Barani Kożuszek/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barani Kożuszek |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Stojący przy baryerze ganku widzowie, którzy mimo deszczu przypatrywali się nadjeżdżającym gościom, wychodzącego staruszka, znanego pod imieniem Baraniego kożuszka całej Warszawie, powitali hałaśliwym śmiechem i wołaniem.
Nawykły do tego starowina, ani się nawet obejrzał.
Głosy tej ciżby, wśród których chyba może słowa dzieciaków kilku brzmiały szydersko, nie były zresztą ani złośliwe, ani niechętne. Wiedzieli wszyscy, że to był bicz na ludzi zamożnych i zepsutych, na tych, którzy serca nie mieli dla nikogo, oprócz dla siebie; ale ulica czuła w nim sprzymierzeńca.
Ulica — to jest wszystko to, co chodzi obdarte, co głodem przymiera, co przyciśnięte nędzą zazdrości, co z sercem zakwaszonem cieszy się, gdy szczęśliwsi cierpią — ulica, która jest namiętną, ślepą, biedną, głupią, ale której wiele przebaczyć potrzeba, bo cierpi wiele, a najczęściej nie wie, co czyni.
Dla tej ulicy Barani kożuszek, wchodzący na redutę po to, aby trwoniących tam grosz na płochą zabawę chłostał i smagał, gdy biedactwo stało na deszczu — był wielce pożądany. Okrzykiwano go jak posła, którego nędza wyprawiała, pluć w oczy rozpuście.
A jakżeby byli radzi terminatorowie szewccy i uliczniki wcisnąć się za nim, aby posłuchać, aby zobaczyć, jak ta bomba pękać będzie i obryzgiwać złotem szytych panów!
Każdy z nich wiedział, że Barani kożuszek nie szedł tam darmo. Wybuchy śmiechu, które się wkrótce słyszeć dały, tłómaczono sobie żganiem nielitościwego starowiny. Widziano go nieraz czepiającego się magnatów, rzucającego ostre słowa do karet, przed któremi kryły się głowy i okna zapuszczały, a piesi przestraszeni uciekali.
Gawiedź się z początku spodziewała, że go rychło za drzwi wyrzucą; ale dość długi czas upłynął, nim z twarzą zaognioną, z której kawał płachty zerwał w sieniach, Barani kożuszek ukazał się z powrotem.
Gawiedź, oczekująca nań, powitała go znów wołaniem, a niektórzy przyklaskiwać mu zaczęli, jakby wiedzieli, iż na sali dobrze się musiał popisać.
Stary, któremu gorąco reduty oddech zatamowało, a może wzruszenie, zdjął z głowy czapkę i wiatr siwe rozwiał mu włosy... Odetchnął, chwilę zatrzymał się w ganku, spoglądając na czarne niebo, które oświetlone od latarni, potoki deszczu przerzynały, rozepchnął ludzi, co mu na drodze stali, i nie zważając na słotę, z głową spuszczoną powlókł się na miasto.
O trzy kroki już go widać nie było.
Przy ganku stało zawsze poddostatkiem chłopaków z latarkami, którzy, niemających fiakrów, ani powozów, a mieszkających w blizkości, do domów odprowadzali, bo większa część ulic nie była oświetloną.
Prawdziwy łobuz warszawski, wyrostek kilkunastoletni, znany pod imieniem Juliaszka, który pod teatrem, przy redutach i u każdego pałacu, gdzie tylko balowano, nastręczał się zuchwałem zalecaniem i zaczepiał wychodzących, ofiarując się im ze swoją latarką — spostrzegł przesuwającego się starca i.. nie mógł wytrzymać, świerzbiał go język.
— Jaśnie wielmożny Kożuszku! — krzyknął — może jaśnie pan raczy sobie kazać poświecić do szpitala św. Łazarza.
Starzec zwolna się zwrócił ku niemu; ostygł już był. Wlepił oczy w chłopię wesołe i złośliwe. Wzrok ten musiał mieć jakąś siłę straszną, bo Juliaszek zaniemiał, zasromał się, spuścił głowę, jak winowajca i poczuł, że się dopuścił niepoczciwego szyderstwa.
Barani kożuszek stał, z politowaniem, bez gniewu spoglądając na chłopaka.
— Patrzaj-no ty — rzekł łagodnie — abyś sam z tą swoją latarką nie zawędrował gorzej niż do Łazarza. Moje dziecko, z nędzy w szpitalu umierać sroga to rzecz, ale miłosierdzie ludzkie nie hańbi, a ubóstwo nie zawsze jest występkiem. Tyś próżniak, gonisz za łatwym zarobkiem po nocach, a we dnie próżnujesz. Co z ciebie będzie? hę!
Juliaszek języka w gębie zapomniał. Słowa te zaświdrowały mu w sercu.
— I, niech-bo jegomość da pokój — zaskomlał — ot wyrwało się głupstwo.
Tłum, który widział i słyszał obu, brał stronę Baraniego kożuszka; śmiać się zaczynano z Juliaszka.
— Ze starości, z nędzy, z nieszczęścia cudzego — mówił, spokojnie stojąc na deszczu, stary — nie śmiej się i nie urągaj nigdy. Pan Bóg, który biednym błogosławił i królestwo im przyobiecał, mści się za tych, co są Jego dziećmi najmilszemi.
Juliaszkowi łzy się kręciły w oczach, latarka mu drgała w ręku. Szybkim krokiem podbiegł do starego, schwycił rękę jego z poszanowaniem, pocałował i szepnął coś pocichu.
Z tłumu przyklaśnięto.
Barani kożuszek się uśmiechał.
— Ile zarabiasz, odprowadzając do domu? — zapytał.
— Rożnie, proszę jegomości, rożnie — wyjąknął Juliaszek. — Jak się dobrze trafi, to i dwa złote.
Stary się rozśmiał, rękę włożył pod kożuszek, dwuzłotówkę wyciągnął i wsunął ją w rękę chłopcu.
— Naści — rzekł — świeć na ulicę Krochmalną.
Juliaszek wysforował się natychmiast naprzód i, nic nie mówiąc, iść począł, wybierając co najsuchsze miejsca, kładki i cegły, które gdzieniedzie wśród błota były pokładzione. On jeden znał tak swe miasto i wszystkie jego brukowe tajemnice, iż wśród najciemniejszej nocy mógł się w niem oryentować.
Z głową zwisłą na piersi, nie mówiąc nic, Barani kożuszek szedł za swym przewodnikiem.
Minęli tak ogród Saski, gdy u wejścia na Krochmalną ulicę starzec zawołał na chłopca:
— Sam tu!
Juliaszek nadbiegł ku niemu.
— Wracaj nazad — rzekł nakazująco Barani kożuszek — ja tu już do mojej budy i bez ciebie trafię.
Klepnął go po ramieniu.
— Posłuchaj dobrej rady. Rzuć tę głupią latarkę do licha, a ucz się rzemiosła.
Juliaszek się poskrobał w głowę.
— Próbowałem — odezwał się markotno — ta co. Taką naturę mam, że w miejscu mi wysiedzieć trudno. I znowuż te majstrowie psiawiary łają, a ja języka za zębami nie trzymam. Szewc jak mi w pysk dał, tom mu oddał.
Ruszył ramionami.
Stary się roześmiał.
— To się zwalasz — rzekł — a szkoda. Pomódl się, aby ci Bóg dał więcej cierpliwości.
I nim się Juliaszek opatrzył, zniknął mu stary w ciemnościach gdzieś tak, jakby — wedle jego wyrażenia — poszedł wskroś ziemi.
Chłopak postał chwilę zamyślony, spojrzał w latarkę, w niej jeszcze łojówki zostało, i kopnął się napowrót do Marwaniego.
Kożuszek tymczasem niepostrzeżony, mimo nocy ciemnej nie potrzebując się przypatrywać dobrze znanej drodze pod parkanami, szedł dalej Krochmalną ulicą. Tu, wśród drewnianych domostw po większej części, stała odosobniona jednopiętrowa kamieniczka, która nad niemi górowała.
W oknach pięterka jej nie było światła; dolne, okiennicami nieszczelnie pozasłaniane, po lewej stronie światełka z wewnątrz przepuszczały. Staruszek cicho się zbliżył do drzwi, klucza dobył z kieszeni, otworzył, wszedł i zamiast w lewo, obmacawszy drzwi, skierował się na prawą stronę. Nie potrzebował, aby mu świecono do otwierania, znając dobrze miejscowość.
Izba, do której wszedł, była ciemna, ale i tu omackiem stary na kominie krzesiwo znalazł, hubkę i siarką napuszczone drewienka. Wprędce zaświeciła hubka, zapaliła się siarkowana drzazga, a od niej świeca na kominie przygotowana.
Gdy się rozjaśniło w izbie, można w niej było dostrzedz tapczan niezasłany niczem, na którym odzież jakaś złożona była, stolik przy ścianie z różnemi na nim gratami, ławę zapyloną i podłogę nieumiataną oddawna. Była to pustka, a chłód w niej przejmujący kazał się domyślać, iż jej nie zamieszkiwano.
Stary, wszedłszy, zrzucił z siebie natychmiast obmokły kożuszek, który na ścianie, obok dwóch zupełnie mu podobnych, powiesił. Siadł na tapczanie, zdejmując z nóg zbłocone obówie, które przygotowane długie buty zastąpiły. Czapkę położył na stole. Wdział kapotę szarą, a nareszcie otarłszy twarz, włosy rozczochrane i brodę przyczesał.
Zmiana ta ubrania uczyniła go prawie innym człowiekiem; twarz nawet wyraz jakiś spokojniejszy, smutny a poważny przybrała. Wyglądał jak zamożny mieszczanin jakiś i nic już żebraczego nie miał w sobie. Westchnął, pocierając czoło, i ująwszy świecę z komina, wyszedł z izby, którą starannie na kłódkę zamknął za sobą.
Sień domu niewielka była, ale czysta. Schody drewniane prowadziły na pięterko.
Stary, nim wszedł na nie, zapukał na lewo. Za drzwiami poruszyło się coś. Niemłoda kobieta, trzymając kądziel w ręku, otworzyła je i poczęła wołać:
— Zaraz! zaraz!
Wewnątrz izby widać było piec i kuchenkę, przybory jak zwykle dla czeladzi. Na ognisku jeszcze płonącem gotowało się coś. Dziewczynka, wyrostek, z podkurczonemi pod siebie nogami, drzemała pod piecem.
— Jak-bo jegomość dziś późno! — zawołała schrypłym głosem zaspanym kobieta, krzątając się około garnków. — Na dworze taka plucha zimna, że i psa nie wypędzić. Jeszcze choróbska jakiego, Panie Boże uchowaj! jegomość się nabawi.
Stary, nie zważając na to gderanie i wcale nie odpowiadając, w milczeniu począł się drapać na górę.
Tu drzwi nie były zamknięte. Przedpokój, czysto utrzymany, przeszedłszy, stary znalazł się w sporej izbie gościnnej, bardzo schludnie utrzymanej i niemal eleganckiej. Sprzęt był nie nowy, ale dosyć wykwintny, sofa i krzesła pokryte spłowiałym adamaszkiem, stół zawieszony kobierczykiem. Zwierciadło stare, trochę poobijane weneckie i para ciemnych obrazów przyozdabiały ściany. Komódka saskiej fabryki stała w kątku.
Widać było jeżeli nie dostatek, to przynajmniej nie nędzę, a czystość i porządek mile uderzały oczy.
Przeszedłszy ten pokój, stary ze świecą wszedł do sypialni. Ten sam ład i tu panował. Łóżko ze starym pawilonem w kątku, wielka szafa stara, kilka krzeseł, kufrów para ubierały ten pokój; lecz najwięcej miejsca zajmował olbrzymi stół, spłowiałą i podartą makatą zasłany, tak zarzucony mnóstwem papierów, broszur, książek, świstków i wszelkiego formatu starych i nowych ksiąg, iż nie było na nim ani kawałeczka miejsca próżnego. Najwięcej było kartek luźnych drukowanych, plakatów i tych ulotnych pisemek, które tysiącami wyrzucały codzień drukarnie czasu sejmu czteroletniego.
Na rogu stołu, w miejscu, na które naprzód się zwróciły oczy wchodzącego, leżała paczka sznurkiem związana. Schwycił ją, postawiwszy światło, i natychmiast z gorączkową ciekawością przepatrywać zaczął. Jednę po drugiej odkładał kartki, to ramionami zżymając, to uśmiechając się do nich, to brwi marszcząc. Były tam i drukowane głosy sejmowe, i wierszyki na bibule, i rękopisy pośpieszną a niewprawną ręką przekopiowane, wydania Grölla i drukarń innych, które wolały kłaść Alethopolis, lub coś podobnego na tytule, niż firmę własną.
Wprawne oko starego wszystko to przebiegało prędko; niektóre tylko ważniejsze rzeczy odkładał na stronę. Lecz papierów było tak sporo, iż zaczytawszy się w nich, nie spostrzegł się stary, gdy przyodziana już kobieta na próg weszła, cicho i ostrożnie szepcąc:
— Wieczerza na stole... niech-że jegomość nie da stygnąć.
— Maciej gdzie? — zapytał, nie podnosząc oczu od swych papierów, stary.
Kobieta milczała chwilę.
— Gdzież, proszę pana, ma być? jak zawsze! Gdy jegomość się przypóźni, nieboraczysko niepokoi się i szukać idzie. Tak i teraz. Bo, jak Boga kocham, na taką słotę, w taką noc...
— Daj-że pokój, nie gderz — przerwał jej łagodnie stary. — Żebyście się wy mną do zbytku nie opiekowali!
Zamilkła, cofając się, kobieta, a zamyślony starzec wysunął się z sypialni i wolnym krokiem przeszedł do trzeciej izby, w której na rogu dużego stołu przygotowane było nakrycie i wieczerza, składająca się z kawałka odgrzanego mięsa i talerza polewki.
Kieliszek wódki poprzedził ją i Kożuszek zaczął jeść zamyślony.
Tymczasem słychać było drzwi otwierające się na dole, głos gospodyni, potem kroki na schodach, a po chwili mężczyzna słuszny, siwy, wyglądający na starego oficyalistę, z wąsami zawiesistemi, z poczciwą twarzą pomarszczoną, a od chłodu teraz zarumienioną — stanął w progu jadalni.
— Znowuś się niepotrzebnie włóczył po deszczu — odezwał się jedzący. — Widzisz, mówiłem ci tyle razy: siedź spokojnie w domu. Mnie nic się nie stanie, nic — ja się już znam i z ulicami i z ludźmi.
— Ale bo, proszę pana — przerwał serdecznym głosem p. Maciej.
— Mój kochany, już mnie nie nawracaj — westchnął stary. — Com zaczął, dokończyć trzeba.
Obaj zamilkli.
Po chwili cicho zapytał pan stojącego u drzwi:
— Byłeś u ks. podkanclerzego?
— Byłem i nieraz — odparł Maciej. — Nie można się było docisnąć. Właśnie mu przychodzili wszyscy pono nominacyi winszować. Stojąc w kancelaryi, nasłuchałem się, jak pisarkowie drwili, że tacy teraz z respektem przybywali, co wczoraj mu się nie kłaniali na ulicy.
Nie było odpowiedzi; stary krajał twarde mięso, zamyślony.
Maciej dodał po krótkiem milczeniu:
— Przyniosłem wszystko, co się gdzie ułowić dało, i położyłem na stoliku.
Stary głową kiwnął.
— Wiązka spora!
Ruszył ramionami. Znów nastąpiło milczenie; Maciej spoglądał z ukosa, nie odchodząc. Zdawał się coś jeszcze mieć do powiedzenia, z czem sam wystąpić nie chciał. Czekał...
Wieczerza już się miała ku końcowi.
Stary, otarłszy usta, powstał, a Maciej, świece zabrawszy, przeprowadził go do sypialni.
— Rozbierać mnie nie potrzebujesz — odezwał się, za stół siadając do papierów, Kożuszek — idź spać!
Maciej się wstrzymał jeszcze, zawahał i szepnął coś pocichu na ucho siedzącemu, jakby i tu nawet, gdzie sami we dwóch byli, obawiał się podsłuchania.
— Wiem! — odparł, marszcząc się, stary i ręką dał mu znak, aby odszedł.
Nastała na mało uczęszczanej ulicy cisza głucha i deszcz już tylko na dach spadający, a rynny, przez które potoki się lały, przez noc całą słychać było.
W kamieniczce pogasły światła i w jednem tylko oknie sypialni długo blade światełko migało.
Nazajutrz deszcz trochę ustał, chmury się podniosły, wiatrem północnym pędzone, posiniałe i szkliste... na mróz się zbierać zdawało.
Około dziewiątej godziny zapukano do drzwi. Maciej poszedł otworzyć. Mężczyzna, cały osłonięty płaszczem, w czapie na uszy naciśnionej, tak, że twarzy jego nie można było rozeznać, poszeptawszy coś ze sługą, z nim razem pośpiesznie wszedł na górę.
Tu, gdy ciężką zrzucił w przedpokoju opończę, odprostował się i twarz odkrył — okazał się lat zaledwie średnich mężczyzną, piwnych, żywych oczu, pięknych rysów, odkrytego czoła, fizyognomii szlachetnej i sympatycznej.
Typ to był zresztą pospolity dosyć zamożnego szlachcica, napół żołnierza krwią i postawą, szerokiej piersi, silnej dłoni, lecz złagodniały, jakby wpływem epoki, wśród której żyć mu przyszło. Ubiór polski niewykwintny, ale od sajety i jedwabiu, dowodził dostatku.
Nie był to pierwszy lepszy. Maciej kłaniał mu się z respektem wielkim, drzwi szeroko, nie oznajmując go, otworzył i wprowadził do bawialni.
Z sypialnej izby natychmiast wyszedł stary, który już był ubrany po wczorajszemu. Postrzegłszy gościa, dość żywo i z uprzejmym twarzy wyrazem podszedł ku niemu. Ścisnęli się za ręce.
Maciej natychmiast zniknął i kroki jego na schodach słychać było.
Przybyły gość, zaproszony, zajął miejsce na sofie, stary siadł przy nim na krześle.
— Nic nowego? — zapytał gospodarz po chwili.
— Owszem, nowin jest dużo — odezwał się przybyły. — Nie wszystkie dobre, pewnie połowa nieprawdziwych, bo się one na bruku naszym rodzą, jak grzyby po deszczu; ale... próżniacy i plotkarze mają czem żyć.
Spojrzeli na siebie:
— Ja się pana pisarza o te brukowe efemerydy nie pytam — rzekł Kożuszek. — Cóż... u nas!
— Zbliżamy się do celu — szepnął pisarz.
— A król? — zapytał gospodarz.
Nastąpiła chwila długiego milczenia. Zapytany westchnął.
— Król... król — począł powoli. — A! dużoby o nim mówić potrzeba. Niepodobna nie uledz urokowi tego człowieka, ktokolwiek się doń zbliży. Najmilszy z ludzi, jeden z najdowcipniejszych i najuczeńszych monarchów swojego czasu. Sąd o rzeczach trzeźwy, serce dobre...
Tu pisarz załamał ręce.
— Cóż po tem — odezwał się — kiedy charakteru niema? Siły mu brak do dobrego i do złego zarówno i... kwoki panują nad nim. Znacie go, jak wszyscy.
— Pozwólcie — przerwał stary. — Jest to zapewne nieszczęście wielkie ten brak woli i wytrwania, lecz z drugiej strony w tym momencie, gdy już nad jego umysłem pan Ignacy uzyskał pewną przewagę, gdy i podkanclerzy nie jest bez wpływu, gdy widocznie pochylać się zaczął...
— Nawet się zupełnie zdaje nawrócony — dodał pisarz — ale kto za jutro zaręczy? Wieczorem z głuchym Wilczewskim przekrada się na konferencye nasze, jakby spiskowiec jaki. Piatoli, Ignacy e tutti quanti starają się w niego wlać ducha. Zapala się, wtóruje, rzuca myśli doskonałe, przyklaskuje naszym, cieszy się, unosi... Myśmy w siódmem niebie! W kilka godzin potem głuchy Wilczewski odprowadza go nazad do sypialni. Tu starosta piaseczyński szepce mu, że pani Krakowska nań czeka. Wistocie ona i Mniszchowa od godziny nudzą się w salce bocznej. Król, po odbytej pańszczyźnie z nami, znużony tem, czemeśmy go karmić musieli, wita z radością przynoszące mu rozrywkę niewiasty. Ryks podawać każe herbatę i owoce. Zasiadają w małem kółku. Pani Krakowska powraca od prymasa i wiezie z sobą wyziewy atmosfery, którą była otoczona. Pierwsze z ust jej słowo brzmi w uszach pana, jak okropny dysonans. Lecz niedawno on sam wtórował z tego tonu. Potrzeba przed kobietami ukryć zmianę, jaka zaszła w umyśle. Uśmiecha się i potakuje. Przywiezione przez panią Krakowską ziarna kiełkują, oddziaływają. Król stygnie... Wszystko to, czemu przed chwilą przyklaskiwał, wydaje mu się teraz niedorzecznością. Pan Ignacy jest utopistą, ks. Piatoli nie zna kraju... Król wzdycha... Powoli zaczyna szydzić z tego, co przyniósł z sobą, otrzeźwia się i idzie spać zgryziony, nie wiedząc, z czem się jutro obudzi. Nazajutrz zrana rozmowa z Bułhakowem. W sekrecie wyprawia się list do Szczęsnego; król chodzi smutny aż do wieczora. Wilczewskiemu daje się prowadzić aż do progu, z najmocniejszem przekonaniem, iż się tu utopiom oprze z całą siłą przygotowanych argumentów. Ba! przestąpiwszy próg, powitawszy swych współpiskowych, powraca do wczorajszego toku idei... W duchu powiada, że prymas jest uparty, a Piatoli najmędrszy z ludzi.
Kończąc, westchnął pisarz. Gospodarz słuchał z miną posępną.
— Niemniej potrzeba na słabego działać, pilnować go i mieć z sobą — rzekł zcicha. — Bez niego się nie obejdziemy.
Znów wymieniali wejrzenia.
— Wypadki we Francyi wpłyną na reformę u nas — dodał stary.
Pisarz się boleśnie uśmiechnął.
— Nie wiem — rzekł. — W naszych pojęciach zamieszanie jest wielkie. Francya zdaje się więcej ku republikańskim dążyć formom, a u nas najzagorzalsi republikanie stać będą przy starych prawach i bronić źrenicy wolności.
— Tak, na nieszczęście, my mamy z przeszłością do walczenia... i z nałogami wielą. Możnaby słownik ułożyć tych wyrazów, do których się u nas fałszywe przyczepiły pojęcia. Mamy do walczenia z dykcyonarzem. Począwszy od naszej wolności, wszystko w nim przerobić potrzeba.
— Jednakże — dodał pisarz — nasz obóz się powiększa. Mamy adeptów.
— No, i nieprzyjaciele wyrastają jawni — rzekł stary.
— Tem lepiej — zawołał gość. — Niech podniosą przyłbice: obliczymy się.
Pomilczeli chwilę; stary miał twarz zasępioną.
— Mówcie, co chcecie — odezwał się — Lucchesiniemu nie wierzę i tego ich pruskiego przymierza, w które biją, obawiam się.
— A! — krzyknął gwałtownie pisarz — to pan z nas jesteś jedynym niedowiarkiem. Zapewne ja mam to we krwi, jak wy wszyscy, iż Niemcowi nie ufam, ale tu, gdzie go własny interes prowadzi...
Gospodarz mocno usta wykrzywił.
— Pamiętajcież — zawołał — abyście się do nakarmienia czemkolwiek sprzymierzeńca przygotowali. Gdańska zechce, lub...
— My ani piędzi ziemi — zawołał pisarz — nie damy!
— Nie ufajcież przymierzu — zakończył stary.
I pomyślawszy, dodał z przyciskiem:
— Lucchesiniemu nie ufam i boję się go, tego szatana o jednem oku.
Pisarz, czy nie chciał na to odpowiadać, czy zdało mu się, że o Lucchesiniego nie warto się spierać, nic nie odpowiedział.
— Trudności — rzekł — i z ludźmi i ze sprawą będzie niemało. Ci nawet, co mają pragnienie reformy i czują jej potrzebę, nie wiedzą jasno, co począć.
— Tak! tak! — potwierdził Kożuszek — trudności z tego wynikają, co nam przeszłość zostawiła. U góry trzeba wyrobić siłę, której u nas monarcha nie miał, a u dołu dać swobodę. Dla obojga moc tę zkąd weźmiemy, jeśli jej nie zaczerpniemy ze środka, z tej skarbnicy szlacheckiej, w której było wszystko zamknięte i zmonopolizowane? Oczywista rzecz, że ci, którym odbierają to, co posiadali, opierać się będą spoliacyi. I ta nasza przyszła ustawa, o której dojście do skutku tak się troszczymy, ma to w sobie osobliwego, iż gdy gdzieindziej monarchom władzy ukrócają, my jej naszemu dodać chcemy... A w przyszłości obok szlachty czy uszlachcony, czy tylko uszlachetniony lud ma stanąć.. to jest miliony za krocie...
Przeszedł się po izbie stary, z czołem zasępionem myślami:
— Wszystko to dobre — westchnął. — Jest w narodzie popęd, instynkt jakiś, że chwila przyszła, gdy się ratować potrzeba nowemi prawami, albo ginąć. Szlachetniejsi gotowi są do ofiar. Wszystko to dobre — powtórzył — ale (tu zwrócił się do pisarza z twarzą zaognioną i rękami rozpostartemi) quid leges sine moribus? Poprawiąż nas ustawy? Na obyczaje spojrz... co się to z nami i u nas dzieje? Zgroza! Ten sejm, ci ludzie dobrej woli, usposobień szlachetnych, patrz jak żyją! Jest li tu co poszanowanego? Świętość małżeństwa, powaga starości, niezłomność słowa, godność człowieka? Szał jakiś ogarnia wszystkich; zbytek, rozpusta, używanie życia bezrozumne pochłania, opanowywa, poniża... Wy myślicie o ustawie; ale potrzeba jakąś grozą i sromem działać na tych ludzi, aby ich na lepszą wprowadzić drogę. Republikanami się być chlubimy, a gdzież cnoty republikańskie i gdzie obyczaje spartańskie? gdzie czystość sumień i rąk?
Starzec zamilkł, pisarz się począł uśmiechać.
— Wsiadłeś-bo pan na swojego konika — zawołał. — Ale trudno, aby wszyscy święci byli. Ludzie są ludźmi, słabości wiele przebaczyć trzeba.
— Słabości! błędów! — przerwał Kożuszek — a! zapewne, ale nie bez wstydów i nie nałogów obrzydłych, nie takiego obłąkania, które z tych, co prostą idą drogą szydzi... bo prawem się stało i obyczajem.
Pisarz widocznie chciał zwrócić rozmowę i zamilkł.
— Partya nasza — dodał — coraz rośnie, przeciwna maleje. Wiele siły nam dodaje, żeśmy poczciwego Arystydesa Małachowskiego wybrali za wodza... no, i książę Kaźmirz bardzo nam jest pożyteczny.
Stary się rozśmiał trochę złośliwie.
— Zapewne, zapewne — rzekł — znaczy to cóś, że piękny, czysty, z pewnych względów rzymskich czasów godny charakter stoi na czele. Małachowskiemu nic ująć nie można, oprócz, że poczciwski głowy wcale nie ma i że zamiast, coby on was miał prowadzić, wy jego prowadzicie, chociaż się mu zdaje, że on to robi, co mu zręcznie podszeptują. Cienia w nim niema samolubstwa, prywaty... ale cnotą swą dumny, a ślepy.
— Zaręczam wam, że widzi to dobrze, iż reforma nas tylko zbawi — rzekł pisarz.
— Lecz onby jej nawet, i listy Kołłątaja przeczytawszy, nie wymyślił — dokończył stary. — Co się tyczy księcia Kaźmirza...
Tu pisarz mu podchwycił:
— To także szlachetny charakter.
Starzec się wykrzywił.
— Pieszczoszek matczyn — no, i hetmana siostrzeniec — rzekł. — Powiedz mi asindziej, ile razy naczczo był w Izbie?
Pisarz śmiał się.
— Co nie przeszkadza — wtrącił — że tęgą mowę palnie, głowę sobie zmywszy zimną wodą. We drzwiach zwykle, gdy ze śniadania przychodził, łapią go nasi. „Książę masz mówić!“ — Ba! o czemże? — „Poprzesz silnie stutysięczną aukcyę wojska.“ — Ale głowa moja! — „To nic, jeszcze jest pół godziny czasu.“ I książę tnie mowę z zapałem, ze świetnością, z gorącością ponczu burgundzkiego.
— Ale zlitujcie się — przerwał Kożuszek — ten, żebyście go na nie wiem co zaklęli, gdy pałkę zaleje, przed matką lub wujem wyspowiada się z projektowanej ustawy i wszystko w łeb weźmie.
— Ale, mój dobrodzieju — zawołał pisarz wesoło — on o ustawie jak w rogu i wiedzieć nic nie będzie, aż gdy ona przyjdzie na stół.
— Jakto? jeden z marszałków sejmu, co ma przygotować tę wiekopomną ustawę, nie wie do ostatniej godziny, nad czem pracuje?
Pisarz poruszył ramionami i śmiał się.
— Tak jest, na to wam przysięgam!
Staruszek, nie wydając głosu, rozśmiał się ustami tylko.
— Co za społeczność, wśród której spiskować potrzeba, aby dojść do celu, wszystkich bijącego w oczy!
Chwilę tak jeszcze rozmawiali o sprawach sejmowych, a gospodarz słuchał dawanych mu informacyj, to się zasępiając, to ciesząc, ale niezbyt gorąco i jakby niezupełnie w zapowiadany wierzył skutek.
— Ja ci powtórzę — skonkludował — com już rzekł: Quid leges sine moribus? Ustawa piękną rzeczą będzie, lecz ona nierychło przerobi nas, a tu periculum in mora. Ratować trzeba od rozkładu rzecz naszą pospolitą, szczególniej tę klasę, na której ona stała i długo jeszcze stać będzie. Nim lud z otchłani i ciemności wyprowadzicie na światło, wiele czasu upłynie. Na ramionach szlachty wszystko długo jeszcze spoczywać będzie, a ją zepsucie zjada i toczy... Magnaci, to kosmopolici i dla nich o ojczyznę nie idzie, bo się do innej z tytułami przesadzą. Półpankowie ich naśladują dla tonu, a i po wsiach zaraza złych obyczajów i lekkości już się zakrada. Gdy runą te stare podwaliny gmachu, padnie i on!
Pisarz zadumał się.
— Średnia klasa, lud — przebąknął nieśmiało.
— Obojga niema — zawołał stary. — Dekert nie stworzy jednej, a książę Stanisław z Brzostowskim drugiego. Lat, wieków potrzeba, aby się to wyrobiło, czego tylko jest ślepy zawiązek, a tymczasem co zbudujecie na tych, którzy nie patrzą zkąd pieniądze biorą, którzy w służbie rzeczypospolitej obcych mocarstw tytułują się generałami i pułkownikami, a byle im dano wysokie stanowisko, wszystko za nie sprzedadzą?
— Pan bo widzisz wszystko w zbyt czarnych barwach — zawołał pisarz. — Sam przyznajesz, że jest poczucie potrzeby reform, instynkt szlachetny, do ofiar gotowość. Powoli poprawimy się.
— Nie, nie! — rzekł uparty Kożuszek — nie! poprawimy się dopiero, gdy legniemy pod razami, gdy nas gruzy przysypią, gdy prorocze słowa Skargi i Jana Kaźmierza się sprawdzą. Bądź wola Twoja!
Głowę pochylił stary; ale po chwili podniósł ją nagle z twarzą wypogodzoną i zawołał z zapałem:
— Bądź co bądź, pisarzu, usque ad finem róbmy każdy swą powinność. Gdy twierdza jest oblężoną, choć niema najmniejszej nadziei obrony, ani odsieczy, żołnierz poczciwy walczy do ostatka i daje się zabić na wałach. Tak i my: jedni w sejmie, drudzy w ulicy, trzeci na kazalnicy, inni w szkole... powinniśmy czynić, co do nas należy.
Pisarz się podniósł z sofy, dobył jakiegoś świstka i począł czytać satyryczne wierszyki, które tego dnia w fiakrach i na ławkach Saskiego ogrodu rozrzucone były. Śmiał się z nich, czytając, a i staruszek rad im był. Uderzył ręką po papierze.
— I to się przyda — rzekł. — Ten, co to pisał, zdało mu się, że złości swej dogodził, a sam nie wiedział o tem, że moralności mimowiedzy służy. I koncept niekiedy oczy otwiera. Mówią, że natura maxime miranda in minimis, a ja mówię, że Pan Bóg najcudowniejszy, gdy przez błaznów uczy filozofów i statystów rozumu.
Pisarzowi już pilno było; poszeptali coś z sobą, wymienili papiery jakieś, gospodarz na zegarek spojrzał i gościa do przedpokoju przeprowadził, powołując Macieja do siebie. Lecz właśnie kiedy ten pisarzowi drzwi otwierał, aby je za nim zaryglować, ukazał się w progu ich, w czarnym płaszczu z puszką blaszaną pod szkaplerzem, braciszek od Bonifratrów po kweście.
Ponieważ gość wychodził z domu, kwestarzowi zamknąć drzwi przed nosem nie wypadało; oprócz tego przyjęto za regułę, że chodzących za jałmużną, gdy pan był w domu, puszczano. Wskazał więc stary Maciej braciszkowi na schody, a ten puszki swej dobywszy z pod sukni, powoli wszedł na nie i do salki, w której się jeszcze stary znajdował. Zobaczywszy kwestarza, sięgnął po sakiewkę; lecz Bonifrater, który już był wyciągnął puszkę, spojrzawszy na twarz gospodarza, w którą się wpatrzył z wyrazem niezmiernego podziwienia, stanął jak osłupiały. Ręka wyciągnięta z puszką drżała, na twarzy jego malowało się niedowierzanie, zdumienie, ciekawość, prawie przestrach.
Usta otworzył i poczętej prośby o datek dla szpitala nie umiał dokończyć.
Stary postrzegł to.
— Co się tak, braciszku, wpatrujesz we mnie? — rzekł trochę zmienionym głosem.
Braciszek, posłyszawszy mowę, jeszcze dziwaczniejszą twarz zrobił.
Stary począł się uśmiechać.
— Co we mnie znajdujesz tak dziwnego? — wyjąknął, rzucając dwuzłotówkę w skarbonę.
— Jaśnie wielmożny pan przebaczy mi — odezwał się pokornie Bonifrater. — Głupie oczy moje, nie wiedzieć, co im się przywidziało.
— Hm, cóż takiego? co? — zamruczał, trochę się zasępiając, stary — radbym wiedzieć.
— Bez urazy, niech pan daruje... osobliwe podobieństwo — mówił Bonifrater. — Ale bo nawet i w głosie.
— Do kogo? — szepnął markotno gospodarz.
— Wstyd wyznać — mówił, śmiejąc się, brat — do tego waryata, co go zowią Baranim kożuszkiem.
Gospodarz zaczął się śmiać na głos i wziął się aż w boki, ale mu się brwi ściągnęły i usta zdawały się gniewem kurczyć.
— A toś mi pochlebne znalazł podobieństwo do jakiegoś włóczęgi! — zawołał. — Barani kożuszek... cóż toto jest?
— At, fiksat, którego do ciupy zamknąć warto, a zimną go wodą oblewać — rzekł Bonifrater. — Ja z nim często u furty baraszkuję; ale to zajadła żmija, o! i nie głupi, jak wszyscy waryaci, w których głowie rozum niekiedy pobłyskuje. Nikomu nie daruje, szydzi, żga, wyśmiewa...
— Hm, hm! — rzekł stary. — A nic do rzeczy? bez sensu?
— No, nie można powiedzieć, aby od rzeczy plótł — odparł Bonifrater — tylko zły jest i kąsa, a to też fiksacya, bo go za to prędzej, czy później albo zamkną, albo wyświecą.
Gospodarz stał chwilę zamyślony.
— Możebyś się kieliszek wódki napił? — odezwał się, idąc do drugiego pokoju i przynosząc flaszkę z sobą. — A proszę was, o takiem jakiemś podobieństwie, któreście upatrzyli między mną...
Tu się począł śmiać. Bonifrater protestował, kieliszek biorąc do ręki.
— Ja przecież od lat wielu jestem mieszczaninem stołecznego j. k. mości miasta Warszawy i mam tu, jak widzicie, posesyę własną, a brata, ani swata w całem mieście nie znam.
Braciszek się uniewinniał.
— Pan mi daruje... at, stare oczy. Nawet pan słuszniejszego wzrostu i tylko te siwe włosy i broda...
— Aleś bo mnie nieosobliwie zaszczycił! — dodał, żegnając się już, stary.
Bonifrater, usta otarłszy po wódce, z nizkim ukłonem do drzwi już uchodził, a stary, flaszkę odniósłszy, zadumany powrócił do jadalnego pokoju.
Maciej stał w progu. Poszeptali coś z sobą pocichu. Stary zszedł ze schodów sam, skierował się do izby, w której wczoraj złożył swe maskaradowe przebranie i zamknął się w niej na czas jakiś. Maciej, wzdychając, stał we drzwiach na czatach i niekiedy spoglądał na ulicę, w której nic widać nie było, oprócz kilku furek drzewa, ciągnących od Woli po rozmieszonem wczorajszym deszczem błocie.
Nagle z lewego alkierza wyskoczył żebrak w baranim kożuszku, z rozczochranym włosem, z kijkiem w ręku, w ladajakich chodaczkach, odarty i brudny. Nie spojrzawszy na Macieja, wybiegł w ulicę i popędził popod domami a parkanami ku Saskiemu ogrodowi. Dopiero, dochodząc do niego, zwolnił trochę kroku, odetchnął i, podniósłszy głowę, szedł śmiało, szyderskie strojąc miny. O trzy kroki przed nim Bonifrater kwestarz, idący ulicą, zobaczył go, stanął znów osłupiały i miał wielką ochotę bliżej mu się przypatrywać, albo i pogonić za nim, gdy Barani kożuszek skorzystał z pierwszej bocznej uliczki i pierzchnął tak, że mu znikł z oczów.