<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajbuza |
Podtytuł | Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Rotmistrz nasz miał dosyć mocy ducha, aby w położeniu najprzykrzejszem nie rozpaczać. O siebie zawsze chodziło mu najmniej, wytrzymać mógł wiele, a przeszłe życie zahartowało go na wszystko. Zdawało mu się więc, że i więzienie, które znał dotąd tylko z powieści, potrafi nie bolejąc, nie jęcząc przecierpieć z męztwem niezłomnem. Ale nie szło tu o niego, był potrzebnym, zobowiązał się do wielu czynności, miał sobie do wyrzucenia, że się naraził nierozważnie na niewolę. Ale któż się mógł spodziewać takiego gwałtu po wojewodzie?
Jedyną pociechą jego było, że się o niego wiele osób upominać musiało, i że wojewoda zmuszonym w końcu być mógł do wypuszczenia go. Uwięzienie, jak sądził, nie mogło pozostać tajemnicą. Liczył na marszałka Myszkowskiego, na hetmana, na Urowieckiego nawet, na wszystkich przyjaciół swych.
Najmniej się spodziewał po Szczypiorze.
W Lanckoronie dziedziniec, wśród którego stała Dorotka, stara wieżyca okrągła, był odosobniony i ruch zamkowy wcale tu nie dochodził. Dniem i nocą panowała głucha, martwa cisza grobowa, przerywana tylko ilekroć ze strony ogołoconej z murów wicher się zrywał, który wył, świszczał, szumiał najdzikszemi głosy.
Marek burgrabia obrachował to, że najkorzystniej będzie dla niego nikomu więźnia nie powierzać, ale strzedz go samemu.
Pierwszego dnia zaraz z pachołkami przyszedł słomę odmienić i najpotrzebniejszy sprzęt dostarczyć, ale klucza nie dał nikomu. Nosił go za pasem, pod pozorem, iż się lękał odpowiedzialności. O jedzenie Bajbuza nadto był dumnym aby się upominał, chlebby mu starczył, a gdy burgrabia przyniósł w garnuszku krupniku i piwo, był zupełnie zaspokojony. Płaszcz służył mu w części za posłanie, a trochę za pokrycie.
Nawykły do czynnego życia, w początku miał tyle do myślenia, iż próżnowanie uczuć mu się nie dało, ale w kilka dni był wycieńczony, znękany, gorzej niż po najcięższym pochodzie.
Okno jedyne było wysoko i widok z niego niewieleby go rozerwał; na ścianach gdzieniegdzie wyrzezane głoski i liczby prędko przeczytał wszystkie. Sen nie brał go, godziny zaczęły wydawać się niezmiernie długiemi. Pierwszy raz zrozumiał, jak straszliwą karą było odjęcie swobody.
Duch jego wyrywał się napróżno, umysł pracował gorączkowo, nie mógł nic. Przemówić nawet nie miał do kogo. Bruszka, który w pewnych godzinach zjawiał się, do rozmowy nie okazywał najmniejszej ochoty. Słuchać mrucząc był gotów czas jakiś, ale na pytania odpowiadał niechętnie albo nawet milczeniem.
Pieniądze brał zawsze bez trudności, lecz tak jak gdyby go one do niczego nie zobowiązywały.
Co najgorszem się zdawało rotmistrzowi, że takim, jakim był dnia pierwszego, bez najmniejszej zmiany pozostał następnych dni. Postępu w spoufaleniu niepodobna było uczynić. Grosz nie skutkował, dobre słowo nie rozbrajało. Wygody życia, gdyby o nie szło, burgrabia się ofiarował dostarczać za pieniądze, ale od niego się o czemś dowiedzieć, nawet o nazwisku zamku, było niepodobna.
Oprócz Bruszki Bajbuza nie widywał nikogo, potem nawet i pachołkowie nie przychodzili tylko do progu.
Na trzeci czy czwarty dzień Bajbuza zażądał jakiejkolwiekbądź książki.
Burgrabia okazał zdziwienie wielkie, nic nie odpowiedział, a później zapytany mruknął, że nie ma.
Napróżno mu rotmistrz wmawiał, że ksiądz jakiś być musi, a gdzie jest ksiądz, musi być księga. Potrzeby jej nie rozumiał Bruszka. Papieru zaś i atramentu wręcz grubiańsko odmówił.
Bajbuza się niecierpliwił.
— Czegóż się ty lękasz? — zawołał w końcu z gniewem. — Murów tych półtorałokciowych ci nie rozbiję, nikogo nie widzę, papier sam nie wyleci, a nie mam co robić, choć wściec się!
Nazajutrz jako zajęcie Bruszka ofiarował materyał do strugania strzał, ale więzień go zburczał.
— Z bydlęciem tem — rzekł w duchu — nawet rozmówić się trudno. — Przestał więc nietylko mówić, ale patrzeć na burgrabiego i dawać mu podarki. Dało się to odczuć w jedzeniu zaraz, ale Bajbuzę rozgniewanego na suchy chleb mógł skazać, nie upomniałby się o nic.
Liczył dni niecierpliwie, cochwila, cogodzina oczekując napróżno oswobodzenia, na które w początku bardzo rychło rachował napewno.
Tymczasem upływały tygodnie, a nic się nie zmieniło. Bajbuza tylko począł żółknąć, chudnąć i słabnąć. Powietrze więzienne, którem oddychał, nieodnawiane, ciężkie, duszące, wilgotne, zgniłe, zabijało go powoli. Zrozumiał, że takiem więzieniem można było po pewnym przeciągu czasu tak zamordować zwolna skazanego na nie, jakby mu toporem głowę ucięto. Duch mógł być krzepkim jak pierwszego dnia, a nawet cierpieniem się podnosić; ciało, w którem mieszkał, stawało się dlań niegościnnem.
Wyprosić lub kupić u Bruszki pozwolenie wyjścia na powietrze, upokarzało go. Nie mogło to przecież trwać długo.
Jednostajność dni następujących po sobie, jak dwie krople wody do siebie podobnych, stawała się sama męczarnią. Bruszka nie dawał z siebie dobyć nic. Pytania obijały się o jego uszy napróżno.
Bajbuza uląkł się wreście znękania, które czuł codzień więcej. Milczenie otaczające było mu niepojętem.
Nikt więc się nie upomniał o niego? nikt nie szukał? nie starał wyswobodzić? Gorzkiemi wyrzutami zaczynał miotać na ludzi, a po namyśle tłumaczył ich, składając wszystko na mściwość niepoczciwego Zebrzydowskiego.
W początkach z rachubą dni szło jako tako, później i z nią się jakoś splątał Bajbuza. Po burgrabi i jego odzieży mógł rozpoznawać niedziele i święta, i postrzegł, że rachunek swój zmylił. Począł więc kreskami na murze upływające dni znaczyć.
Najsilniejszy nawet umysł nie mógł długo przenieść takiej męczarni bezkarnie.
Bajbuza uląkł się o rozbłąkane i zbujałe myśli własne. Marzył niesłychane rzeczy.
Z rachunku kresek już się składały miesiące, gdy jednego dnia w otwartych drzwiach, zamiast Bruszki, ujrzał Bajbuza wchodzącą z garnuszkiem i miską kobietę starą, brudną, której pachołek drzwi otworzył.
Spojrzała ona bojaźliwie na siedzącego więźnia, zbliżyła się do stołu, postawiła prędko przyniesioną strawę i śpieszyła się cofnąć, gdy rotmistrz ją zatrzymał.
— A gdzież Bruszka?
Stara głosem drżącym, słabym zamruczała.
— Chory, chory!
Pośpiesznie dobył pieniędzy Bajbuza i wstawszy dopędził uchodzącą u progu. Wcisnął jej garść pełną.
— Posłuż mi dobrze — rzekł — nie będziesz żałować.
Stara zdziwionemi oczyma, chciwie się długo przypatrywała groszakom... twarz się jej mieniła.
— Czegóż chcesz? — zapytała cicho.
— Od księdza jakiejkolwiek książki, to naprzód — zawołał Bajbuza — a potem rozmówimy się, zapłacę co zechcesz.
Szybko zaczęła chować pieniądze stara, odwróciła się, skinęła głową i palec położywszy na ustach wyszła.
Powrotu jej oczekiwał nazajutrz Bajbuza z niecierpliwością wielką. Tym razem ostrożna stara przyszła sama jedna bez pachołka. Na twarzy jej malowała się ciekawość gorączkowa.
Pod płachtą niosła coś zawiniętego, była to gruba książka, którą położyła na stole. Bajbuza otworzył ją i znalazł brewiarz stary łaciński z agendą. I to mu bardzo pożądanem było.
Stara sparła się na stole i czekała widocznie aby jej powiedział, czego więcej żądać może. Rotmistrz zaczął od ogólników. Obiecywał za pomoc i usługi nietylko pieniądze, ale dom, grunt i ziemię.
Staruszce oczy pobłyskiwały.
— Bruszka chory — rzekł w końcu Bajbuza — ja się tu duszę, ja tu zginę. Gdybym choć nocą na godzinę wyjść mógł w zamknięte podwórze, powietrzem tchnąć. Przecież nie ucieknę, zamek ma wysokie mury, pozamykajcie furty, postawcie straż.
Stara na to bardzo głową potrząsać zaczęła, nie odpowiadając, ale dając do zrozumienia, że rzecz była bardzo trudna.
Bajbuza kusił... Wydobył złoto i dał jej sztuk parę, obiecywał cotylko chciała.
— Bruszka mnie zabije — zamruczała stara.
— On o niczem wiedzieć nie będzie.
Potrząsła głową. Nic obiecywała nic, ale więzień widział, że obietnice jego złotych gór nie przebrzmiały bez skutku. Wyszła zadumana.
We dwa dni potem nocą wypuszczony w podwórko ciasne Bajbuza, przez krótką chwilę przechadzać się mógł po niem, pomiędzy murami, nad któremi tylko kawał nieba gwiaździstego powitał z niewysłowionem uczuciem.
Stara czatowała gdzieś za drzwiami, nie dała mu długo oddychać tem czystem, orzeźwiającem powietrzem wieczora. Musiał powrócić nazad do ciasnej swej izby, ale i krótka chwila wytchnienia orzeźwiła go.
Myślał już czyby się całkiem wyswobodzić nie mógł, jeśli Bruszka chorować będzie dłużej?
We dnie teraz czytał modlitwy, o ile mu światło pozwalało... myśli miały się czem zająć.
Lecz cóż znaczyło to opuszczenie okrutne, nielitościwe przez wszystkich? Stara wyciągała chciwie dłonie, otwierała wieczorem drzwi na podwórko, służyła z obawą jakąś razem i chęcią zasłużenia się, ale z niej dobyć, dowiedzieć się czegoś nie było podobna. Jedno tylko nazwisko zamku szepnęła.
Spytana o zdrowie Bruszki potrząsała głową.
— Leży — rzekła — leży — i pokazała na piersi, minę przybierając bardzo smutną.
Najrozmaitsze a najdziwaczniejsze myśli oswobodzenia wiły się po głowie rotmistrza. Mógł siłą opanować klucz, lecz cóżby mu pomogło z jednego podworca wydobyć się na drugie i zostać tam nieochybnie ujętym?
Potrzeba było czekać na jakiś cud, na pomoc z zewnątrz, której Bajbuza nie przestawał się spodziewać.
Tak, z niesłychaną powolnością wlokły się te więzienne dnie bez końca, noce nieprzespane.
Jednego ranka stara wedle zwyczaju przynosząc jedzenie położyła przed Bajbuza drugą książkę.
Zrozumiał z jej zwycięzkiego uśmiechu, iż się naprzód domagała nagrody, którą dał chętnie, potem że ksiądz był taki litościwy, iż sam książkę ofiarował, ale prosił, aby mu pierwszą jutro zwrócono.
Chwyciwszy przyniesioną Bajbuza na pierwszej karcie jej znalazł znaną ręką Szczypiora napisane wyrazy:
— „Jam już tu, będzie wszystko dobrze“.
Radość i lekki okrzyk, który mu się wyrwał, byłyby go zdradziły przed kim innym, dla starej były one tylko oznaką, że książki pożądał wielce.
Natychmiast po wyjściu starej musiał obmyśleć rotmistrz jakby na brewiarzu coś nakreślić. Nie miał innego inkaustu nad ten, którym się cyrografy szatanowi pisały na duszę — własną krew. Zamiast pióra użył słomki z posłania i rozciąwszy palec napisał:
„Laus Deo in aeternum. Salvum me fac ab omnibus persequentibus me, et libera me!“
Nie śmiał pisać ani wyraźniej ani więcej.
Szczypior tu, na tropie, to była tak dobrze jak swoboda! Wiedział, że po nim się wszystkiego spodziewać może, odżył, siły mu zdawały się powracać; lękał się tylko, aby mu stara z twarzy nie wyczytała, iż stał się innym.
Każdego wieczora, gdy umilkło wszystko, przy każdem wypuszczeniu na podwórku, spodziewał się czegoś.
Niecierpliwość rosła. Stara tymczasem przychodziła w zwykłej porze, nie przynosząc nic nowego i nie odpowiadając na pytania tylko swem niewyraźnem mruczeniem i ruchami rąk i głowy. Szczypior nie dawał znaku życia.
Jednego wieczora, gdy rotmistrz wcale się już nie spodziewał nikogo, bo go z podwórka, po którym się przechadzał, nazad do izby zamknięto, usłyszał brzęk kluczów i chód męzki, wcale niepodobny do przewlekłego chodu swej stróżki. W progu ukazał się naprzód obwinięty chustami o kiju wlokący się Bruszka, za nim baba, a za niemi w podróżnym stroju uzbrojony... Szczypior.
Szedł tak właśnie jakby tu panem był i miał prawo rozkazywania, głośno mówiąc, z podniesioną głową, a Bruszka i jego wyręczycielka słuchali z uszanowaniem.
Stanąwszy w progu dał znak rotmistrzowi i spytał głośno:
— To ten jeniec?
Bruszka zamruczał.
— Idźcież sobie — dodał na drzwi wskazując Szczypior — ja was tu nie potrzebuję za świadków, gdy go badać będę. Ty stary możesz nazad iść do łóżka, a klucze zostawić kobiecie.
Bruszka się pokłonił w milczeniu i natychmiast wysunął, stara też poszła za nim, a Szczypior zobaczywszy że się oddalili w podwórko, dopiero sam drzwi zamknął.
Bajbuza rzucił mu się na szyję.
— Na rany Chrystusowe — zawołał — czyń co chcesz, waż co tylko można, a wyswobódź mnie. Niewola gorzej tatarskiej, bo tam choć w dybach i łykach człowiek powietrzem oddycha wolnem i porusza się, a tu...
Ale jakimże ty sposobem tu rozkazujesz? — dodał.
— A cóż? udaję posłanego od wojewody? — rzekł Szczypior. — Gdyby mi się powiodło na mocy tego ciebie ztąd wyrwać... ale... nie wiem... Z Bruszką poszło dobrze, ale jest przy załodze człek, który wcale inaczej na mnie patrzy i coś zdaje się podejrzewać.
— Ale jeżeli inaczej niemożna — wykrzyknął Bajbuza — zbierz ludzi stu, półtorasta, ile chcesz, proś o nich u Żółkiewskiego, wprost padnij na zamek i wydobądź mnie siłą.
Szczypior nie dał mu mówić.
— Bądź spokojnym, bylem żyw był, nie zaśpię.
Bajbuza od tak dawna pozbawiony możności nawet poskarżenia się na nieszczęście swoje, wylał się teraz z całą boleścią, która się w nim nagromadziła. Szczypior wyrzucał mu własną winę, niepotrzebne nastręczenie się wojewodzie.
Rotmistrz chciał aby go z sobą natychmiast wyprowadził, ale chorąży uznał to niemożliwem. I tak zuchwalstwu swemu winien był, że go tu wpuszczono, kłamstwo mogło się wydać na progu, a naówczas życia nie byliby pewni. Nie było według niego innego środka, tylko niespodziany napad na Lanckoronę, która ani załogi wielkiej, ani przygotowania do obrony nie miała.
Szczypior jednak warował sobie, że i innych sposobów wyswobodzenia próbować mu wolno. Miał proboszcza i wikarego, którzy do zawiązania stosunków na zamku pomocą i pośrednikami być mogli.
Bajbuza nalegał. Wśród tych krzyżujących się pytań i odpowiedzi czas upływał, tak że Szczypior ledwie już mógł zawiadomić rotmistrza, iż Spytkowa w jego sprawie jeździła do wojewody.
Zebrzydowski tak jak przed posłami od senatu zapierał się, że do rokoszu teraz i nowych knowań wcale się nie mięsza, zaparł też aby Bajbuzę więził.
— Stawił mi się zuchwale — rzekł — kazałem go wziąć pod wartę, alem go wypuścił. Pojechał, nie wiem gdzie się znajduje. Jeżeli gdzie na drodze burdę zrobiwszy zabit, to nie moja rzecz. Ja o nim nie wiem nic.
Wypadkiem od pijanego Janasza dowiedział się szpiegując Szczypior o jeńcu zaprowadzonym do Lanckorony, a resztę doszedł na miejscu.
Nalegał Bajbuza o pośpiech.
— Zlituj się, abym tą niewolą nie udusił się, nie zadławił, nie przepadł marnie, pośpieszaj. Dam okup, jaki zechcą.
— O okupie mowy niema, kiedy nie chcą przyznać, że was trzymają — rzekł Szczypior. — Inaczej radzić musimy. Spytkowa jeździ i wszelkie porusza sprężyny nadaremnie, zapierają się was.
Zbyt długo pozostawszy na rozmowie musiał się w końcu chorąży oddalić, a Bajbuzę tylko może więcej jeszcze podraźnionego niż przedtem zostawił.
I znowu powróciły dni oczekiwania milczącego, ciszy głuchej a jednostajnej i próżnych badań starej stróżki, która nie odpowiadała prawie na pytania. Bruszka znowu leżał w łóżku.
Dni, które rotmistrz znaczył na ścianie, szeregiem nowym stały jak wieki długie, a o Szczypiorze słychać nie było. Nie zmieniono jednak postępowania z Bajbuzą, nie obostrzono dozoru i ztąd wnosić mógł, że Szczypiora zuchwałe wtargnięcie przeszło niepostrzeżone.
Po dosyć długiem wyczekiwaniu, które zniecierpliwionemu rotmistrzowi dłuższem się jeszcze wydało niż było, nowa książka przyniesiona przez starą stróżkę zawierała list chorążego przylepiony do okładki. Był on długi i chociaż przynosił znak życia od Szczypiora, więcej może zniecierpliwił, pogniewał rotmistrza, skazanego na bezczynność, niż pocieszył. Czytał go i odczytywał wiele razy, przeklinając dolę swoją, która mu ręce wiązała. Szczypior zaklinał, aby miał cierpliwość, rozpisując się zarazem o rokoszu i wszystkiem o czemkolwiek mógł dowiedzieć.
— „Kochany rotmistrzu — brzmiało pisanie chorążego — nie przeklinaj mnie, nie poczytuj tego za niedołęztwo, za tchórzowstwo; Bóg widzi, dotąd niemożna było nic uczynić, bo ważyć się mi nie godzi tylko na pewno. Gdybym się porwał, a nie udać się miało, zgubiłbym was.
„Gdy pocznę to chyba najpewniejszy, iż wyzwolić was muszę... więc i obmyśleć trzeba wszystko bacznie. Życia mojego dla was nie pożałuję.
„Wojewoda siedzi przyczajony, cicho, jako zając w kotlinie, czyni się chorym i pokutującym, powtarza wszystkim, którzy do niego przyjeżdżają — nie mięszam się do niczego, o niczem wiedzieć nie chcę — ale nikogo nie oszuka tą układnością i wiadomo wszystkim, że jest sprężyną a pobudką do nowego rokoszu, który nieochybnie stoi przed nami. Nie chcą mu wierzyć w Krakowie, ale się zapóźno bodaj przekonają.
„Z naprawy wojewody zięć jego Smogulecki i Grudziński wojewoda rawski, rozgniewany na króla że mu sochaczewskiego starostwa odmówiono, a najgłówniej warchoł i krzykacz Piotr Łaski, którego znacie dobrze, bo kędy był wszędzie bez burdy nie wyszedł, gardłują i buntują w Wielkiej Polsce.
„Łaskim się posługują, aby Smogulecki nie był widoczny, bo wiadomo, że on a Zebrzydowski jednem są.
„Ściągnęli szlachty różnej, tych szczególniej, co tumult i wrzawę łacno zrobić umieją i krzyczą jeden za dziesięciu dokoła, w połowie Februarij, i tam Łaski rej wiódł. Postanowili Zebrzydowskiego nie opuszczać, bolejąc że on został zdradzonym i zaprzedanym; rozesłali ztąd uniwersały po całej rzeczpospolitej, jakiem prawem, to oni sami tylko wiedzą, zwołując rokoszowy zjazd znowu na 20 Martij do Jędrzejowa. Z tego ich uniwersału, którego kopii nie mogę tu załączyć, tyle wypisuję, że na miłość ojczyzny zaklinają, na krwawe łzy uciśnionej szlachty, aby się wszyscy stawili.
„Item piszą w nim: „Zaledwie rokoszowi z pod Janowca rozjechali się, ścigano ich, wyśmiewano, prześladowano wszędy: podskarbi jak wprzódy trwoni dochody publiczne, na każde rozkazanie królewskie spisują się wojska zagraniczne, pomnażają liczbę dział i narzędzi wojennych, jak gdyby król na nieprzyjaciół wiary chrześciańskiej miał ciągnąć; zwleczone sejmu zwołanie, już ciężkie jarzmo niewoli tłoczy się na karki nasze... et sic porro“.
„W kole marszałkował Ponętowski, taki gardłacz jako i Łaski, a w Krakowskiem i Sandomirskiem wysadzili równego im Pękosławskiego, który do króla zuchwałe poselstwo wysztyftował z wyrzutami. Próbowali też, nie wiem jakiem szczęściem, pozyskać sobie kardynała Maciejowskiego, ale wątpię aby zjednać potrafili.
„Król posyłał monitując Zebrzydowskiego za te knowania, na co on, jako wyżej pisałem, odparł wyrzekając się wszelkiego udziału i świadomości.
„Ponieważ nigdzie na tych nie zbywa, co w mętnej wodzie coś ułowić się spodziewają, i ten rokosz odgłos znajdzie, ale niewszędzie. Sieradzanie oświadczyli się przy królu, z czem starego Boxę Radoszewskiego albo posłali lub wyślą. Król na sejmiki uniwersały rozsyła.
„Tyle de publicis — pisał Szczypior — a co się tknie Nadstyrza i majętności waszych, cale spokojni być możecie, że tam ich jako własnego dobra sługi wasze strzegą. Jejmość pani Leszczakowska, mimo wieku, dosyć rzeżwa i trzyma się dobrze, Rabski choć na nogi podupadł, na umyśle rzeżwy... Zaklinam — kończył — abyście cierpliwości zażyli, dopóki mi Bóg nie dozwoli was wyswobodzić, co kosztem własnego żywota radbym przyśpieszył“.
Po tym liście słotny i zimny miesiąc marzec przeszedł na próżnem oczekiwaniu, począł się kwiecień, a niecierpliwość Bajbuzy dochodziła do ostatecznej granicy. Po nocach już oka nie zmrużył, tak mu się ciągle zdało, że nadchodzącego dla wyzwolenia go Szczypiora słyszy.
Naostatek kwiecień też do terminu swego dochodził, a Szczypiora jak nie było, tak nie było. Książki też, to jest listu od niego nie odebrał Bajbuza, co go utwierdzało w przekonaniu, iż lada godzina nadejść musi.
Gdy tak nocy jednej na barłogu swym bezsenny spoczywał rotmistrz, albo raczej zżymając się rzucał i męczył, do Boga próżno wzdychając o pomoc, a do obrazów cudownych wota różne ofiarując w duchu, usłyszał pukanie jakieś do ściany, jak mu się naprzód zdało.
Zerwał się więc nasłuchując zkądby ono pochodziło, i doszedł, że niedaleko legowiska jego w mur młotem uderzano pośpiesznie. Nie czekając więcej natychmiast odziewać się począł i zbierać oręż jaki miał, aby w gotowości być, gdyby wyłom w murze zrobiono, czego się tejże nocy spodziewał.
Tymczasem prawie do rana samego trwało coraz go wyraźniej dochodzące bicie w mur gruby i z twardego kamienia polnego przed wieki zlepiony, który jako jedna zlał się skała. Razem ze dniem ustały uderzenia młotem i wszystko ucichło. Cały dzień potem spędził czuwając rotmistrz, ale musiał przy starej stróżce udawać, jakby o niczem nie wiedział.
Z nocą, jak się spodziewał, znowu łamać mur rozpoczęto i późno już było, gdy naostatek Bajbuza kamienie w nogach łoża ujrzał poruszające się nieco, i rzucił pomagać do ich wydobycia.
Nim jednak otwór rozszerzono do tyla, aby on się nim mógł wydobyć z więzienia swojego, wiele znowu czasu upłynęło, i gdy Bajbuza ważył się w ciasną szyję, jaką mu rozprzestrzenić się starano, dnieć zaczęło. Że się w niej nie udusił, winien był temu, iż go ludzie za nogi pochwyciwszy siłą wyciągnęli, a potem między siebie wziąwszy po gruzach i piasku wyprowadzili aż w zarośla u stóp zamkowego muru. Szczypior był ciągle przy nim. Niedaleko stały gotowe konie, ale Bajbuzę winem i wodą musiano krzepić po wielkim wysiłku i znużeniu, nim się na siodło mógł podnieść. Raz zaś siadłszy, Szczypior pewnym był, że się bądź co bądź utrzyma, dopóki w nim życia stanie.
Nie było chwili do stracenie, gdyż jak skoroby ucieczkę więźnia odkryto, pogoń wysłać musieli. Rachował przecież rotmistrz, iż niewprzódy się postrzegą, aż o zwykłej godzinie, o której mu ranną polewkę stara stróżka przynosiła, a do tej było jeszcze daleko.
Z Lanckorony w żadną stronę bezpieczniej uchodzić się nie zdało jak do Krakowa, ale właśnie na tym gościńcu i pogoń ścigać mogła.
Szczypior miał z sobą ludzi dwudziestu, których on nazywał elierami, tak jako w wojsku wybór zwano naówczas, najdzielniejszych i najsprawniejszych. Z nimi choćby i dwa razy liczniejszą napaść mógł odeprzeć, a wielki gościniec do stolicy prowadzący, na którym zawsze prawie się spotykało poczty różne i kupców z towarami, do pewnego stopnia od napaści zabezpieczał.
Puścili się więc, Bajbuzę w pośrodek wziąwszy, który rychło się powietrzem i ruchem orzeźwił, bez namysłu do Krakowa, koni nie lutując. Dwie lub trzy godziny mając przed pogonią, Szczypior ujść przed nią się spodziewał.
Podkop pod mur, który tyle ciężkiej pracy kosztował, i do którego Szczypior górników aż przybierać musiał, okrywały zarośla z tej strony zamku mur w części otaczające, tak że otwór chyba przypadkiem mógł być znaleziony.
Liczono więc na pewną ucieczkę, ale zawiodła rachuba... Uderzanie w mur zwróciło z wieczora uwagę jednego z pachołków zamkowych, który do ziemi ucho przyłożywszy, długo się przysłuchując z ciekawości, wieczorem o tem, nie burgrabiemu choremu, ale dowódzcy małej załogi, staremu też, ale bardzo ruchawemu i czynnemu Czabińskiemu doniósł. Zgromił go zrazu Czabiński, utrzymując, że się przywidziało niezdarnemu chłopu, lecz nocą niepokój go opanował. Zbudził pachołka i poszedł z nim sam nasłuchiwać.
Tu dopiero się przekonawszy, iż w istocie kucie jakieś podziemne słychać było, choć nie domyślał się co to być mogło, ze dniem postanowił na zamku zrobić pilne poszukiwanie.
Gdy dobrze rozedniało, a Bajbuza jeszcze niedaleko był od Lanckorony, Czabiński po zamku wszędzie z tej strony, gdzie się uderzenia słyszeć dały, izby jedna po drugiej otwierać sobie kazał. Do rotmistrza nie wpuszczano go nigdy i tym razem burgrabia się przeciwił temu, ale stary Czabiński nałajawszy mu, klucz prawie siłą pochwycił i poszedł do więzienia. Chory Bruszka mu nie towarzyszył, szła tylko stara stróżka, która od progu zobaczywszy tarczan próżny, dziurę u stóp jego w murze, kilka kamieni na środek izby wytoczonych, ziemi kupę, z krzykiem jak oszalała pobiegła do burgrabiego.
Czabiński się tylko obejrzawszy, zmiarkował, że jeśli pośpieszy, może sobie pozyskać wielkie względy wojewody, chwyciwszy uchodzącego; kazał więc natychmiast najlepszym z załogi ludziom na koń siadać, sam zbroję wdział i na oślep puścił się gościńcem ku Krakowu.
Zamiast spodziewanych godzin jakich pięciu lub sześciu, Szczypior z Bajbuzą nie mieli teraz nad dwie może. Starczyłyby one przy pośpiechu, gdyby nie zbytnie zaufanie Szczypiora, który rotmistrza widząc wycieńczonym bardzo, namówił go z gościńca w bok do szlacheckiego dworu dla posilenia się i trochy spoczynku. W tym to dworze u niejakiego Laskowskiego, dalekiego krewnego, Szczypior przez cały czas podkopywania się przesiadywał i miał tu z ludźmi bezpieczne schronienie.
Bajbuza się opierał, utrzymując że nic mu nie potrzeba oprócz swobody, lecz chorąży go zmusił, a za bezpieczeństwo głową chciał ręczyć.
Zajechali więc przed dwór, koniom tu tylko wody i trochę siana dając, sami zaś wstąpili na miskę krupniku i piwo. Przeciągnął się jakoś popas, przy dobrej myśli, mimowolnie, tak że gdy na koń siedli znowu i na gościniec krakowski wyjechali, mieli za sobą Czabińskiego o niewiele stai.
Ratowało ich to, że pogoń wcale nie znała uchodzących i niebardzo się ważyć mogła na pierwszy lepszy poczet spotkany na drodze. Czabiński byłby ich może pominął nawet, ale się ludzie Szczypiora zdradzili sami.
Zaledwie się bowiem pogoń ukazała, niespokojni chwycili za broń i widocznie gotować poczęli do walki. Czabiński, któremu szło wielce o to, aby się zasłużył i okazał gorliwość swoją, bez namysłu rzucił się na Szczypiora, który zbiwszy się z ludźmi w kupę, hakownice kazał gotować, aby ognia dać natychmiast. Nastąpiło starcie, w którem siły z obu stron były równe, ale żołnierz rotmistrza daleko dzielniejszy i śmielszy, musiał wziąć górę.
Pomimo wielkiej wrzawy i zachęcania Czabińskiego, który krzyczał nieustannie: Bij! zabij! — hajducy jego ledwie się spróbowawszy ze Szczypiorowymi w części tył podali.
Ugodzony kulą padł sam dowódzca, a to było hasłem dla reszty, aby poszła w rozsypkę. Bajbuza chociaż osłabły długiem więzieniem, nie mógł się powstrzymać aby szabli nie dobyć i razem ze Szczypiorem nie rzucić się za uchodzącymi. A tu go hajduk, któremu na karku siedział, odwróciwszy się koncerzem ciężkim znowu w ramię toż same, które już raz ranione było, cięciem silnem z konia zwalił. Padł i on sam wprawdzie zaraz rozsiekany przez kopijników Szczypiora, lecz Bajbuzę potem już na koń posadzić nie było można, musiano po wóz słać i na nim się wlec z rannym do Krakowa.
Drugiej pogoni nie lękano się już wcale, lecz rana rotmistrza do rozpaczy przyprowadzała, bo go w tej chwili gdy najczynniejszym pragnął być, znowu na czas jakiś uczyniła bezwładnym. Przodem posłał chorąży do Krakowa, aby i doktora i wszystko co rannemu potrzebnem być mogło przygotowano, a sam przy wozie jadąc, dopiero drugiego dnia rano z nim dostał się do stolicy.
Tu dwór właśnie, król i wojsko przygotowywało się do wyjścia dla sejmu zwołanego do Warszawy.
Wiadomość o oswobodzeniu Bajbuzy byłaby zaraz się rozeszła po mieście, ale on sam i Szczypior nie chcieli, aby o tem szeroko rozpowiadano, i o ile mogli taili całą przygodę.
Przywołany doktor ranę uznał dosyć ciężką, zwłaszcza że prawie w tem samem miejscu przypadła, gdzie już pierwsza kość naruszyła. Bajbuza się tem pocieszał, iż, jak on utrzymywał, wszelkie rany u niego prędko się goić były zwykły. A że się na swobodzie czuł, powiadał, że ją jeszcze okupił tanio, tak mu zamknięcie dolegliwem się stało.
Doktor, niejaki Ochocki, który naówczas słynął zwłaszcza z tego, iż około rannych bardzo dobrze i szczęśliwie chodzić umiał, obiecywał, że pomimo ciężkiego obrażenia ręki, on prędko zdoła wygoić ją i władzę przywrócić. Lekarz to był dla rycerstwa stworzony, wesół, żartowniś, do kielicha ochoczy, sam potroszę żołnierz, bo za obozem nieraz jeździł czasu wojny, znający obyczaje i naturę polskiego rycerstwa, z którem doskonale obchodzić się umiał. A że Bajbuza na wstępie mu wielkie wynagrodzenie przyobiecał, jeśliby go rychło na nogi postawił, Ochocki po całych dniach i nocach się ofiarował siedzieć przy nim i czuwać nad raną.
W Krakowie ponieważ wozy już królewskie stały do podróży gotowe, a hetman Żółkiewski rycerstwo sprawiał mające mu towarzyszyć, z nikim się widzieć nie było można, oprócz jednego Kalińskiego, który nadbiegł razem uradowany i przestraszony.
Od niego dowiedzieli się, że król do rokoszan pod Jędrzejowem zebranych posyłał znowu Wołłowicza i księcia Zbarażskiego, do upamiętania ich przywodząc; a drudzy byli tego zdania, aby zamiast poselstwa do nich słać, wprost ciągnąć po drodze na Jędrzejów i rozpędzić, coby łatwo stać się mogło. Król zawsze przelewu krwi unikając do ostatniej chwili nie zgodził się na to i wprost kazał do Warszawy iść z sobą Żółkiewskiemu i Potockim.