksamitny beret przystrojony był dużą, cieniowatą egretą. Siedziała jak tancerka, wyciągnąwszy nogi, obute w świeże buciki. Rotundę, podbitą białą angorą, a przybraną bobrowym wysokim kołnierzem, rozrzuciła dokoła siebie z pychą parweniuszki. Prawą rękę, na której dzwonił klasyczny, złoty łańcuch, ozdobiony brelokami, położyła na brzegu biurka.
Zdaleka robiła wrażenie elegancji i taniego szyku.
Binder pochylił się ku niej i kończył zaczętą rozmowę. Wyciągnął jednak rękę do przechodzącego Szatkiewicza, który skłonił się przed jasnowłosą damą.
— Więc nie chcą pani angażować! — kończył w formie pytania Binder.
— Nie — powiedzieli, że za nic w świecie.
— Zobaczymy, kto kogo zwycięży!
Dama zaczęła mrugać z niepokojem oczami.
— Cóż robicie?
Binder wydął pogardliwie wargi.
— Będziemy ich tak szarpać, tak ciąć bez litości — wszystko — repertuar, sztuki, aktorki, że wreszcie ulegną i przyjmą panią z otwartemi rękami.
Lecz aspirantka do sceny nie zdawała się wierzyć w skuteczność podobnego systemu.
— Proszę pana, oni mnie jeszcze więcej znienawidzą — zaczęła wreszcie — i wtedy już mnie za nic nie przyjmą.
Binder wzruszył ramionami:
— Pani jesteś jeszcze bardzo naiwna. Pani nie wiesz, że nękaniem można zrobić wszystko. My panią wzniesiemy na pierwszorzędne stanowisko.
— Kiedy już zajęte...
— My je opróżnimy. Panno Trianon, niech pani będzie spokojna — nie upłynie miesiąc, a pani będziesz pierwszą bohaterką naszej sceny.
I zwróciwszy się ku Szatkiewiczowi, zawołał:
— Panie Szatkiewicz! Proszę tu na słówko.
Szatkiewicz zbliżył się bez pośpiechu.
Nie lubił owej panny Trianon, przychodzącej często do redakcyi i pragnącej protekcjami wcisnąć się do teatru. Przytem ona traktowała go zwykle z góry i to mu sprawiało dotkliwą przykrość.
Binder jednak pociągnął go za klapę od kurtki i wsunął się razem z nim we framugę okna.
— Co dziś grają w teatrze?
— Powtarzają sobotnią premierę.
— Trzeba sprawić porządne lanie.
— Recenzja już była po przedstawieniu.
— Co to znaczy? Dziś wziąść się naprzód do dyrekcji, potem do aktorki, grającej główną rolę.
Szatkiewicz ramionami wzruszył.
— Jakże to zrobić? W poprzedniej recenzji pochwaliłeś ją pan.
— To też dziś podpiszesz ją pan i odsądzisz ją od czci i wiary. Carte blanche! Redaktor jest tego samego zdania. Po łbie — od razu... nie szczędź pan nawet ordynarnych słów. To na naszych czytelników dobrze działa.
Szatkiewicz z rezygnacją kiwnął głową.
— Dobrze.
Po chwili jednak dodał:
— Ja przecież bardzo lubię jej grę...
Binder rzucił się niecierpliwie:
— Tu nie chodzi o to, co pan lubi, albo czego pan nie lubi — tu chodzi o to, ażeby panna Trianon dostała się na jej miejsce. Zrozumiałeś pan?
— Zrozumiałem.
— A teraz siadaj pan i pisz recenzyę. Możesz nawet nie iść do teatru — po co?
I zwrócił się do aktorki, która powstała z krzesełka i gotowała się do odejścia.
— Pani odchodzi? — zapytał, podając jej rotundę, która zsunęła się z jej ramion — a wieczorem czy mogę zobaczyć panią?
I pochylając się ku niej, dodał:
— Bądź mi pani na foyer — ja tam przyjdę w drugim antrakcie, zbierzemy jeszcze jaką paczkę i pójdziemy na kolację.
Trianon roześmiała się wesoło.
— Chętnie! Ale — gdzież redaktor? Chciałabym się z nim zobaczyć.
Po twarzy Bindera przemknął cień ironji.
— Redaktor trochę cierpiący, nie wychodzi z domu!
— A tak? Szkoda — przyjdę jutro.
— Do widzenia, do wieczora.
Przemknęła pomiędzy stolikami i krzesłami dość zręcznie, wywracając po drodze trzy kosze z papierami i dwa krzesełka. Wreszcie z szelestem zniknęła w kurytarzu.
Po odejściu aktorki zupełna cisza zapanowała w redakcji. Wszyscy siedzieli cicho na swoich miejscach, tak, jakby lękali się spojrzeć sobie w oczy, aby nie parsknąć śmiechem, lub nie zdradzić się z rodzajem małpiego zadowolenia. Zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju redaktora, tajemnicze były i zagadkowe. Piszący wiedzieli, iż poza temi drzwiami niema nikogo, że redaktor pozostał w domu wskutek wieczornego „zajścia“ z kilku silnymi przedstawicielami partji przeciwnej. Niemniej przeto duch jego pokutował poza drzwiami i zmuszał gadatliwe zwykle grono do milczenia. Jeden Binder stał koło okna i, paląc papierosa, skrzypiał butami.
Na jego wąskich, kształtnych ustach, okolonych jasnym zarostem, trochę wyskubanym na szczękach, przewijał się nie tajony uśmiech ironji.
On — miał to stanowisko, że nie potrzebował się liczyć z redaktorem, ani z jego duchem pokutującym poza zamkniętemi drzwiami pokoju redakcyjnego.
Szatkiewicz zasiadł do pisania owej teatralnej „wzmianki“, ale bez żadnej pasji i zamiłowania. Miał bowiem jeszcze słabą nadzieję, że zobaczy się z redaktorem i może w rozmowie zdobędzie się na prośbę o zaliczkę. Teraz wobec katastrofy, jaka nastąpiła wczoraj, należało odłożyć tę prośbę na później; kto wie — może zaniechać jej zupełnie.
Jakkolwiek katastrofy owe powtarzały się dość często i zaczynały powoli wchodzić w stałą i perjodyczną rubrykę faktów redakcyjnych, jednakże wywoływały jeszcze pewną senzację, tembardziej, że redaktor, udając się do c. k. Prokuratorji i poszukując na tej drodze zadośćuczynienia, miał przez czas dłuższy wskutek procedury sądowej rozdrażnione nerwy i humor nieszczególny.
Zastępował go wówczas w stosunkach ze współpracownikami Binder, a Szatkiewicz nigdy i za nic w świecie nie upokorzyłby się przed tą pełną arogancji twarzą. Siedział więc teraz nachylony nad biurkiem i pisał, pisał obojętnie, zniechęcony, podparłszy leniwie głowę ręką, z oczyma wpółsennemi, z wargami obwisłemi, jak u zaspanego Hotentota...
Nagle poza plecami swemi posłyszał półgłośną rozmowę. Był to kronikarz, który przyszedł z miasta z paczką jałowych nowin i brukowych plotek. Stał przed Binderem i zdawał mu relację ochrypłym głosem. Lecz Binder wzruszał ramionami. To wszystko było na nic, bez nerwu, bez senzacji, bez skandalu, a zresztą dzienniki wieczorne taką jałowiznę wezmą dla siebie. Lecz do mówiących podszedł teraz mały, rudy jegomość, ze śpiczastą, koźlą bródką.
Szatkiewicz posłyszał jego głos syczący i dziwny.
— Wiecie, strejk skończony.
Kronikarz rzucił się jak oparzony:
— Nieprawda... kiedy?
— Przed chwilą. Strony doszły już do porozumienia. Trzeba artykuł o zgubnych skutkach strejku cofnąć. Strejkowicze uzyskali to, co pragnęli. Nasz artykuł nie będzie miał sensu.
Lecz Binder rozkazującym ruchem rękę wyciągnął:
— Daj mi pan manuskrypt, ja go przerobię!...
Rudy jegomość zaczął się śmiał drwiąco:
— Niby z fraka — czamarę. Jakże?
— To już nie pana rzecz, a moja. Z pana nigdy nie będzie porządny dziennikarz. Pan nie umiesz skorzystać z okazji i kołdrę na swoją stronę przeciągnąć. Ja panu takie cacko z tego artykułu zrobię, że będziemy mieli nowy napad i ze cztery procesy...
— He! he! Nie wierzę!
Binder zaczął się unosić:
— Dlatego, że pan sam niemasz zmysłu orjentującego się, to i drugim go chcesz odmawiać. Teraz napadniemy na agitatorów i prowodyrów strejku, że strejk był źle prowadzony i że można było przy dobrem kierownictwie uzyskać wiele! wiele dla strejkujących.
Mówiąc „wiele“ — zakreślał szerokie koło jakichś mitycznych bogactw i nadzwyczajności, które mogły spłynąć na ową walczącą czerń, a nie spływały...
Lecz rudy trwał przy swojem i teraz on ramionami wzruszał.
— Ale! — wyrzekł — prawda była. Przecież oni uzyskali to, co chcieli, więc...
— Tu nie chodzi o to, co oni uzyskali, ale o artykuł, któryby walił jak obuchem w łeb — przerwał gwałtownie Binder — chodzi o to, aby odrazu, podczas radości z wygranej walki, rzucić w mózgi proletarjatu, że dzięki temu a temu pokrzywdzono ich, bo mogli dostać więcej...
Zamilkł na chwilę — poczem dodał:
— O co właściwie idzie? O walkę przeciw Ptaszkowskiemu i zgniecenie jego popularności. Należy kota ogonem obrócić... Zrozumiano?
Szatkiewiczowi słowa Bindera wydały się marne i głupie.
Po co ja tu siedzę? — myślał — darmo przecież pracuję. Niemam ani centa w kieszeni!...
I rzucił ze złością pióro, a ćwiartkę papieru chciał podać Binderowi.
Lecz namyślił się. Nie miał ochoty nic robić, wiedział, że Binder zaraz „zada“ mu inną pracę. Wolał więc siedzieć bezczynnie z pochylonym grzbietem i wpatrywać się w błękitną bibułę, rozpostartą na biurku.
Senność go zaczynała ogarniać powoli. — Zdaleka dolatywały szepty rozpoczynających już pogawędkę współpracowników. Szczególniej rudy górował tu syczącą nutą ironji. I ciągle dolatywały, jak syk węża, słowa:
— Po cóż szedł sam?
— I gdzie? Na Florjańskiej...
— O której?
— O pierwszej... wracał do domu...
Szepty umilkły — wreszcie reporter jakiś zaszeptał z kąta pod piecem:
— A nam zawsze doradza, żebyśmy nigdy w pojedynkę nie chodzili, tylko co najmniej we dwóch...
Więcej już Szatkiewicz nie słyszał.
Raz jeszcze otworzył z wysiłkiem oczy i wpatrzył się w świeżo zapisaną karteczkę.
Przed nim — jego własną ręką nakreślone, migotały słowa paszkwilu, napisanego za przejedzone już dawno pieniądze.
Ogarnął go wielki smutek i znużenie, głowa opadła mu na kant biurka i znużony nocną hulanką, zdenerwowany, zgłodzony i zrozpaczony — zasnął.