<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Aureli Wiszar
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT III.
(Dziedziniec i ogród przed fabryką Wiszarów).


SCENA I.
Wiszar i Regina.

Regina. Ach, mój drogi, nie dziw się. Byliśmy dotąd jak dwa końce prostowanej obręczy, które ciągle dążą i wyzwolone biegną ku sobie. Jest to może pierwszy dzień naszego życia, w którym nie przyszedłeś do domu o stałej godzinie. Skoro cię nazywam mojem słońcem, powinieneś, jak słońce, być nietylko jasnym, ale i punktualnym, a nie jesteś ani punktualnym, ani jasnym. Co cię zachmurzyło?
Wiszar. Nic, upewniam cię, że nic. Poprostu myślę o kilku obstalunkach fabryki, które wymagają powikłanych obliczeń.
Regina. A ja nie wierzę... Od pewnego czasu chodzi za tobą jakiś cień smutku... Nie przypuszczam, ażeby on powtarzał ci echo wrzawy, którą przeciw nam wszczął w swej gazecie Wydmuchalski; tego gatunku płazy muszą syczyć i kąsać a nie oplotły przecie ziemi tak gęsto, ażeby na niej dla bezpiecznego stąpnięcia nie można było znaleść wolnego od nich miejsca. Wielka podłość, jak wielka cnota, jest przecie tylko rzadkim wysiłkiem, bohaterstwem natury ludzkiej... Co to jest, Aureli? Wyglądasz, jak gdybyś nie słuchał słów moich, ale tajemnej rozmowy z sobą.
Wiszar. Dobrze widzisz, rozkoszo moja: właśnie mówiłem do siebie, że żadnych strapień bać się nie powinienem, bo wszelki ich ciężar zawsze przeważę tobą. Gdybym od ciebie odjął największe sumy nieszczęść, jeszcze mi pozostanie w reszcie ogromna ilość szczęścia. Smutek we mnie byłby obrazą ciebie.
Regina. A jednakże jakiś cię napastuje... Nie taj go, gołębiu kochany, otwórz mi swoje serce, którego nigdy nie zakrywałeś przede mną nawet tyle, ile oko mgnieniem powieki zasłonięte. No, co ci dolega?
Wiszar. Obecnie to jedynie, że ciebie zaniepokoiłem. Ach, jakże ja jestem niewdzięczny!
Regina. Nie odwiedziesz mnie od podejrzenia. Nie pierwszy raz w twarzy twojej czytam, znam każdy jej znaczek... Zresztą ułatwię ci szczerość: wszyscy fabrykanci zniżyli ceny papieru — poniosłeś straty.
Wiszar. Byłem na nie przygotowany a nadto mam umowy z odbiorcami dawniejsze, kilkoletnie...
Regina. Nie zbraknie ci pieniędzy?
Wiszar. Nie.
Regina. Robotnicy otrzymają zyski?
Wiszar. Tak sądzę — dziś właśnie będzie skończony rachunek półroczny, który sprawdzą ich przedstawiciele.
Regina. O, gdyby wypadł dla nich pomyślnie! Niech dostaną niewiele, aby dostali. Ty chyba wątpisz?
Wiszar. Skąd wnosisz?
Regina. Głos ci zmiękł i po ustach przemyka jakiś uśmiech wymuszony...
Wiszar. Bo twój wzrok, który mnie zawsze tak czule głaskał, dziś tak kole niewiarą.
Regina. Przepraszam cię (całuje go), nieostrożna jestem... Jest to zupełnie naturalne, że z pewnem wzruszeniem czekasz pierwszego wyniku naszych gorących pragnień, pierwszego oddźwięku uczuć i myśli rzuconych na twardą dolę biedaków. Ale nie drżyj kochany, oni nas będą błogosławić, choćby nawet zarobili mniej, niż łakną.
Wiszar. Choćby nawet w tym roku musieli poprzestać na płacy dziennej... Przecież nie dla siebie wznieśliśmy tę fabrykę, tylko dla nich. Ach, Regino moja, ile razy na ciebię spojrzę, widzę, co ci winienem. Przecież to twoja myśl żyje jak dusza w tym przybytku pracy i dobra. Czy ja bym go sam stworzył? Przelatywałbym świat bez kierunku i celu, jak rzucona w przestrzeń myśl obłąkanego. Tyś mnie nauczyła miłości, przywiązania do kraju, współczucia dla jego nędzy, gotowości do poświęceń... Duch mój, niby dziki wicher, szalejący po oceanie i łamiący maszty statków, pod twojem zaklęciem zamienił się na spokojny a silny wiatr, który wydyma żagle nawy społecznej. Budując tę fabrykę, kochałem w niej przedewszystkiem ciebie; dziś płonie mi nad nią gwiazda idei, która rozkłada swe blaski po myślach moich, która mnie zagrzewa do czynu i na coraz wyższe stopnie zadań wiedzie... Teraz już brak tego robotniczego ula, którego jestem królującą pszczołą, wyłamałby mi wielką szczerbę w życiu.
Regina. Czemuż byś go miał stracić?
Wiszar. Tak gęsto zaroją się czasem koło tego ula złośliwe trzmiele...
Regina. Wróć do dawnej pogody, kiedy w najczarniejszą noc wybiegały z twych ust błyszczące myśli i rozjaśniały ją jak świętojańskie robaczki. Wątpienie jest prawem leniwca, ale nie pracownika. Dobre tkwi drobnem ziarnkiem w bryle złego, ale istnieje. Gdy ptak uwije sobie gniazdo, chociaż gałązki drzewa nie złamie, piórka drugiemu nie wyrwie, włosa nikomu nie uskubnie, tylko zbierze to, co bezużytecznem na ziemi leży, nie jest pewnym, że mu jastrząb lub człowiek dzieci nie wydrze. Podobnie śród ludzi. Chociażbyś żył tylko tem, czem nikt żyć nie chce, zupełnie bezpiecznym nie będziesz. Ale ptaki i ludzie osłaniają jednak swoje gniazda przed łupieżcami. Twoje jeszcze niezagrożone.
Wiszar. Tak... niezagrożone... o ile ty mój aniele opiekuńczy rozpostartych nade mną skrzydeł nie zwijasz i nie odchodzisz.
Regina. Wstydź się i przestań być obracającym się za mną słonecznikiem. Zaledwie przed chwilą mówiłeś, że wola twoja już ma ruch własny, nie od mojej pożyczony, i znowu...
Wiszar. Jedno i drugie jest prawdą. Niewątpliwie zbudziłem się z oczarowania, ale ciągle... Nie, ty nigdy nie pojmiesz, jak ja ciebie kocham. Czasem zdaje mi się, że cię kwiaty dla przystrojenia swych koron na barwy rozkradły, że cię gwiazdy na światła roztopiły, że cię powietrze wiosenne na wonie wessało, żeś rozpłynęła się we wdziękach natury i ja cię już nigdy całą i moją nie ujrzę. Wtedy chwyta mnie taka kąsająca tęsknota...
Regina. Aureli nie kalecz się przywidzeniami.
Wiszar. Dobra jesteś... przebacz mi. Ja dziś potrzebuję się wyłzawić... Wiesz, że nie zawsze bywam mięki, że umiem skrzepnąć i stwardnieć, ale odezwało się we mnie marzące dziecko pustyni. Siedziałem dotąd w kantorze... Nagle wydało mi się, że ktoś do mojej czaszki nasypał mrówek... że ściany fabryki trzeszczą, że ona zsiadła się i dusi wszystkich. Wybiegłem tu, ażeby się uspokoić. Daremnie jednak odpędzałem od siebie różne zmory, dopiero przed tobą one pierzchły. Dopiero teraz widzę naszą fabrykę w całej wspaniałości, mocy i dumie... I czyż ja w takiej chwili mogę nie czuć dla ciebie miłości!
Regina (całując go). No, czujże sobie, co chcesz, tylko nie więdnij łatwo. (Służący zbliża się spiesznie). Czemu on tak biegnie?
Służący. Pannie Cecylii bardzo źle się zrobiło!
Wiszar. Co takiego?
Regina. Wstała?
Służący. Leży, ale z ust krew jej płynie.
Regina. Ach!
Wiszar. Chodźmy (od fabryki ku nim idzie Morski).


SCENA II.
Ciż i Morski.

Morski. Czy mogę...
Wiszar. Siotra moja niebezpiecznie zasłabła.
Morski. W bardzo ważnej sprawie potrzebna natychmiastowa decyzya pańska.
Wiszar. Reginiu, wkrótce za tobą pospieszę.
Regina. Koniecznie (odchodzi za służącym).
Morski. Nie zatrzymywałbym pana, gdyby skąpy czas bodaj na chwilę zwłoki pozwalał.
Wiszar. Odrazu panie Morski: co mi złego przynosisz?
Morski. Przedstawiono nam do pokrycia weksel za szmaty i masę drzewną.
Wiszar. Pieniędzy w kasie tyle niema?
Morski. 10,000 guldenów — skąd?
Wiszar. Wytłomaczymy się chwilowym brakiem gotówki, poprosimy o dwutygodniowe odroczenie termiminu[1] i zapłacimy procent.
Morski. Z wekslami przyszedł lichwiarz Ceder i żąda zaraz pieniędzy.
Wiszar. Lichwiarz? A on je skąd wziął?
Morski. Kupił od tych, którym wystawiliśmy.
Wiszar. Od Brachmana i Pillera? Oni śmieli sprzedać lichwiarzowi nasze zobowiązania?
Morski. Śmieli. Nie łamiąc głowy, zgadnąć można, że ich do tego namówił Kreisler, zastraszywszy niepewnością pańskiego położenia. Jego ręki w tym figlu nie widzę, ale ją czuję. Inaczej ów Ceder nie potrząsałby tak protestem i skargą do sądu.
Wiszar. Termin dziś przypada?
Morski. Tak.
Wiszar. Czy pan nie masz dla mnie żadnej rady?
Morski. Nie mam 10.000 złr., a byłaby to jedyna rada.
Wiszar. Czemu podłość nie jest dębem — próbowałbym go z korzeniem wyrwać; czemu nie jest skałą — próbowałbym ją rozbić; czemu nie jest tygrysem — rozdarłbym mu paszczę! Ona jest tylko miazmatyczną parą, której ująć niepodobna, a wetchnąć trzeba. Czy ten młot ma mnie rozmiażdżyć? Chyba nie!
Morski. Aby tylko nie uderzył drugi.
Wiszar. Co pan przewidujesz?
Morski Już nie przewiduję, ale widziałem w skończonym obrachunku, że niedobór fabryki po 1 stycznia, a więc właściwie w ciągu półrocza, wynosi 20.000 złr.
Wiszar. Aż tyle?
Morski. A będzie więcej, bo sprzedając papier po cenie zniżonej o 25 procent, nie pokrywamy kosztów wyrobu, te zaś umowy, które zawarliśmy na lepszych warunkach, niewiele warte, gdyż już trzy zerwano.
Wiszar. (coraz bardziej wzburzony). Z naszej winy?
Morski. Z winy Kreislera, który swoich odbiorców zwolnił na ten rok z kontraktów i oddał im papier według nowego cennika. Nasi żądają takiego samego ustępstwa.
Wiszar. Kreisler pode mną kopie, Kreisler nade mną krąży, Kreisler uderza na mnie otwarcie, Kreisler godzi skrycie, wszędzie Kreisler, tak, że gdybym teraz zgryzł orzech lub rozłamał muszlę, znalazłbym w skorupie Kreislera! Ja temu człowiekowi nie zerwałem nawet strączka kąkolu, a on mnie zażarcie prześladuje? Więc to nie jest zemsta za krzywdę, ale instynktowa nienawiść jednej istoty do drugiej; więc ja nie mogę z nim sądzić się, porozumiewać, układać, ale muszę bronić się, jak bawoł napadnięty przez jaguara... On mnie chce pożreć!... Dobrze, stanę do walki... zmierzę się z nim w jego własnem legowisku... Ja go rozbodę na miazgę, ja z niego głodnym psom padliny narobię, ja...
Morski. Niech pan się nie unosi... wybuch do niczego tu nie doprowadzi. Żyjemy w społeczeństwie prawnem i musimy używać do obrony środków prawnych.
Wiszar. Bodaj tę waszą prawność morowe powietrze nawiedziło! Gdy mnie silna pięść lub szczęka pokonywa, przynajmniej wiem, że ulegam jakiejś mocy. Ale czemu ja ulegam tu? Źle powiedziałem, Kreisler to nie jaguar, to mizerny szczur, bazyliszek, pijawka, kleszcz, świerzb, ścierwnik! On ma mnie zwyciężyć?
Morski. Więc pan spłaci wszystkie długi fabryki?
Wiszar. Długi... (milknie i chodzi w zamyśleniu). Trzeba je spłacić... To nie kleszcz, nie świerzb, to Samson, który wstrząśnie kolumną i zwali naszą fabrykę w gruzy... Społeczeństwo prawne... (zatrzymuje się przed Morskim). Zrozumiałem!
Morski. Zatem?
Wiszar. No, zrozumiałem potęgę Kreislera, prawność społeczeństwa i wszystko, co mi pan wyłożyłeś. Ha, ha, ha, czy jeszcze nie dosyć pojętności?
Morski. Weksle należy pokryć dziś, gdyż jutro będą zaprotestowane, co uszczupliłoby nam kredyt już i tak ograniczony, dzięki intrygom Kreislera.
Wiszar. Jeszcze Kreisler! Panie kochany, błagam cię, nie wspominaj mi nazwiska tego łotra, jeżeli nie chcesz, ażeby on od dziś przestał hańbić ziemię swojem na niej istnieniem! (po chwili — spokojniej). Gdybym miał cały ten kapitał, który mojej żonie zachowałem, wykupiłbym weksle i wyrównał niedobory; ale zdałbym ją bez ratunku na wolę losu, który dla niej nigdy ojcem nie był, a nadewszystko musiałbym jej odsłonić nasze niepowodzenia, które zakryć bym pragnął. Ona ich się tak nie spodziewa, ona tak marzy... Kochanko moja, więc ja mam zgasić to światło, którego promieniami oczy twoje błyszczą... Straszna konieczność... Czy robotnicy wiedzą, że obliczenie wykazało straty, że nic nie dostaną?
Morski. Wspomniałem niektórym, ale rozśmieli się... Zresztą do mózgu większości trudno się dobrać, bo albo łby twarde, albo na dzisiejszą uroczystość wódką zalane. Ktoś w nich wmówił, że osiągnęliśmy olbrzymie dochody. Tak dalece spodziewają się obfitej zdobyczy, że już posprzedawali swe udziały za wysokie pożyczki lichwiarzom, którzy z niepojętą dla mnie ufnością dają im pieniądze.
Wiszar. Powinieneś pan był przynajmniej Okwita ostrzedz.
Morski. Właśnie on śmiał się ze mnie najgłośniej.
Wiszar. Fatalny wypadek. Robotnicy będą mieli do nas pretensyę, chociaż mogą sprawdzić rachunki fabryczne.
Morski. Oni na tem wcale się nie znają i żadnemu bilansowi nie uwierzą. Pomimo pańskich i moich wyjaśnień, uczestnictwo w zyskach pojęli tak, że zyski tu być muszą, a jeśli ich niema, to nasza wina, gdyż albo nierządem zmarnowaliśmy, albo oszustwem wyzyskaliśmy ich pracę. Przepowiadałem to.
Wiszar. Między nimi są uczciwi i rozsądni ludzie.
Morski. Są także nierozsądni, a podejrzywam, że i nieuczciwi, których buntuje...
Wiszar. Kto?
Morski. Zastrzegł pan, ażebym sprawcę naszych kłopotów w rozmowie omijał.
Wiszar. Ileż głów ma ta przeklęta hydra! Zwołaj pan robotników, sam im stan fabryki przedstawię. Wrócę zaraz, tylko zajdę na chwilę do siostry. Co to? Chyba oczy moje obciąga plama wstrętnego obrazu? Panie Morski, czy i ty widzisz idącego ku nam Justyna Kreislera?
Morski. Tak, to on.
Wiszar. Czego ten galaretowaty wąs nikczemnego polipa tu pełza?
Morski. On tylko słaby, ale dobrotliwy: nie wyganiaj go pan, bo nie masz za wielu przyjaciół (odchodzi — Justyn zbliża się).


SCENA III.
Ciż i Justyn.

Wiszar. Pan zapewne nabyłeś jakiś mój weksel, ażeby mieć prawo tu przyjść? Niezadługo będę w kantorze — proszę tam poczekać. (Justyn milczy). Tam również Ceder czeka — nie będziesz pan się nudził. Do widzenia się... (odchodzi).
Justyn. Panie Wiszar.
Wiszar. Interesy załatwiam w kantorze.
Justyn. Gdyby pańska żona tu była, powiedziałaby, że pan wprzód powinieneś mnie wysłuchać, nim obrazisz.
Wiszar. Moja żona powiedziała mi, ażebym drzwi naszego domu przed panem zamknął.
Justyn. Dziś otworzyłaby je sama.
Wiszar. Czego pan ode mnie żądać możesz?
Justyn. Uczciwości, której pan wymagasz od mojego ojca.
Wiszar. Pański ojciec jest niegodziwcem.
Justyn. Skoro to słowo padło, niech leży górą między panem a moim ojcem, ale niech nie będzie kamieniem, którym pan rzucasz na mnie. Bo ja przychodzę pana ostrzedz, że stoisz nad przepaścią.
Wiszar. Nie zastraszyło mnie pańskie pióro, nie przerażą i usta, bo to są usta, które — kłamią.
Justyn. Strzeż pan swoich, bo krzywdzą.
Wiszar. Krzywdzą? Gdybyś pan był godzien widzieć te, z których ja idę teraz obetrzeć krew a ty zbierałeś zdradziecko szepty najczystszej miłości, może zrozumiałbyś, co to jest krzywda i może ona zaczęłaby toczyć twoje sumienie. Plamę tej krwi uczujesz pan na swojem czole, jeśli je kiedykolwiek interes kupiecki wycierać przestanie.
Justyn. Sprawiedliwość odbiegła pana, zatrzymaj w sobie przynajmniej miłosierdzie. Wiem, że siostra pańska jest bardzo chorą, bo codzień dowiadywałem się o jej zdrowie i właśnie dlatego odważyłem się wezwać na obronę jej i moją serce pańskie. Ja pannę Cecylię ciągle kocham, a jeśli mnie przyjmiecie takim, jakim wyzuty z mienia będę, wyrzeknę się ojca.
Wiszar. Czemuż dopiero teraz dobywa się w panu ten zdrój szlachetności?
Justyn. Straciłem nadzieję ubłagania ojca, a zyskałem pewność, że on was wszystkich zgubić pragnie. Tak, byłem dla niego zbyt uległym; ale zważ pan, że natura nie wszystkich tworzy z jednakiego materyału i w jednakich stawia warunkach; że nie wzmacniałem swego charakteru życiem samodzielnem; że przywykłem od dzieciństwa uznawać w tym nieugiętym człowieku nietylko mojego ojca, ale zwierzchnika, którego wola mogła mi dać szeroką podstawę istnienia lub uczynić niczem. Czy pan to znajdujesz tak potwornem i zdrożnem, że przyszły mąż siostry pańskiej pragnął jej naprzód zbudować dom, zanim ją do niego wprowadził? Czy to staranie skaziło miłość moją? Czy z niego wychylił się tak wstrętny egoizm, że aż zasłużył na policzek wzgardy? Skrępowany ojcowskiem okrucieństwem i wychłostany waszą odrazą, cierpiałem dotąd niemy i bezsilny; ale dziś, usłyszawszy o niebezpieczeństwie życia tej, którą w boleści kocham, postanowiłem rozstać się z ojcem, a wam cisnąć pod nogi zranione serce. Możecie je podnieść lub rozdeptać.
Wiszar. (zdumiony). Kłamstwo nie wydaje takiego dźwięku... Słowa pańskie odbijają się o moją duszę taką szczerością, jak krążki złota uderzone o marmur. Ale czemu dopiero teraz...
Justyn. Moja i wasza wina: moja, że wahałem się za długo, wasza — że nie wahaliście się wcale.
Wiszar. Głowę wypełniła mi chmura, podarta błyskawicami, a ta niewinna pokutnica, w którą ugodził piorun, może już nie ujrzy tęczy. O gdybym zdołał wyrwać z jej piersi ten grot śmiertelny, gdyby ona uśmiechnęła się pogodą wracającego szczęścia!... Panie Justynie... krzyż nie winien cierpień męczennika na nim rozpiętego, winien morderca, którym jest twój ojciec. Cecylia bardzo chora — spieszę do niej, bo przed chwilą dostała krwotoku. Nie chciałbym jej zaszkodzić mocnem wzruszeniem, więc pójdę sam, przygotuję ją łagodnie, ona ci przebaczy, może odżyje... Ach, odsłoń mi się jeszcze niebo chociaż wązkim rąbkiem!... Cecylio... ojcze wskrześ z oddali świętem słowem twoją córkę! Jakiś wir uczuć w mojej piersi tańczy... Poczekaj pan tu... króciutko... potem pójdziemy do niej oba (odchodzi).


SCENA IV.
Justyn, później Hr. Scibor.

Hr. Scibor (do zamyślonego Justyna). Panie Justynie, tu dumanie dla ciebie niebezpieczne.
Justyn. Jeśli pan hrabia nie obawia się, ja tem bardziej mogę być spokojny.
Hr. Scibor. Istotnie, jesteś pan na tem miejscu zagadką.
Justyn. Zagadką byłem tylko u mojego ojca, któremu pozwoliłem sponiewierać moją godność. Podziękowałem mu za dalszą niewolę i wszystkie złączone z nią dobrodziejstwa, wróciłem do ludzi, których nie powinienem był opuszczać i czekam na przebaczenie tej, której kochać mnie nie oduczono.
Hr. Scibor. Cóż pana tak nawróciło?
Justyn. Między innymi powodami i ta klątwa na Wiszara, którą pan hrabia również podpisał.
Hr. Scibor. Za świeżym pan jesteś wyznawcą nowej wiary, ażeby ci wypadało już potępiać dawną.
Justyn. Przypominam, że i dawnej byłem odszczepieńcem, a nawet pan hrabia długo się jej opierał.
Hr. Scibor. Ojciec pański nie był dla mnie żadnym ewangielistą, ale, jako człowiek praktyczny, wskazał mi w postępowaniu pana Wiszara nasienie złego, które, niezniszczone w porę, mogło wyrosnąć szkodliwym dla społeczeństwa chwastem.
Justyn. E, panie hrabio, dobro społeczne jest to dom podrzutków, gdzie każdy tajemnie zostawia dziecko nieprawe, kto chce ukryć hańbę swej miłości własnej.
Hr. Scibor. Nie przeczę — to się zdarza.
Justyn. Najczęściej. Czyn uczciwy broni się sam, niecny — ucieka do jakiejś świątyni, bo ona mu zapewnia nietykalność.
Hr. Scibor. I tak bywa.
Justyn. I tak jest w wypadku obecnym.
Hr. Scibor. Za śmiało pan twierdzisz.
Justyn. Gdyby pan rozmawiał o Wiszarze nie z moim ojcem i Wydmuchalskim, ale tylko ze swojem sumieniem, odezwałoby się ono jeszcze śmielej.
Hr. Scibor. Młody panie, moja głowa nie jest puszką, w której miłosierni przechodnie wrzucają uczciwość i rozum groszami.
Justyn. Wystarczy mi pańskie poważnie dane słowo: czy sprzysiężenie przeciwko Wiszarowi uważa pan hrabia za godziwe?
Hr. Scibor. Uważam je za środek ostry, ale konieczny i społecznie usprawiedliwiony.
Justyn. I pan sądzi, że ten człowiek powinien być zgubionym i zniszczonym?
Hr. Scibor. Nie — tylko przekonanym.
Justyn. Zaiste, wspaniały sposób dowodzenia komuś słuszności przez ściskanie gardła.
Hr. Scibor. Jest to metoda wyłącznie ojca pańskiego. Ja czekałem chwili, kiedy Wiszar zobaczy następstwa swego błędu i właśnie przyszedłem tu, ażeby go od nich uchronić.
Justyn. Jak?
Hr. Scibor. Kupię tę fabrykę.
Justyn. Czas wybrany dobrze — można ją nabyć bardzo tanio...
Hr. Scibor. Nawet panu nie przystoi ten przygryzek godny zębów mlecznych. Ja nie umię podstawiać mojego garnuszka pod pękniętą cudzą beczkę. Dam Wiszarowi za fabrykę tyle, ile ona go kosztuje, a jeżeli pan zechcesz mi pomódz w tem kupnie, jeszcze cię wynagrodzę za pośrednictwo.
Justyn. Panie hrabio, pomimo, że tak szorstko oprysnąłeś się gniewem, proszę, wybacz mi niestosowną przymówkę, której bym sobie nie pozwolił, gdybym zdołał opanować ból, coraz wścieklej pastwiący się nade mną. Stoję tu szarpany obawą, czy Cecylia nie odtrąci mnie, niepewnością, czy żyć będzie, a jej brat prześliźnie się między sztyletami, zwróconymi ku niemu przez ojca mojego. Jedyną moją siłą dla bronienienia[2] ich jest bierna życzliwość, jedynym orężem — skarga; czegóż z tą niemocą dokażę? Pan hrabia zjawia się jak zbawca...
Hr. Scibor. Dla pana Wiszara miałem zawsze sympatyę, o ile mi na nią pozwalała różnica zasad i dążeń; z ojcem pańskim pójdę przeciw niemu tylko do tego punktu, do którego mnie powinność obywatelska doprowadzi; szlachetne uczucia pańskie należycie oceniam, postaram się więc wydobyć Wiszara z bagna, w które wpadł nieopatrznie, biegnąc za zwodną mrzonką.
Justyn. Panie hrabio, jakże wspaniałomyślnym być umiesz, a dobroczynnym być możesz... A, Wiszar nadchodzi (Wiszar zbliża się spiesznie).


SCENA V.
Ciż i Wiszar.

Wiszar. (zadyszany). Chodź pan... jeszcze cię pamięta ale nie pozna. Chora... bardzo chora... prawie nieprzytomna.
Justyn. Nie ona nie umrze, wyzdrowieje, zmartwychwstanie... Ja ją dźwignę, ja jej chorobę przebłagam... Pójdę sam... Pan hrabia życzy sobie porozumieć się z panem...
Wiszar (do Scibora — gdy Justyn oddala się). Przepraszam... jestem rozbity... siostra moja ukochana... Pan hrabia widzi, że nawet nie mogę się zdziwić obecnością pańską u mnie.
Hr. Scibor. Szanuję boleść pana i usuwam się...
Wiszar. O, tak, cierpię. Chociaż po co ja tam wrócę, kiedy ją straszę zrozpaczoną twarzą...
Hr. Scibor. Dla samej chorej powinieneś pan być spokojniejszym i nie poddawać się rozrzewnieniu.
Wiszar. Rzeczywiście, sam to czuję... Co pan hrabia rozkaże?
Hr Scibor. Nie pora na takie sprawy, z jaką ja tu przybyłem.
Wiszar. Zostań pan i odurz mi, jeśli zdołasz, głowę inną myślą. Potrzebuję odpocząć w tej torturze.
Hr. Scibor. Nie teraz, nie dziś...
Wiszar. Więc pan nie chcesz mi pomódz?
Hr. Scibor. Taki zamiar mnie do pana sprowadził.
Wiszar. A... tem lepiej. Mów pan, proszę szczerze.
Hr. Scibor. Sprzedaj mi pan swoją fabrykę.
Wiszar. Fabrykę... moją... mam sprzedać? Czyś pan to powiedział dlatego, ażeby mną wstrząsnąć, ażeby smutek we mnie zagłuszyć? Dobry pomysł. Więc się targujmy... Ale nie, środek zbyt drażniący... Poszukaj pan innego.
Hr. Scibor. Najleszym[3] będzie pozostawienie pana w spokoju. Pan jesteś zmęczony.
Wiszar. No, to kupuj pan fabrykę.
Hr. Scibor. Panie Wiszar, pragnę ci zastąpić przyjaciela i radzę, zawładnij sobą, nie rozstrajaj się tem szyderstwem z mojej propozycyi, która jutro, przy trzeźwiejszej głowie, wyda się panu nietylko poważną, ale i korzystną. Do jutra tedy (odchodzi).
Wiszar. Zatem pan hrabia rzeczywiście chce nabyć moją fabrykę.
Hr. Scibor. Zdaje mi się, że po namyśle znajdziesz pan w sobie odpowiednią tej mojej chęci potrzebę.
Wiszar. Potem spodoba się panu hrabiemu zegarek Wiszara, potem jego kapelusz, a potem wreszcie grób jego siostry. O, wy, ludzie, którzy niczego nie kochacie i wszystko radzibyście kupić! Czy pan masz do sprzedania swój herb, swój tytuł, swoją dumę? A mnie tak zaczepiasz pełną kiesą, jak gdyby ta fabryka nie była moim herbem, tytułem i dumą, lecz kupą cegieł niecierpliwego spekulanta.
Hr. Scibor. Pan musisz być chory; miotasz we mnie słowami obelżywemi, jak garścią zwiru, który rani, ale się nie klei.
Wiszar. Jeżeli pan posiadasz cokolwiek, czem nie handlujesz, jesteś zuchwałym, wymagając od innych, ażeby handlowali wszystkiem. Ta fabryka — to mój kościół.
Hr. Scibor. Wolno tak nazwać nawet oborę, jeśli kto się uprze.
Wiszar. Wolno, gdy wasze bożyszcza przy żłobach stoją.
Hr. Scibor. Żałuję, że dałem się panu wciągnąć do tej niedość przyzwoitej rozprawy; a ponieważ mój wiek i stanowisko zobowiązują mnie bardziej, niż pana, do umiarkowania i powagi, więc bez pamięci na pański szturm do mojego honoru, wytłomaczę się tylko z czystości źródła propozycyi, która pana tak odurzyła.
Wiszar. Zbyteczne.
Hr. Scibor. Dla pana, ale nie dla mnie. Oświadczyłem to przy pierwszej rozmowie naszej, że ustrój fabryki pańskiej uważam za zabawkę, w naszych stosunkach ekonomicznych bardzo niebezpieczną i że będę się starał uniemożliwić ją panu. Łącznie z Kreislerem i innymi przemysłowcami uczyniliśmy to, zniżając cenę wszelkich gatunków papieru, urządzając robotnikom naszym loterye, ograniczając kredyt pański w bankach i tak dalej. Ażebyś pan jednak nakoniec uwierzył, że mną powodowały względy na dobro ogólne, a nie osobiste, przyszedłem w chwili, gdy nad panem wisi bankructwo, z gotowością nabycia tej fabryki za cenę jej kosztu. Racz pan wskazać, jaka w tym zamiarze tkwi niecnota, która usprawiedliwia twą zgrozę?
Wiszar. Czy ten ogół, którego gospodarstwa tak pan ze spólnikami strzeżesz, wezwał was do obławy na szkodliwego dzika, a teraz chwali celność waszych strzałów? Czy on was upoważnił do polowania na Wiszara? Skąd pan miałeś dowód, że nie dogadzasz jedynie swojemu i swoich towarzyszów samolubstwu?
Hr. Scibor. Z głębokiego przekonania i rozumienia interesów kraju.
Wiszar. Ja mam także przekonanie i rozumienie tych interesów — inne. Ale moje nieważne, błędne i szkodliwe, bo moje; wasze zaś ważne, słuszne i pożyteczne, bo wasze. Nie dmuchaj daremnie, panie hrabio, na Wiszara, on nie jest dziecinnym wiatraczkiem. Pan nie przyszedłeś po to, ażeby mnie wyciągnąć z kłopotów, lecz własne sumienie z tajemnych zgryzot. Nawet siebie nie obałamuciłeś wykrętami; przedarł się przez nie głos sumienia, które ci powiedziało, że czynisz źle, żeś zawarł spółkę na krzywdę bliźniego, że przyłączyłeś się do wyprawy lisów na kurnik, że twoja korona arystokratyczna rdzewieje w piwnicznej kuźni fałszerzów monety obywatelskiej. Pan jesteś lepszym od nich; puszczasz tę monetę w obieg, ale grubiej srebrzysz i złocisz, a przyjmującym dodajesz nieco prawdziwej. Nie ratuj tedy mnie, ale siebie. Fabryki nie sprzedam.
Hr. Scibor. Panie Wiszar, będę mówił do ciebie jak ojciec, który o krnąbrności dziecka zapomina, tylko o jego niedoli pamięta: odstąp mi...
Wiszar. Dość, panie hrabio, mój ojciec, ksiądz Makary, tę fabrykę pobłogosławił. Patrz pan... (widać grupy robotników) zbierają się gromadki moich poczciwych robotników dla wysłuchania obrachunku, który zawiedzie ich oczekiwania. Dziś im oznajmię tę przykrą nowinę, oświadczę, że nie otrzymają żadnych zysków, że ponieśliśmy straty, że na zrównoważenie ich nie posiadam jeszcze pieniędzy, że w kantorze czeka nasłany przez waszą spółkę lichwiarz z wekslami — niech oni prości, rozczarowani odpowiedzą panu, czy mam sprzedać tę ich pracownię.
Hr. Scibor. Jesteś pan pewien, że cię nie opuszczą?
Wiszar. Jak własnych palców.
Hr. Scibor. W takim razie nie sprzedawaj pan fabryki (odchodzi).


SCENA VI.
Wiszar i robotnicy.

Robotnik (w towarzystwie kilku innych). Pan Morski nie kazał nam odchodzić do domu, tylko zaczekać na rozdział zysków.
Wiszar. Na wysłuchanie rachunku z obrotów fabryki.
Robotnik. Po ile to każdemu wypadnie?
Wiszar. Zaraz, zaraz, — dowiecie się wszystkiego.
Robotnik (z drugiej grupy). Czy wypłata dziś się odbędzie?
Wiszar. Tygodniowa? W sobotę, dziś czwartek.
Robotnik (do swych towarzyszów). Widzicie, że pojutrze, razem z tygodniową. Dziś tylko przeczytają, co się komu należy.
Robotnik (z trzeciej grupy). A jeżeli, proszę pana, kto był chory, czy mu się za ten czas z zysków wytrąci?
Wiszar. Nie nudźcie mnie temi pytaniami — każdy będzie obliczony sprawiedliwie (chodzi niespokojny).

Robotnicy. Pan Morski, pan dyrektor... (Morski nadchodzi, między robotnikami zjawia się Okwit i Rybałt).

SCENA VII.
Ciż, Morski, Okwit i Rybałt.

Morski. Oto główne cyfry z bilansu. Robotników uprzedziłem, że ich pan sam objaśni.
Wiszar (przeglądając papier). Więc blizko 30.000 złr. przewyżki wydatków, a 20.000 samych długów terminowych! (do Okwita). Zgromadźcie się...
Okwit. Hej, tu, do pana Wiszara!
Wiszar. Moi kochani! Zakładając fabrykę, oprócz płacy dziennej, przyrzekłem między was dzielić jej czyste zyski, jakie się okażą w ostatnim dniu każdego roku.
Głosy. Tak.
Wiszar. Niestety, półrocze minione było dla nas bardzo niepomyślnem.
Głosy. Co? Tyle papieru wywieziono... Wydrek mówi, że więcej niż u Kreislera.
Wiszar. Wy widzieliście tylko, jak wywożono papier, ale nie widzieliście, jak przed nim wynoszono pieniądze. Powtarzam: półrocze to było nieszczęśliwe. Naprzód wszyscy fabrykanci, rozgniewani, żeśmy was dopuścili do uczestnictwa w dochodach, zniżyli ceny towaru o 25% w sprzedaży bieżącej i w umowach dawniej zawartych; przez pewien czas opieraliśmy się temu, ale gdy przestano u nas kupować, musieliśmy uledz. Ten spadek cen nie pozwolił nam nawet pokryć kosztów wyrobu. Dalej: współzawodnicy zaczęli tak ścieśniać nasz kredyt i osłabiać zaufanie do naszego przedsięwzięcia, że dwa banki nie chcą nam dawać pożyczek. Skutkiem tego w roku zeszłym nietylko nie mieliśmy żadnych zysków, ale nawet dotkliwe straty, sięgające 30.000 złr.
Głosy. (śród wielkiej wrzawy). Nieprawda! Oszustwo! Nie damy się okraść! Zyski są! Wydrek nas ostrzegł!
Wiszar. Podły, kto mi nie wierzy! Zamiast wyć — sprawdźcie rachunki!
Głosy. Pokręcone — poszachrowane! Żądamy pieniędzy, naszych pieniędzy!
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Przepraszam uniżenie: pan od swego kapitału miał pobierać z dochodów 5 procent; czy dla pana także zabrakło?
Wiszar. Nie, ale ta suma nie należała do zysku czystego.
Głosy. Tylko do brudnego! Ha, ha, ha! On swoje wziął, dla nas mu nie starczyło!
Wiszar. Bądźcież ludźmi a nie stadem ryczącego bydła!
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Jeszcze raz przepraszam pana, te 30.000 złr. strat ktoś musi zapłacić, jeśli fabryka ma istnieć dalej; otóż kto?
Wiszar. Ja.
Okwit. Z jakiej kasy?
Wiszar. Mojej żony.
Głosy. Ha, ha, ha! On nie schował naszych pieniędzy, bo żonie oddał!
Wiszar. Który z was to powiedział!
Głos. Co tam który, wszyscy! Nie wszyscy — tylko Pędrak Kukuryku! Ha, ha, ha! Fiuuu! (gwizdanie).
Okwit. Cicho! (do Wiszara). Ja zrobię zgodę: skoro pani ma pieniądze, to niech państwo będą łaskawi i zwrócą nam przynajmniej tyle, ileśmy na rachunek zysków pożyczyli. Każdy spodziewał się coś dostać i każdy naprzód wydał. Obliczy się to razem, wypłaci — i skwitujemy za rok przeszły zupełnie.
Głosy. Tak, tak! Niech żyje Okwit! Mądrze poradził! Od tego nie odstąpimy!
Wiszar. Okwit bredzi! Byłoby to niesłusznem, ażebyśmy nagradzali waszą lekkomyślną rozrzutność i niemożliwem, bo nie posiadamy tyle kapitału.
Głosy. Żona znajdzie! Wreszcie poszukamy!
Rybałt. Między nami są nieswoi!
Głosy. Co on plecie? Gdzie?
Rybałt. Ot tam! Z fabryki Kreislera!
Głosy. Są, ale do nas nie wtrącają się!
Rybałt. Krzyczą pierwsi, wy — za nimi!
Głosy. Łżesz, stary mule! Nasze zyski — my żądamy!
Rybałt. Wy, psie syny, wy, których ten pan i jego żona uszczęśliwić chcieli? Wy zbiry, których oni w swej bezdzietności za synów swoich przysposobili? Wy, którzy z ich łaski używaliście wygód, nigdzie robotnikom nieznanych? Wy pijanemi gębami bezcześcicie tego dobroczyńcę za to, że mu jego i nasi wrogowie pętlicę na szyję zarzucili? To wasza wdzięczność! Won kundle, co szczekają, zastąpią ich ludzie, co umieją szanować zacną wolę!
Głosy. Won ty, pański lizusie! W kocioł tę starą szmatę!
Inne głosy. Rybałt dobrze mówił! (wbiega Wydrek, prowadząc dwóch robotników).


SCENA VIII.
Ciż, Wydrek i jego towarzysze,

Wydrek. Wygrali... Samczuk 1.000, a Koralik 500 guldenów! Zobaczcie (robotnicy otaczają przybyłych, którzy im pokazują pieniądze).
Głosy. Prawda! 1.000 papierków! Tam rzetelnie idzie!
Wydrek. Albo to tylko oni? Oni wygrali w fabryce perkalu, a inni w papierni i w browarze! Dziś było ciągnienie we wszystkich fabrykach pana Kreislera! Muszą z nami oblać los. No, a co my tu dostaniemy?
Głosy. Polewki z wypranych gałganów! Klusek z tektury! Zyski schowały się do żony pana Wiszara!
Wiszar (porywając jednego z robotników). Milczcie, paszcze nikczemne, bo was podławię!
Wydrek. Oho, pan zaczyna nam wypłacać zyski pięściami!
Gromada robotników (okrążając Wiszara). Wara od bicia!
Morski (odciągając Wiszara). Niech pan się nie naraża...
Wiszar. Zgiń zgrajo ohydna!
Wydrek. Zgińmy, kiedy pan każe. Za mną, do fabryki, przecież to nasza! Zabawimy się w niej! (odchodzi z większością robotników).
Rybałt. (zatrzymawszy gromadkę — do Okwita). Teraz ich okiełznaj, kiedyś znarowił...
Okwit. Albo to ja...


SCENA IX.
Wiszar, Morski, Rybałt i jego towarzysze, później Justyn.

Rybałt (do zgnębionego Wiszara). Panie kochany, pluń za tymi zbójami.
Morski. Rozpędzimy ich jak stado kruków.
Justyn. (wpadając). Panie Aureli, Aureli, Cecylia umarła! (odbiega).
Wiszar (drgnąwszy). Grób rozwiera się przede mną bezdenną otchłanią... Cecylia umarła. Słyszysz ojcze? Umarła. Regino droga, marzenia nasze także konają... Co to? Fabryka się pali! Zbrodniarze! (dym bucha oknami fabryki, około której krzyczą robotnicy). Ratujmy! (biegnie z Rybałtem i jego towarzyszami).

Morski. Panie Wiszar, panie Wiszar! (spieszy za nim).

SCENA X.
Okwit i paru robotników.

Okwit (do towarzyszów). Odgrażali się, ale myślałem, że tylko gębują.
Robotnik 1. Nadpili trochę...
Robotnik 2. Wydrek psia kość ich rozjuszył.
Robotnik 3. Niech teraz da nam robotę.
Okwit. Kreisler przyjmie nas kupę, inni — resztę...
Robotnik 2. Kryminał także miejsca nie odmówi...
Robotnik 1. Przecież my nie podpalali.
Robotnik 3. A skąd wiesz, czy cię jaki tchórz do swego języka w strachu nie przylepi?
Robotnik 1. Prawda.
Okwit. To też chodźmy ratować i nie będzie gadania.
Robotnik 2. E, trzeba było Wydrka przegonić.
Robotnik 1. Pan Wiszar dobry człowiek.
Robotnik 3. Poczciwy.
Okwit. Za mną chłopcy, w ogień! (biegną do fabryki — wpada Regina).


SCENA XI.
Regina sama, później Rybałt.

Regina. Fabryka gore!... Fabryka nasza!... Ręka przypadku, czy zbrodni niszczy to ciało naszych marzeń... Straszny widok! Och! Ogień jak furya tańczy, śmieje się, rozpuszcza przez okna swoje płomieniste warkocze... On nie parzy mnie, lecz mrozi, jak gdyby lodowa góra płonęła w blaskach zorzy... Gdzie Aureli?.. Czemu te ciemne postacie, robotnicy wyglądają mi jak szatani tańczący w łunie piekła?... (słychać wzmagający się krzyk). Co to za przeraźliwe wołania? Nogi mi do ziemi przywierają, iść nie mogę...
Rybałt (goniąc Wydrka) Nie ujdziesz!
Wydrek. (uciekając). Niech ujdę, to ci łba nie rozbiję.
Rybałt. Ha!
Regina (zatrzymuje Rybałta). Kogo gonicie? Gdzie pan? (Wydrek znika).
Rybałt. Pani zacna, on powinien ci odpowiadać, nie ja... Bodajby mu ten wyraz górą z gęby się wydobywał i nigdy wyleźć nie mógł!
Regina. Gdzie mąż mój?
Rybałt. Tam! (wskazując na fabrykę).
Regina. Skąd ten pożar?
Rybałt. Podpalili zbrodniarze, podpalili... Pan pobiegł ratować, wpadł do fabryki, chwycił Wydrka rozrzucającego w suszarni ogień, zbirowi skoczyli na pomoc jego pijani towarzysze, rozpoczęła się bitwa... Skrzyknąłem kilku robotników... Z nimi pan Morski... Rzuciliśmy się do suszarni, ale niepodobna było niczego widzieć, dym się skotłował, ogień ściany lizał... Naraz Wydrek wyleciał... chciałem go ująć... wydarł się... Poleciałem za nim, bo to on...
Regina. Zatem nie wiecie, gdzie mój mąż?
Rybałt. Tam... tam... został.
Regina. Może zginął?! Człowieku, po co mnie swojem opowiadaniem zatrzymujesz! Ale nie! Ja go zaraz zobaczę, aby tylko się nie poparzył... Prowadźcie... (rozpaczliwie). Aureli!... odezwij się! (biegnie ku fabryce od której dąży Morski).


SCENA XII.
Ciż i Morski.

Regina. Gdzie on... Aureli... powiedz mi pan... pokaż.. prędzej!...
Morski. Nie chodź pani... kotły pękają... rozrzucają zarzewie...
Regina. Ale gdzie on — pytam!
Morski. On... tam... W tym płonącym... grobie.
Regina. Co — co — co? Zabity — zginął — spalił się? Co — co? To już stało się, nieodwołalnie, niewątpliwie stało się? Co?... (milknie i chwieje się).
Morski (podtrzymując ją z Rybałtem). Pani byłaś zawsze rozumną i mężną...
Regina. Poczekajcie... poczekajcie... będę... oh...! niech ten szalony wir ludzi i rzeczy uspokoi się... W co to ja mam wierzyć?... Ach... że ogień jednem skrzydłem ogarnął moją przeszłość, drugiem — przyszłość... Wspomnienia i nadzieje palą się... Ale śród nich on stoi i patrzy uśmiechnięty. Aureli, Aureli, Aureli, — to ja — tu — kochanku mój! Puście mnie do niego!..
Morski. Usiądź pani (prowadzi ją do ławki); odpocznij...
Regina. Mnie pan trzymasz, a jego nie mogłeś?... Odpędźcie tę zgraję potwornych duchów, które szczerzą zęby urągliwym chichotem i przypominają mi, że mnie prosił, ażebym go strzegła... Precz, widma szpetne!... Ja go kochałam i tylko na chwilę odeszłam, ażeby do snu wiecznego ułożyć jego siostrę. Precz! Tu nikogo więcej nie ma, tylko wy dwaj, moi przyjaciele. Prawda?
Morski. Tak.
Regina. Przyjaciółmi moimi jesteście a nie pozwalacie mi iść tam... gdzie mój mąż jest... stoi... leży... co?...
Morski. Pogódź się pani z tą myślą, że jego... nie ma.
Regina. Nie ma! On przestał istnieć nawet jako ciało! Wszystkim drogie istoty śmierć zabija, a mnie męża ogień pożarł! Nawet nie zostawił tyle szczątków, ile usta potrzebują dla złożenia pocałunku... Czemu on taki okrutny, czemu mnie pozbawia tego, czego najsroższy los nie odmawia tym, których unieszczęśliwia — kochanego grobu? Wy kłamiecie, Aureli jest, jeśli nie żywy, to martwy!... Kajdanami chcecie zawisnąć u nóg moich? Kto wam dał do tego prawo? Odejdźcie!
Morski. Czyżbym ja tu był, gdybym tam nie przekonał się, że ratować mogę tylko panią?
Regina. Powiedz mi pan całą prawdę, niech moje serce zamknie się na zawsze jak trumna, niech ja nad nią będę żywym nagrobkiem, niech wszystkie wspomnienia mojego szczęścia roztopią się w łzy boleści. Mów pan, jak zginął?
Morski. Później...
Regina. Zaraz.
Morski. Robotnicy, którzy podpalili fabrykę i na których on się rzucił, wepchnęli go do płonącej suszarni i zamknęli drzwi. Gdy wyłamaliśmy je, znaleźliśmy ciała dwu ludzi, którzy go bronili i wraz z nim zginęli...
Regina. A on?
Morski. Musiał pobiedz dalej, do innego wyjścia. Ogień nie pozwolił szukać... zwłaszcza że sufit się zapadł.
Regina. Więc mój Aureli — to ten czerwony płomień, który tak złowrogo połyska, to ten czarny dym, który w przestrzeń odlatuje... Słyszycie, jak ten drapieżny ogień warczy, mruczy, skowyczy, dożera go, nie chce zostawić mi nawet włosa na pamiątkę?... Rzućcie temu potworowi i mnie! Aureli zostań mi przynajmniej jako... dym!
Rybałt. Pani...
Regina. A kto ty jesteś, mój człowieku, co mnie tak pilnujesz?
Rybałt. Rybałt, robotnik.
Regina. Robotnik, jeden z tych, dla których żyliśmy i którzy mojego męża spalili? Wy to piękne drzewo które was swymi owocami karmiło ścięliście i wrzucili w ogień jak krzak trującego blekotu? Bodaj każdy promień słońca stawał się drutem rozpalonym dla waszego oka; bodaj co wieczór zamiast rosy spadał na was i wasze niwy szron żaru; bodaj was dusił nieustający tuman gorącego popiołu; bodaj wasze uszy ogłuchły na wszystkie dźwięki i słyszały tylko imię Wiszara; bodaj wasze dzieci rodziły się z plamami łuny na twarzach i nieme umiały wymawiać tylko to imię! Niech skołowacieje wszelka myśl, która waszego dobra zapragnie; niech uschnie ręka, która wam jałmużnę poda; niech wasza podłość wiecznie nosi na sobie żrącą szatę nędzy!
Rybałt. I tych pani przeklinasz, którzy w obronie twego męża życie oddali? To przecie także byli robotnicy. Im i tym, których nie uwiodły złe podszepty i którzy, gdyby mogli, łzami zaleliby ten ogień, należą się inne słowa. Złorzeczysz pani wszystkim za to, że śród nich znalazła się garść zbrodniarzów? A czy ta garść sama wyrosła, czy ją cisnęli między nas wasi wrogowie? Wydrek nie był nasz i on innych zaraził. Pani dobra, pani nieszczęśliwa, pani od nas biedniejsza, niech twoja boleść nie pada klątwą na tych, którzy nie są jej winni. Zwołam ich, wszyscy uklękniemy przed tobą, a zobaczysz, że wielu nas będzie.
Regina. (ściskając mu rękę). Przebacz mi przyjacielu tę niesprawiedliwość... Nie wiedziałam... lepiej, że tak jest, jak mówicie... lepiej. Z serca mojego wyjąłeś cierń okropnego wyrzutu, że nakłoniłam Aurelego do poświęceń dla ludzi, którzy nie byli godni... Ale nikt z was nie był godzien jego śmierci... Czy ona usunęła jaką krzywdę, czy przywróciła naruszoną prawidłowość społeczeństwa? Nie. Czy ją sprowadził przypadek? Nie. Ciemną masę złych popędów zwaliła na mojego męża świadoma wola nikczemnego samolubstwa. Czy ono potrzebowało koniecznie takiej krwawej ofiary? Nie. Czy on mu wydarł łupy? Nie. Pragnął jedynie uszcześliwić gromadkę ludzi biednych. Za to powinien był umrzeć? Nie. Wszechświecie, usłysz to moje: nie i odpowiedz gromem, któryby zdruzgotał złoczyńców! Krzyk mojej boleści, mojej skargi i rozpaczy nie może przebrzmieć bez odgłosu! Czy on tylko zmiesza się z echami trzasku tych płonących belek i wiatr go uniesie i rozproszy po naturze jak zwój dźwięków bezmyślnych? Czemu tak cicho po tej zbrodni, że uderzenia waszych serc są jedynym wyrazem zgrozy? Mściciel żaden nie przyjdzie... Kogo ja nieprzytomnym językiem wzywam! Na co mi zemsta? Dla kogo i czego żyć będę? Dla karmienia swą piersią boleści? (wydziera się). Puśćcie mnie! Co ja wam zrobiłam złego, że mi żyć każecie?
Morski (zatrzymując ją z Rybałtem). Pani, stłum swoją rozpacz.
Regina. Uciekajmy, ręce wasze zamieniają mi się w kręgi gadów duszących. Uciekajmy... gdzie? Do ojca Makarego... Co ja mu powiem? Że stracił córkę i syna, którego prochów nawet zmieszanych z popiołem nie będę mu mogła zanieść w urnie? Może w zgliszczach znajdę przynajmniej jakąś ich szczyptę.
Morski. Później, gdy pożar zgaśnie. Choćmy stąd.
Regina. Aureli, ty z tych płomieni nigdy nie wyjdziesz i za mną nigdy nie pospieszysz — nigdy? Litościwa siło, jeżeli w przestrzeni jesteś, zlituj się nade mną i spraw, żebym oszalała! Błagam cię... (słabnie — Morski z Rybałtem unoszą ją — ona szepcze omdlona). Kochanku mój... wziąłeś mnie na ręce jak dziecko... uśmiechnę się... ale pocałuj (wychodzą — za sceną słychać turkot).


SCENA XIII.
Kreisler i Ksawery.

Ksawery (do Sylwii za sceną). Zostań w powozie (do Kreislera patrząc na fabrykę). Szkielet — niema co ratować.
Kreisler. Ratować jednak trzeba dla przyzwoitości. Przyślę sikawki.
Ksawery. Chyba dla przyzwoitości (odchodzą).


(Zasłona spada).


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — terminu
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — bronienia
  3. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Najlepszym